Górnoślązacy w Wehrmachcie.pdf

(119 KB) Pobierz
1-2.p65
A LOJZY
L L YSKO
YSKO
LOSY GÓRNOŚLĄZAKÓW
PRZ YMUSOWO WCIELONYCH
DO WEHRMACHTU
NA PODSTAWIE LISTÓW, WSPOMNIEŃ
I DOKUMENTÓW
Problem Górnoślązaków służących podczas drugiej wojny światowej
w Wehrmachcie był i nadal jest tematem kontrowersyjnym zarówno
w Polsce, jak i w Niemczech. W polskim systemie myślowym Górno-
ślązacy w niemieckich mundurach to zdrajcy niegodni pamięci, w nie-
mieckim – to Polacy, którzy przez fakt służby w Wehrmachcie i pod-
pisania folkslisty chcą zapewnić sobie prawo do stałego pobytu
i przywilejów socjalnych.
W Polsce wokół tej sprawy nawarstwiło się wiele bolesnych uprzedzeń, uproszczeń,
przemilczeń, a nawet różnych prowokacji, jak choćby ta z 16 lutego 1994 r., opublikowa-
na w „Trybunie Śląskiej”:
„[…] Otóż żaden obywatel polski nie został przymusowo wzięty do b. Wehrmachtu, bo-
wiem każde powołanie do wojska poprzedzone było przyjęciem (mniej lub więcej dobrowol-
nie) tzw. volkslisty jednej z czterech grup. Przyjęcie takiej volkslisty równało się z odstępstwem
od Narodu Polskiego” (fragment listu byłego żołnierza Wehrmachtu).
Tragiczne lata wojny bardzo głęboko poraniły wiele polskich rodzin i pamięć o tym jest
nadal żywa, stąd też opory w przywracaniu pamięci o setkach tysięcy Górnoślązaków, któ-
rzy służby w Wehrmachcie wcale nie traktowali jako obowiązku, a tym bardziej zaszczytu.
Nadszedł jednak czas, aby spokojniej i już w pełni obiektywnie przedstawiać ten fragment
przeszłości. Górnoślązacy w Wehrmachcie – ten problem nie może być dalej tematem
tabu czy białą plamą historii Śląska.
Moja droga do poznania prawdy o tragicznych doświadczeniach Górnoślązaków wcielo-
nych do Wehrmachtu prowadziła przez poznanie ich przeżyć i opinii zawartych w listach, wspo-
mnieniach i dokumentach osobistych. Wydaje się, że to źródło wiedzy o przeszłości było i nadal
jest uznawane za drugorzędne. Tymczasem kryje się w nim ogromne bogactwo faktów i nie-
zwykle klarowny i wielce wymowny system wartości wyznawanych w warunkach wojny przez
Ślązaków. Te właśnie wartości były dla mnie jak rozpaczliwe wołanie z przeszłości: Nie zapomi-
najcie o nas! Byliśmy takimi samymi ofiarami wojny jak wszyscy zniewoleni wtedy ludzie.
Pobór do Wehrmachtu
Pobór trwał na Górnym Śląsku przez wszystkie lata wojny. Pierwszą rejestrację rozpo-
częto w marcu 1940 r., gdy w Katowicach powstało Wehrbezirkskommando (Okręgowa
Komisja Wojskowa). Objęła ona 33 roczniki, od 1894 do 1926 r. Nikt dotąd nie ustalił,
64
LOJZY L
L L
LOJZY
664
245114177.004.png
ilu Górnoślązaków uznano za zdolnych do służby wojskowej. Można tylko szacować, że
z obszaru Górnego Śląska w granicach historycznych do Wehrmachtu powołano 250–
–300 tys. mężczyzn (w rejencji katowickiej żyło 4,3 mln mieszkańców. Odejmując od tej
liczby mieszkańców z części krakowskiej i małopolskiej, można przyjąć, że w rachubach
wojskowych pod uwagę brany był potencjał ludnościowy około 3 mln mieszkańców).
Komisje wojskowe, poza zdrowiem i ogólną sprawnością fizyczną, zwracały szczególną
uwagę na znajomość przez poborowych języka niemieckiego. Było z nią gorzej, niż przewi-
dywano. O ile jako tako znały język najstarsze roczniki poborowych oraz poborowi zamiesz-
kali w niemieckiej część Górnego Śląska, o tyle z resztą było gorzej. Większość Górnoślą-
zaków, wierna mowie ojców, władała jedynie polszczyzną. Jaka to była mowa, dobrze
ilustruje list z frontu wschodniego pisany przez Franciszka Saternusa z Jedliny [1922]:
„Pisem do Wos tyn list i daja znać, żem posłoł Wom
50 marek. To ta bydziecie Mamo mieli do sklepu. Ale
niy żebyście skowali kajś! Jak jich mocie śporować
[oszczędzać], to jich lepij spolcie, abo potargejcie, bo
i tak z tych szmot wiela niy ma. Se co lepij kupcie dlo
siebie do zjedzynio. Jakbych tak z tyj wojny niy powrócił,
to tela bydziecie mieć pamiątki po mnie […]”.
W 1940 r. do rejestracji wojskowej nie stawili się
ci Górnoślązacy, którzy nie przyznawali się do narodo-
wości niemieckiej. Z biegiem czasu ich liczba zaczęła
niepokojąco wzrastać, więc żeby nie nabrała charak-
teru masowego, władze wojskowe i gminne zaczęły
temu przeciwdziałać, stosując różne formy nacisku.
Po 4 marca 1941 r., kiedy ostatecznie weszły w ży-
cie przepisy folkslisty, zdawało się, że problem został
jednoznacznie uregulowany, obowiązkiem służby woj-
skowej objęci zostali bowiem posiadacze tylko trzech
pierwszych grup DVL (Deutsche Volksliste). Przytoczony
poniżej fragment innego listu wspomnianego już Fran-
ciszka Saternusa ze stycznia 1942 r. nie potwierdza tego:
„Zapytuja Wos, Tato, jak z tom volkslistą? Mocie
jom, czy niy? Bo jak żeście dostali »draj«, to Wyście
som Polok i jo jest Polok. Jak Wy i jo momy »draj«, to jo jim wystąpia z tego wojska. Tu sie
jedni odwołują, to i jo sie odwołom. Tato, jak niy wiycie, kiero mocie klasa, musicie iść na
gmina i sie dowiedzieć. Jak sie dowiycie, to mi zaroz odpiszcie. Uwijejcie sie z tym, żeby
niy było za niyskoro. Bo tu już pierzynem dudni […]”.
Osoby spoza folkslisty, czyli osoby narodowości polskiej, których liczbę historycy szacują
na 100–120 tys. – również nie były zwolnione ze służby we Wehrmachcie. Ich losy dobrze
przedstawiają wspomnienia Teofila Biolika ze Świerczyńca [1926]:
„W styczniu 1944 roku za pomoc w ukrywaniu konspiratorów zostało aresztowanych
około stu mieszkańców Bierunia i Bojszów 1 . Z matką i ciotką również i ja znalazłem się
Franciszek Saternus
(ur. 1922 w Jedlinie)
1 Dla obszaru Górnego Śląska nazwy lokalne: Bojszowy, Makoszowy, Kosztowy, Radoszowy
i wszystkie z końcówką -owy w dopełniaczu przybierają formę Bojszów, Makoszów, Kosztów,
Radoszów... Zasadę tę dopuszcza m.in. Słownik Języka Polskiego pod red. M. Szymczaka.
6 65
665
65
245114177.005.png 245114177.006.png
w pszczyńskim więzieniu (brat w tym czasie był we Francji w Wehrmachcie). Najgorsze
były przesłuchania. Okropnie nas tam bito. Lecz wtedy byłem siedemnastolatkiem i to bicie
jakoś wytrzymałem. Matka siedziała pół roku. Mnie po trzech miesiącach wypuszczono,
bez żadnego pytania wpisano na volkslistę »trzy« i wcielono do Wehrmachtu […]”.
Pewną liczbę poborowych reklamowały kopalnie, huty i fabryki zbrojeniowe. W miarę
jednak pogarszania się sytuacji na froncie liczba reklamowanych systematycznie malała.
Zastępowali ich jeńcy i robotnicy przymusowi, którzy w ostatniej fazie wojny stanowili około
75 proc. stanu zatrudnienia.
Nieprzerwany pobór do Wehrmachtu trwał na Górnym Śląsku pięć lat: 1940–
–1944. Odbywał się z reguły w cyklach miesięcznych. W koszarach szkoleni rekruci nazy-
wali się: „january” – czyli ci, którzy przybyli do koszar w styczniu, „february”, „märze” itd.
W pewnych jednak okresach – w zależności od sytuacji na frontach – pobór miał charakter
mobilizacji. Tak było w marcu i jesienią 1942 r. Wówczas ogłoszono mobilizacje uzupeł-
niające. W styczniu 1943 r. ogłoszono natomiast mobilizację masową obejmującą lud-
ność w wieku 16–45 lat. Obowiązywał wtedy dwudziestoczterogodzinny termin stawienia
się w wyznaczonych garnizonach.
Ostatni pobór zarządzono pod koniec grudnia 1944 r. Do jednostek wojskowych mieli
stawić się chłopcy urodzeni w drugiej połowie 1927 r. Wielu z nich zaryzykowało i nie zgło-
siło się w jednostkach, ale po wkroczeniu Rosjan ich los był również nie do pozazdroszczenia.
Pożegnania
Wezwanie do Wehrmachtu było jak wyrok, trudno było się od niego odwołać. Nie poma-
gały protekcje, powoływanie się na sytuację rodzinną, na zasługi czy rany odniesione w pierwszej
wojnie światowej ani prośby słane do Berlina, do samego Hitlera.
Na wojnę musieli iść wszyscy uznani przez komisję wojskową za zdolnych do pełnienia
służby: ojcowie wielodzietnych rodzin, jedyni żywiciele rodziny, jedyni właściciele gospodarstw
czy warsztatów rzemieślniczych, nauczyciele, studenci, urzędnicy, górnicy, hutnicy, kolejarze.
Zaciąg był powszechny – obojętnie, czy ktoś był polskiego, czy niemieckiego ducha.
Zarówno jednym, jak i drugim kochające matki i żony zaszywały do świętych szkaplerzy
Komunię św., wręczały różańce, obrazki z modlitewkami do św. Barbary, św. Tadeusza
Judy, do Panienki Piekarskiej. Narzeczone darowały wyszyte chusteczki, pamiątkowe foto-
grafie, prosiły o listy. Powołani uczestniczyli w pożegnalnych nabożeństwach w kościołach,
gdzie modlili się o szczęśliwy powrót, żegnali z najbliższymi w różny sposób. Młodzi, w prze-
czuciu końca swego życia, po nabożeństwach gromadzili się w karczmach i topili smutek
w piwie lub winie.
Opuszczając swoje mieszkania, całowali progi rodzinnych domów, żegnali się krzyżem
świętym, wymawiali stare śląskie: „Zostońcie z Bogiem”. Opuszczali rodzinne zagrody, nie
oglądając się do tyłu, jak nakazywał stary przesąd. Poklepywali na pożegnanie swoje go-
spodarskie konie, psa – wiernego przyjaciela, obejmowali rodzinne drzewa i wychodzili za
wrota. Niektórzy po raz ostatni.
„W niedzielę 22 marca 1942 roku z dworca kolejowego w Pszczynie odjeżdżało nas
setki. Orkiestra wojskowa grała nam »paradenmarsze«, lecz chyba tej muzyki nikt nie sły-
szał. Każdy się trzymał blisko swoich i chciał być z nimi do ostatniej minuty. Co się tam
wtedy łez wylało! Tam przyszły mi takie myśli: – Ilu z nas powróci w rodzinne strony? Dla-
czego to nieszczęście przytrafiło się naszemu pokoleniu […]” (wspomnienia Józefa Sosny
z Miedźnej [1924–1994]).
66
666
245114177.007.png
Szkolenie rekruckie
Pociągi rozwoziły młodych Górnoślązaków po koszarach całej Rzeszy. Nysa–Brzeg–Wro-
cław–Drezno–Blankenburg–Halberstadt–Kassel–Hanower–Kolonia–Strasburg–Kempten–Ingol-
stadt. Dla wielu z nich był to pierwszy wyjazd poza rodzinną miejscowość, w szeroki świat.
Chłonęli niezwykłe widoki, podziwiali wielkie kamienice miast, ośnieżone szczyty Alp, dobrze
obrobione pola. W koszarach witały ich orkiestry, dzieci z kwiatami, przedstawiciele władz.
I na tym się kończyły pogodne chwile.
„Kochani Rodzice, pierwsze dni były dobre, ale teraz już nas oblekli, do tornistrów dali
po trzy cegły, a kto ich wyciepnie – dostaje trzy dni heresztu. Już nom zrobili nocny marsz na
20 kilometrów. Jak żech przyszeł nazod, to mi język wyszeł na wiyrch, co bych tak pił […]”
(fragment listu Pawła Zuga z Bojszów [1925]).
„Kochana Mamo, przywieźli nos do Strasbur-
ga. Z okna pociągu było widać, że to duże i pięk-
ne miasto. W koszarach dostołech się do sali, kaj
nos śpi dwudziestu. Jeszcze sie niy znomy, ale zdaje
mi sie, że jedyn jest Ślązok, bo przy myciu sie prze-
blaknął [przejęzyczył się, zdradził się mową]. Na
gibko nos uczą niemieckiego, ale niy to jest noj-
gorsze. Najgorsze jest to, że goniom nos jak psów.
Jedni tego niy poradzom strzymać, toż idom do
dochtora po rewiyr. Jo dziynka Bogu jest zdrowy.
Niy posyłejcie mi żodnych paczków, bo jedzenia
momy za tela [...]” (list Józefa Stoleckiego z Cheł-
mu Śląskiego [1924]).
„Kochany Braciszku, pisałeś mi, żeś już objechał
dużo światu. Bydziesz mioł kiedyś dużo do opowia-
danio. A jo jest dalij w tym Ingolstacie i oglądom
okolice tego Oberbajer. [...] Niczym się niy przej-
muja. Jeść smakuje, mundur pasuje a gdy sie mnie
co pytają – to jim odpowiadom: – Nicht kąpri! Ner-
wują się jak diobli, ale co mają zy mną począć. Jo
sie niy prosił do tego wojska […]” (list pisany w maju
1943 r. przez Pawła Lyskę z Bojszów [1922]).
Szkolenie rekruckie trwało kilka miesięcy. Na-
uka obchodzenia się z bronią, strzelanie, musztra, ćwiczenia wytrzymałościowe w terenie
uważane były przez dowództwo za bardzo ważne, jednak najwięcej wysiłku kosztowało
doskonalenie języka niemieckiego. Niektórzy dowódcy byli zaniepokojeni słabą znajomo-
ścią niemieckich komend wojskowych, niedostatecznym zasobem słów potrzebnych żołnie-
rzowi w warunkach frontowych. W celu szybszego opanowania języka wprowadzano różne
formy aktywizujące: tworzono drużyny i kompanie złożone z czystych Niemców i do nich
dołączano jednego, dwóch Górnoślązaków, fundowano im miesięczne pobyty w niemiec-
kich rodzinach, gdzie pomagali w pracach gospodarskich i jednocześnie uczyli się najróż-
niejszych zwrotów językowych.
W 1944 r. szkolenie rekrutów coraz częściej zakłócały naloty bombowców alianckich.
Koszary wojskowe były jednym z ich głównych celów. Ilustruje to dobrze list Augustyna
Piekorza z Bojszów [1918]:
Paweł Zug (ur. 1925) zginął
w Normandii – szkic wykonany
w warunkach frontowych
6 67
667
67
245114177.001.png 245114177.002.png
„Köln – Mülheim, 14 września 1944 r. Kochana Żono, dużo miałbym ci do pisania,
ale się trochę boję, bo przeglądają listy. Jestem zdrowy, jeść smakuje, tylko nie ma co jeść.
Dają nam tu jeden chleb na czterech. Niektórzy to zjedzą już we wieczór. Rano wstaję,
napiję się kawy i idę na ćwiczenia. Dziesiątego zrobili odwiedziny na nasze koszary. Spu-
ścili szprengbomby [bomby burzące] i brandbomby [bomby zapalające]. Wszystko zaczęło
się palić, a piwnice, kaj my się kryli, całe chodziły. Tu już wszystko jest poniszczone, a oni
dalej niszczą. Wszystko mamy popakowane. Czekamy na odjazd pod Arnzberg. Tam ma
być wielka somelstella [punkt zbiorczy] […]”.
Szkolenie rekruckie kończyło się złożeniem przysięgi. Dla wielu Górnoślązaków ta chwi-
la była źródłem wewnętrznego rozdarcia. Nie wszyscy identyfikowali się z niemiecką „Oj-
czyzną, Narodem i Wodzem”, na co mieli przysięgać. Dlatego przed przysięgą zdarzały się
w koszarach m.in. takie sytuacje, jak ta, przedstawiona w liście W.P. z Bierunia [1921]:
„Wziyni mnie do niymieckigo wojska na jesień 1940 roku z poboru. Niy chciołech iść,
ale mus to mus. Byłech synem powstańca śląskiego, tata siedzieli w lagrze, a mama mnie
prosili, żebych szeł do tego wojska, bo wtynczos może taty wypuszczom. Dostołech się do
Padeborn. Jako rekrut dostawołech dobro wyćwika. Starołech sie być posłusznym i wszystko
robić, jak rozkazywali. Tyn wyższy, pod kierym żech był, fest mi przoł, mioł mnie jak za syna,
ino tego niy pokazywoł przed innymi. Miołech do niego tako śmiałość, żech przed przysiegą
podwożył sie prosić go, aby mnie z tej przysięgi zwolnił. – Jo jest synem powstańca śląskigo –
godom mu – jo sie niy czuja Niymcym, to jak jo mom przysięgać Niemcom i Hitlerowi.
Prosza o skierowanie do roboty w kopalni, u nos na Górnym Śląsku. Do dziś niy poradza
uwierzyć, że tyn oficyr wystaroł się, że mnie i jeszcze paru innych zwolnili z wojska”.
Transporty na front
Po przysiędze wojskowej żołnierzom pozwolono jeszcze na krótki czas pozostać w kosza-
rach, aby mogli pozałatwiać swoje osobiste sprawy. W tym czasie otrzymywali przepustki do
miasta, gdzie robili pamiątkowe zdjęcia i wraz z kartkami widokowymi miejscowości, gdzie
służyli, wysyłali do rodzin. Za otrzymane w koszarach kieszonkowe kupowali siostrom, narzeczo-
nym drobne upominki, a dla siebie przedmioty osobiste, jak lusterka, grzebienie, scyzoryki.
Uwolnieni już od wyczerpujących ćwiczeń rekruckich mieli trochę spokojniejszych chwil, aby
pisać listy, pograć w karty i zabawić się w kamrackim gronie.
Z niepokojem czekali dnia odjazdu na front. Przydział do jednostek na Zachodzie był
w loterii ich życia losem wygranym, przydział na Ostfront – prawie wyrokiem śmierci. Wszyscy
bali się frontu wschodniego, przeto wielu już podczas transportu podejmowało próby uciecz-
ki. Oto meldunek dowódcy w sprawie niedozwolonego oddalenia się żołnierza:
„Żołnierz Alojzy Liszka, ur. 13 kwietnia 1910 roku, zamieszkały na Świerczyńcu (Górny
Śląsk) w dniu 18 lutego 1943 r. o godz. 20 w czasie transportu przerzutowego na postoju
w Halle bez zezwolenia oddalił się razem ze starszym strzelcem Strzodą. Meldunek o nie-
dozwolonym oddaleniu został przekazany na stacje we Wrocławiu i Raciborzu […]”.
Z kolejnego meldunku można się dowiedzieć, że dezerterzy zostali schwytani już we Wro-
cławiu i kolejnym transportem skierowani na front pod Dniepropietrowsk. Jednak na trasie
Lwów–Kijów znów się oddalili, więc został o tym powiadomiony sąd polowy 2 .
2 Alojzy Liszka nie powrócił z wojny. Poszukująca go po wojnie żona otrzymała z niemiec-
kiego archiwum wojskowego obszerną dokumentację o przebiegu służby męża w Wehrmach-
cie, jednak bez podania okoliczności śmierci.
68
668
245114177.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin