Wikingowie.doc

(159 KB) Pobierz
WIKINGOWIE - PRZYBYSZE Z KRAINY CHŁODÓW

WIKINGOWIE - PRZYBYSZE Z KRAINY CHŁODÓW
Dzielni wojownicy
Była to jedna z tych deszczowych, jesiennych niedziel,
kiedy chętnie siedzi się przed telewizorem. Kreskówka dla
dzieci, serial familijny, sport, a potem stary film przygodowy
z czasów świetności Hollywood: saga o wikingach! W roli
głównej Kirk Douglas jako syn normańskiego króla walczy
o prawo do korony z podstępnym przeciwnikiem - i oczy-
wiście wygrywa. Jest też urocza księżniczka, którą trzeba
uratować z rąk bezwzględnych Anglików. Jednym słowem
- miłosna historia z happy endem, zawierająca wszystkie
stereotypowe cechy nordyckiego bohatera: odwagę, ognisty
temperament, nieokiełznaną żądzę poznawania świata i nie-
dźwiedzią siłę.
Przypomniałem sobie wówczas skandynawskie sagi, przy-
godowe historie, które pochłaniałem jako dziecko, wychowane
na północy Niemiec. Właściwie były mi one o wiele bliższe
niż mitologia grecka i rzymska, którą poznałem w gimnazjum.
Jednak w oczach dorosłych eposy antyczne zdawały się mieć
większe znaczenie. Eryk Rudy, Egil, Leif Erikson - te imiona
nie brzmiały dla nich równie szlachetnie jak Odyseusz czy
Herakles.
Wiele lat później zrozumiałem, że legendy o ludziach Pół-
nocy skaziło zainteresowanie, jakim darzyła je propaganda
narodowosocjalistyczna. Nieszczęsna ideologia "nordyckiej
rasy panów" przyćmiła historyczne przekazy; po roku 1945
owe sagi nie były więc mile widziane. Chociaż historyczni
wikingowie nie mieli nic wspólnego z nazizmem, wciąż zda-
rzają się odrażające próby łączenia tych dwóch pojęć. Pewne
, młodzieżowe ugrupowanie skrajnej prawicy zwie się na przy-
kład "wikińską młodzieżą" (Viking-Jugend). Biedni Norma-
nowie!
Na domiar złego okazuje się, że w dalszej przeszłości
również nie przejmowano się zanadto historyczną prawdą.
Patriotyczne uniesienie ubiegłego stulecia wytworzyło typ
Skandynawa-pioniera, zwycięskiego "supermana" średnio-
wiecza, płynącego okrętem po wzburzonym morzu i pod-
bijającego świat. Tak przynajmniej przedstawiały go histo-
ryczne malowidła o wielkich formatach. Nawet współczesna
reklama uległa - już od dawna - modnemu trendowi:
wikingowie symbolizują to, co prawdziwe, nie podrobione.
Na ozdobnych kuflach, duńskim pasztecie z wątróbek, kisielu
owocowym, w witrynach biur podróży i wszędzie tam, gdzie
chodzi o morze, żeglugę i "prawdziwych mężczyzn", wid-
nieje normański wojownik w "rogatym" hełmie. W rzeczywis-
tości żaden wiking nie przytwierdzał do hełmu rogów - bo
i po co?
Czy owe stereotypy są jednak całkiem wyssane z palca, czy
można traktować je jako wytwór fantazji, czy też mają w sobie
ziarnko prawdy? kim byli naprawdę bohaterowie naszej opo-
wieści?
Chłód i nędza

Wizyta w Muzeum Wikingów Haithabu (Hedeby), niedale-
ko miasta Szlezwik, pozbawia wielu złudzeń. kustosz muze-
um, pani Drews, gorąco popiera mój zamiar poszukiwania
historycznej prawdy. "Jednym z naszych głównych celów jest
sprostowanie fałszywych wyobrażeń o Normanach" - mó-
wiąc to, stawia na stole duży karton ze znaleziskami archeo-
logicznymi, reliktami tamtej epoki. Znajdują się wśród nich
fragmenty kości i czaszek z wykopalisk na terenie dawnej
osady.
Jeden z eksponatów, który pani Drews bierze do ręki, to
dolna szczęka. "Wyraźnie widać, że korzeń zęba był tak zro-
piały, iż chroniczne zapalenie doprowadziło do zaniku kości
żuchwowej. Ten człowiek musiał cierpieć straszliwe bóle"
- dodaje współczującym tonem. Obok leży częściowo strzas-
kana kość ramienia z wyraźnymi śladami ciosów. To oczywiste
- lud wojowników przy ówczesnym stanie medycyny stawał
się z czasem także ludem inwalidów i kalek. Kustoszka wska-
zuje na fragment kręgosłupa, zgięty w kształcie odwróconej
litery u. Tak ekstremalne skrzywienie pozwalało człowiekowi
raczej pełzać niż chodzić - żałosna egzystencja w świecie
wymagającym walki o przetrwanie.
Życie wikingów nie było najwidoczniej pasmem triumfów,
jak głoszą dawne eposy i współczesne stereotypy. Na ogół
było całkiem zwyczajne, odheroizowane. Potwierdzało się
to szczególnie w regionach, których deszczowy i zimny
klimat nie pozwalał prowadzić beztroskiego "dolce vita".
Tutaj każda chwila wypełniona była walką z naturą
- o wiele bardziej bezlitosną niż w gajach słonecznego
Południa.
Życie we wczesnośredniowiecznej Skandynawii oznaczało
wegetację wśród deszczu i śniegu. Niewielki błąd w uprawie,
minimalny kaprys pogody zagrażał i tak już skąpym zbiorom,
a tym samym egzystencji całego rodu. Nie znano jeszcze
ziemniaków, buraków cukrowych, orientalnych przypraw, ku-
kurydzy ani obficie obradzających jeżyn, mięso było rzadko-
ścią. Jedynie najbogatsi mogli sobie pozwolić na miód - luk-
susową słodycz. Ilość płodów rolnych zmieniała się z roku na
rok, systematyczne zaopatrzenie zależało więc w dużej mierze
od starannego konserwowania ży-
wności: suszenia, wędzenia, pek-
lowania. Jak mało wydajne było
ówczesne rolnictwo, dowodzi na-
stępujące porównanie: ok. roku
800 zbierano zaledwie podwójną
ilość wysiewanego ziarna, obecnie
plony z zasiewu wzrosły dwudzies-
topięciokrotnie. Chleb uchodził za
artykuł luksusowy, a podstawowy-
mi składnikami pożywienia były ry-
by, papka zbożowa oraz bogaty
w białko bób, zwany "mięsem bie-
daków". A gdy zabrakło nawet te-
go, pozostawały jeszcze kora
drzew i morszczyn.
Najtrudniej było przetrwać zimę
ze względu na prawie całkowity brak
witamin. Schronienie dawały wy-
grzebane w ziemi jamy, chaty z da-
rni lub z drewna. Dym z ogrzewa-
jącego wnętrze ogniska czasami uchodził otworami w dachu,
najczęściej jednak zalegał w izdebkach, gęsty i gryzący.
Przeciętna długość życia ludzi wynosiła niewiele ponad 30
lat, tylko co drugie dziecko dożywało lat 14. Natura, narzu-
cająca wszystkie reguły gry, była nie tyle okrutna, ile twarda
i bezkompromisowa. Kto chciał jeść ryby, musiał ryzykować
życiem, wypływając na lodowate morze, często podczas
burzy. Szerzyły się choroby. Kogo w chłodną i wilgotną
zimową noc dopadło zapalenie płuc lub nabawił się gruźlicy
- ten miał niewielkie szanse przeżycia. Lęk przed starością,
z jej nieskończonymi cierpieniami, prowadził do tego, że
wysoko ceniono sobie bohaterską śmierć w boju. Z gorzkich
doświadczeń życiowych tych ludzi skorzystało chrześcijań-
stwo. Nauka o ziemskim padole łez, przez który trzeba
przebrnąć, aby na tamtym świecie odebrać nagrodę za trudy,
odpowiadała dokładnie ich wyobrażeniom. Nic więc dziw-
nego, że wikingowie nadzwyczaj szybko i bez oporów przyjęli
wiarę chrześcijańską.
Nieustające zmagania z przeciwnościami losu sprawiały, że
rybacy i rolnicy nie mieli zbyt wiele czasu na zajmowanie się
sztuką, muzyką i literaturą. Dlatego też nie zachowały się ani
wybitne dzieła sztuki, ani przekazy literackie, nie licząc skąpych,
wyrytych w kamieniu tekstów runicznych. Słynne sagi powsta-
wały dopiero na przełomie XII/XIII w. O muzyce zaś donosił
kupiec i podróżnik arabski at-Tartusi, który odwiedził Hedeby
ok. roku 950. "Nigdy nie słyszałem ohydniejszego śpiewu niż
ten mieszkańców Szlezwiku. Z ich gardeł wydobywa się po-
mruk, podobny wyciu psów" - brzmiała miażdżąca krytyka.
Cóż więc w oczach potomnych uczyniło z tego ubogiego
ludu, zamieszkującego krańce świata, tryskających siłą boha-
terów, uczestników niesamowitych przygód? Po wizycie w Hait-
habu powstaje pytanie - kim byli właściwie wikingowie?
"Wikingowie (prawdopodobnie od staronordyckiego ~~wilv~,
zatoka) - średniowieczni piraci skandynawscy, ukrywający
się po napaściach na niedostępnych odcinkach wybrzeża,
wcześniej nazywani często Normanami. ich zbrojna ekspansja
rozpoczęła się w 793 r. napadem na angielski klasztor Lin-
disfarne, a zakończyła w roku 1066 podbojem Anglii przez
Wilhelma Zdobywcę. Byli postrachem chrześcijańskiej Europy."
Tak lub podobnie brzmią encyklopedyczne hasła. Wysuwają
zwykle na pierwszy plan "krwawe najazdy", przemilczając
ożywioną działalność handlową Normanów, a także fakt, iż
chrześcijańscy przeciwnicy w niczym nie ustępowali im pod
względem okrucieństwa. Studiując historyczne relacje, nie
można zapominać o jednym: we wczesnym średniowieczu
czytać i pisać potrafili najczęściej tylko duchowni. Mnisi i księża
uważali zaś pogan z Północy za "bicz boży", wysłany, by
ukarać grzeszną ludzkość. Owa plaga powodowała wprawdzie
straty i cierpienia, ale była doskonałym tematem kazań. Współ-
cześni historycy dawno zauważyli, że Skandynawów najzwy-
czajniej oczerniano. Teraz spotykamy nową teorię, która
przedstawia ich raczej jako zapalonych kupców niż wojow-
ników. Prawda, jak zwykle, leży zapewne pośrodku.
Cały sukces normańskich przedsięwzięć - czy to zbrojnych
napadów, czy handlu - opierał się w dużym stopniu na pew-
nej technicznej nowince: konstrukcji słynnych statków, nadają-
cych się i do walki, i do przewozu towarów.
Genialny wynalazekl

Znawca problematyki wikingów, Ole Crumlin-Pedersen, któ-
rego wraz z ekipą filmową odwiedziłem w jego muzeum w Ro-
skilde koło Kopenhagi, z dumą prezentuje rekonstrukcję statku:
"Smukły, zwrotny, osiąga do 20 km/h. Odpowiednio manew-
rując sterem i żaglem rejowym, można płynąć nawet pod
prąd i pod wiatr! Płaski kadłub pozwala szybko wylądować
na brzegu i szybko odpłynąć. Wszystko przemyślane w naj-
drobniejszych szczegółach: podczas bitwy tarcze wojowników
podwyższały ochronne nadburcie, członkowie załogi spełniali
różne funkcje - napędzali łódź siłą mięśni, w razie potrzeby
przenosili ją na własnych barkach, nawigowali i walczyli. Oto
optymalne wykorzystanie zasobów energii ludzkiej!"'
W Muzeum Okrętów Wikińskich na wyspie Bygd~y w po-
bliżu Oslo podziwiać można najwspanialsze chyba znalezisko
- tzw. statek z Osebergu. Jakże kunsztownie rzeźbiona jest
dziobnica, jak umiejętnie ułożone są na zakładkę klepki po-
szycia, a stewa dziobowa i rufowa - doskonałe w formie.
Nietrudno wyobrazić sobie tę łódź, z wydętym na wietrze
żaglem, majestatycznie tnącą fale. Cudo średniowiecznego
szkutnictwa z pewnością nie było przeznaczone do walki,
zbyt dużym kosztem je wykonano. Odnalezione w kurhanie
w norweskim Osebergu, na zachodnim brzegu Oslofjordu,
służyło do celów reprezentacyjnych i podkreślało szacunek
dla zmarłych. Pochówki łodziowe nie były niczym nadzwyczaj-
nym, odkryto jeszcze wiele innych okrętów pełniących taką
funkcję - choć już nie tak pięknie wykonanych. Być może
wikingowie uważali, iż dusze zmarłych potrzebują środka
transportu, aby przedostać się w zaświaty. W każdym razie,
łodzie odgrywały ważną kulturową rolę, często używano je
więc w rytuałach pogrzebowych. Szczególnym przykładem
tego zwyczaju jest duże cmentarzysko w Lindholm Hoje, w po-
bliżu duńskiego miasta Aborg. Z setek głazów narzutowych
ułożono tam kontury statków.
Jednak okręt z Osebergu pozwala najlepiej wyobrazić sobie
pracę nordyckich szkutników. Gdy podejdziemy blisko do ty-
siącletnich, poczerniałych dębowych burt i popuścimy wodze
fantazji, być może ukażą się nam sceny ze średniowiecznej
stoczni. W wielkich drewnianych wiadrach gotuje się smoła,
nasączone nią włosie zwierzęce służyło do uszczelniania po-
szycia. Snycerz żłobi w twardym drewnie ozdobne girlandy
i postacie zwierząt, inni spajają burty żelaznymi nitami. Z gięt-
kiej wierzby struga się drewniane gwoździe, z lekkiego jesionu
powstają wewnętrzne nadbudówki. Najbardziej doświadczony
szkutnik stoi po pas w wodzie obok zwodowanej już łodzi,
by silnymi uderzeniami wbić najważniejszy trzpień - ten,
który musi utrzymać precyzyjnie zmontowany ster, i to nawet
podczas największej burzy. Pozostali budowniczowie stawiają
potężny, sosnowy maszt - wysoki na dobre 20 metrów,
który uniesie 100 m2 powierzchni żagla. Przemyślną technikę
stosuje się do produkcji z wielkich pni dębowych cienkich
desek, znacznie lepszych niż nasze współczesne. W nowo-
czesnym tartaku piłuje się pnie bez zwracania uwagi na prze-
bieg słojów, w tamtych czasach natomiast rozszczepiano drze-
wo wzdłuż słojów, wbijając weń liczne kliny. Tak uzyskane
deski - mokre czy suche - nie paczą się i nie trzeba ich
poddawać długotrwałemu suszeniu.
Max Vinner, szkutnik z muzeum w Roskilde, który na zrekon-
struowanej "długiej łodzi" dopłynął do Ameryki, powiedział:
"Wikingowie posiadali najwspanialsze i najszybsze okręty tam-
tej epoki - i to przyniosło im sukcesy".2
Na morzu
Ciemne, ołowiane chmury wiszą nisko nad głowami, ośnie-
żone wierzchołki gór rozpływają się, nikną we mgle, nosy
i uszy marzną na jednostajnie silnym wietrze. Na szczęście
przed wypłynięciem z portu włożyliśmy grube, wełniane swet-
ry, chroniące też przed ciągłą mżawką.
Ta scena rozgrywa się w pełni lata, na zachodnim wybrzeżu
Lofotów, archipelagu w północnej części Norwegii. Znajdujemy
się na pokładzie niewielkiego kutra rybackiego, znacznie jednak
większego od zwyczajnych statków normańskich. Nasz kuter
jest wyposażony w elektroniczne urządzenia - tutejsze morze
uchodzi bowiem za szczególnie niebezpieczne. "Tam dalej
- pokazuje kapitan - zaczyna się osławiony malstrom3, nie-
bezpieczny prąd morski, który już niejeden statek zniósł na
skały". Pływać zaś w tej lodowatej wodzie nie da się zbyt
długo.
Szyper i załoga to rybacy z Lofotów - wykonują jeden
z najcięższych zawodów na świecie. Latem żegluga w tych
szerokościach geograficznych jest jeszcze znośna, ale sezon
rybacki zaczyna się zwykle na początku stycznia i trwa do
kwietnia. Wtedy bowiem pojawiają się ławice dorszy, ryb wy-
znaczających rytm życia tutejszych mieszkańców. Czas wiel-
kich połowów przypada więc na miesiące, gdy słupek rtęci
spada znacznie poniżej zera, szaleją zimowe sztormy, a dzień
za kołem polarnym niewiele różni się od nocy. Morze huczy
wówczas w mroku, a mały kuter podskakuje na falach.
Obserwując lofockich rybaków, można sobie wyobrazić życie
wikingów. Czterej członkowie naszej załogi są zresztą potom-
kami owych pionierów morza. Poorane zmarszczkami twarze,
spracowane dłonie - z natury przyjaźni, ale małomówni.
Wycie wiatru nie zachęca zresztą do pogawędek.
Podobnie działo się przed tysiącem lat - w tym świecie
niewiele się zmieniło. Te same manewry siecią, te same ruchy,
gdy rybie wyrywa się z pyska ciężki hak. Tutaj nietrudno zro-
zumieć, dlaczego niewiele narodów opanowało żeglugę tak,
jak wikingowie. Tylko ktoś, kto wzrósł wśród wszechobecności
morskiego żywiołu, miał szansę przezwyciężyć zimne noce,
gwałtowne sztormy i wzburzone fale. Łatwo też pojąć, dla-
czego Normanowie, którzy trudzili się całe lata w takich warun-
kach, szukali szans szybszego i łatwiejszego zarobku. Moż-
liwość wypraw łupieżczych zauważyli w cieplejszych porach
roku, gdy ryb brakowało, a na morzu panowały korzystne
warunki. Przez stulecia połowów doskonalili swe żeglarskie
umiejętności, aż wreszcie postanowili zbić na nich majątek.
Historia pewnego sukcesu
Pewnego ciepłego, mglistego ranka w czerwcu 793 r. opat
klasztoru w Lindisfarne udawał się do zakrystii, gdy dosięgnął
go cios topora bojowego. Oszczędziło mu to strasznego
widoku: w ciągu zaledwie godziny wszyscy mnisi zostali zma-
sakrowani, klasztor - splądrowany i spalony.
Nie wiadomo, kto doniósł o katastrofie - być może jakiś
zakonnik jednak ocalał - lecz wiadomość poruszyła całą
chrześcijańską Europę, dotarła nawet na dwór karola Wiel-
kiego. Klasztor na małej wysepce uchodził przecież za jedną
z największych świętości owych czasów. Teolog Alkuin z Yorku
pisał przerażony: "Już przed 350 laty nasi przodkowie zamie-
SzkiWalj ten przepię-
kny kraj. Nigdy dotąd
Brytanii nie ogarnęła
taka trwoga, nie wie-
rzono w możliwość
napaści z morza". To
Był dopiero począ-
tek! W lecie 794 r.
Normanowie zrów-
nali z ziemią osadę
Jarrow, 80 km

Lindisfarne i spalili kolejne dwa klasztory. W rok później nor-
wescy wikingowie urządzili krwawą rzeź w Irlandii. Wszystko
wskazywało na to, że przybysze z Północy zasmakowali w roz-
bojach. W roku 797 zaatakowali wyspę Man, następnie klasz-
tor na południe od Jarrow i jeszcze jeden - na zachodnim
wybrzeżu Szkocji. Te błyskawiczne napady stanowiły jednak
tylko przedsmak tego, co miało nastąpić.
Początkowo wydawało się, iż owe grabieże stanowią jedy-
nie uboczne - choć lukratywne - zajęcie dla rybaków,
którzy latem nie mają co robić. Jednak setki dobrze zapla-
nowanych najazdów w wieku IX przeczą temu - zjawisko
zaczyna przybierać rozmiary zorganizowanego, systematy-
cznego piractwa. Wikingowie wypracowali taktykę wojenną
zwaną "strandhagg", bazującą głównie na zaskoczeniu. Na
płaskodennych łodziach podpływali do brzegu, wysadzając
"desant". Oddział bitnych wojowników szturmował natych-
miast którąś z najbliższych posiadłości - najczęściej klasz-
tor. Najeźdźcy, bezlitośnie łamiąc ewentualny opór, pląd-
rowali domy, stajnie, składy i skarbce, następnie wzniecali
pożar i znikali równie szybko jak przybyli. ich łupem padało
złoto, srebro, klejnoty, ale także bydło i ludzie nadający się
do sprzedaży w niewolę.
"Boże chroń nas przed Normanami" - to błaganie rozlegało
się coraz częściej w nadbrzeżnych miastach. Mieszkańcy nie
wierzyli już widocznie w jakąkolwiek skuteczną pomoc bez
udziału sił nadprzyrodzonych. Mieli zresztą rację. Po śmierci
Karola Wielkiego (814 r.) w rozległym państwie Franków po-
wstała militarna próżnia, co sprzyjało najeźdźcom. W roku
840 wojska Duńczyków, złożone ze specjalnie wyszkolonych,
elitarnych oddziałów, rozpoczęły atak na północne rubieże
osłabionego imperium Karolingów. Małe grupki łupieżców
z Norwegii dotarły wzdłuż wybrzeży Atlantyku do Portugalii,
a nawet do północnej Afryki, natomiast w państwie zachod-
niofrankijskim nikt nie potrafił stawić czoło agresji duńskiej.
Wikingowie plądrują Hamburg, zdobywają Rouen, Chartres
i Tours, 30 000 wojowników płynie w górę Sekwany, w kierun-
ku Paryża. Późniejsza stolica Francji, wówczas jeszcze niewiel-
kie miasto, jest właściwie bezbronna. Załoga to żałosna garstka
- zaledwie dwustu rycerzy.
Gdy zawiodły rozwiązania militarne, trzeba było podjąć
rokowania. Karol Łysy, Karol Gruby, Karol Prosty - wszyscy
trzej próbowali odwrócić niebezpieczeństwo, płacąc ogrom-
ny trybut, tzw. danegeld. Duńczycy brali pieniądze... i grabili
tereny sąsiadów. Ta niezwykle uciążliwa na dłuższą metę
sytuacja wymagała niekonwencjonalnych rozwiązań. "Jeśli nie
możesz pokonać wroga, obejmij go", mówi stare porzekadło.
Karol Prosty (893-929), nowy król państwa Franków, wziął
je sobie do serca. W traktacie z Saint-Clair-sur-Epte uczynił
wodza wikingów o imieniu Rollo oficjalnym władcą Neustrii,
krainy odpowiadającej dzisiejszej Normandii. Było to rozsąd-
ne posunięcie: nowo mianowany wasal respektował auto-
rytet króla, a przede wszystkim chronił go przed innymi
intruzami.
Przed otrzymaniem godności książęcej Rollo musiał wszakże
spełnić kilka "drobnych" warunków. Wykazał się jednak elas-
tycznością i zdolnością adaptacji do nowych realiów. Na po-
czątek przyjął chrzest, zamienił skandynawską demokrację na
frankijski feudalizm, a w końcu uczynił ze swych wojowników
osiadłych chłopów. Zuchwały wiking przemienił się w arysto-
kratę i spieszył na pomoc suwerenowi, nawet gdy ten po-
chopnie wdał się w zbrojne utarczki z burgundzkim sąsiadem.
Taka właśnie umiejętność przystosowania się ułatwiła normań-
skie sukcesy w następnych stuleciach, przede wszystkim zaś
umocniła dotychczasowe zdobycze. Ukoronowanie podbojów
nastąpiło w 1066 r., gdy książę Normandii zasiadł na tronie
Anglii. Był nim nie kto inny, jak Wilhelm Zdobywca, praprawnuk
Rollona.
Szczęśliwe życie
Wieki IX i X były dla wikingów "złotą epoką". Wierszowane
sagi o bohaterach, jakie przetrwały do naszych czasów,
sławią ich nieposkromione męstwo i strategiczną wyższość.
Wspaniałe zwycięstwa nie były przecież jedynie wynikiem
nagle rozbudzonego bohaterstwa ani też wyłącznie rezul-
tatem słabości przeciwników. Badania statystyczne wskazują
na doniosłe zmiany w ówczesnych społeczeństwach nordyc-
kich. Pod koniec VIII stulecia pustkowia Północy zamiesz-
kiwało niewiele ponad dwa miliony ludzi, ale wkrótce potem
nastąpiło gwałtowne zwiększenie przyrostu ludności. Przy-
czyn tego zjawiska szukać należy w samym środowisku
naturalnym.
Badacze stwierdzili, iż w połowie VIII w. klimat na Dalekiej
Północy wyraźnie się ocieplił. Oznaczało to automatycznie
obfitsze plony - a więc lepsze odżywienie mieszkańców.
Przesadą byłoby mówić o rosnącym luksusie, w każdym
razie jednak liczba potomstwa wzrastała, a średnia życia
wydłużała się.
Po pewnym czasie Normanom zaczęło doskwierać przelud-
nienie. Wielu młodych ludzi musiało szukać szczęścia gdzie
indziej, tylko najstarszy syn dziedziczył ojcowskie gospodars-
two. Na dodatek zbrodniarzy skazywano często na banicję
zamiast kary śmierci. Oni właśnie odkrywali nowe krainy i za-
siedlali je, świadomi, że nie mają dokąd wracać.
Wyspa ognia i lodu
Nikt pośród wikingów nie wiedział tak naprawdę, gdzie ma
leżeć owa tajemnicza wyspa, o której opowiadali starcy. Pe-
wien Norweg o imieniu Naddod i Szwed Gardar odkryli ją
podobno przypadkiem na północnym Atlantyku. Po najwięk-
szych targowiskach Norwegii rozeszła się pogłoska o niejakim
Thorulfie. Ten marynarz widział rzekomo na własne oczy, jak
trawa rosnąca na wyspie spływała kroplami prawdziwego mas-
ła Jednym słowem - kraj mlekiem i miodem płynący. Być

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin