Jan Nowak - Milczący wróg.doc

(2182 KB) Pobierz

Jan Nowak

 

 

 

Milczący wróg

 

 

 

 

Wydawnictwo Morskie

Gdynia 1960

 

 

 

 

 

 

 

Pływanie to nie tylko sport



Niezwykłe wyczyny odważnego wiedeńczyka Hansa Hassa pasjonowały ludzi już przed wojną. Odkrywanie nowego, nieznanego świata podwodnego - dostępne dzisiaj prawie dla wszystkich amatorów eskapad nurkowych - stanowiło wówczas niezwykłą sensację.

Ostatnia przedwojenna wyprawa naukowa Hansa Hassa i jego kolegów wiodła na Morze Karaibskie. Było to latem 1939 roku. Tym razem nie trwała ona zbyt długo. Wybuch wojny położył kres ekspedycjom naukowym. Zresztą Hans Hass i jego współtowarzysze nie zostali tam zbyt przyjaźnie potraktowani. Uważano ich za szpiegów niemieckich, utrzymujących kontakty z okrętami podwodnymi.

O szpiegowskich powiązaniach ekspedycji naukowej Hansa Hassa oczywiście nie można mówić, lecz niektórzy z jej członków nie traktowali pływania i nurkowania wyłącznie jako sportu. Świadczy o tym chociażby fakt, że inicjatywa zorganizowania niemieckich oddziałów płetwonurków i ich bojowego wykorzystania podczas wojny wyszła od jednego ze współtowarzyszy Hansa Hassa. Był nim Alfred von Wurzian, wiedeńczyk.

Wraz z innymi uczestnikami ekspedycji wrócił on do Niemiec już po wybuchu wojny, drogą z Curacao przez Stany Zjednoczone, Ocean Spokojny, Japonię, Chiny i Związek Radziecki. W Niemczech czekały na nich powołania do wojska. Jednak służba ich nie trwała zbyt długo. Wszyscy uczestnicy ekspedycji Hansa Hassa zostali w 1942 roku bezterminowo urlopowani w celu dalszego prowadzenia badań podwodnych. Koncentrowały się one u wybrzeży Grecji, na Morzu Egejskim.



Jednakże Wurzian nie znajdował zadowolenia w nurkowaniu dla celów naukowych; coraz bardziej dojrzewała w nim myśl bojowego wykorzystania tej umiejętności. Wyposażony w niewielki aparat oddechowy, płetwy i maskę podwodną nurkował na głębokość do 25 metrów i przenikając niepostrzeżenie do niedostępnych części portu zanurzał się pod kadłuby statków. W warunkach bojowych dawało to idealne możliwości atakowania statków przy zastosowaniu niewielkich ładunków wybuchowych. Zresztą praktykowali to już Włosi, o czym jednak Wurzian nie wiedział, gdyż działania zajmującej się tym X Flotylli MAS były osłonięte głęboką tajemnicą, i to nawet dla najbliższych sprzymierzeńców, jakimi byli Niemcy.

Po powrocie z Grecji do Niemiec Alfred von Wurzian zgłosił swój pomysł do dowództwa Kriegsmarine[1]. Było to w czerwcu 1942 roku. Niemcy doznawali wtedy zawrotu głowy od sukcesów ich okrętów podwodnych; projekty Wurziana odrzucono. Nie pomógł jego entuzjazm. Podobnie jak wiele innych podobnych pomysłów, koncepcje te spoczęły w końcu w pancernych szafach wywiadu niemieckiego, który interesował się wszystkimi nowymi metodami walki i ich niedocenionymi wynalazcami.

Dzięki poparciu wywiadu, jak i w wyniku pogarszającej się sytuacji Niemiec, pomysły Wurziana nie zostały zupełnie zapomniane. Wiosną 1943 rok wezwano go wraz z jeszcze jednym kandydatem na płetwonurka do Berlina, na basen olimpijski. Pokazom ich przyglądali się z zainteresowaniem wyżsi oficerowie wywiadu. Do przypomnienia inicjatywy Wurziana przyczyniła się w niemałym stopniu również i kapitulacja Włoch, kiedy to Niemcy dowiedzieli się o podobnych sukcesach swoich sojuszników. Wtedy też zostały nawiązane kontakty z X Flotyllą MAS, której dowódca - komandor J. Valerio Borghese - udzielił Niemcom niemałej pomocy. Należy tutaj zaznaczyć, że książę Borghese pozostał wierny Mussoliniemu i nie skapitulował, chociaż część jego płetwonurków przeszła na służbę angielską, a nawet walczyła przeciw Włochom i Niemcom.

Przeczuwając narastające kłopoty, Niemcy przystąpili w 1943 roku do tworzenia tak zwanych sił szturmowych, w których płetwonurkowie mieli odegrać ważną rolę. Dlatego zależało im na utrzymaniu jak najlepszych stosunków z Włochami, od których chcieli zdobyć potrzebny sprzęt i szybko nauczyć się techniki podwodnej dywersji. W związku z tym X Flotylli MAS udzielono wszelkiej pomocy, zaopatrywano ją w niezbędne materiały i paliwo łudząc się, że może podejmie ona również działania bojowe przeciwko aliantom. Wprawdzie do tego nie doszło, lecz za to kilku płetwonurków niemieckich odbyło przeszkolenie w bazie X Flotylli MAS, w La Spezia. Patronował temu wciąż jeszcze wywiad niemiecki, a nie marynarka wojenna.

 

Zakład

 



W końcu 1943 roku pierwsza grupa niemieckich płetwonurków była już gruntownie przeszkolona. Postanowiono przeprowadzić pokaz ich umiejętności, przy czym obserwatorami mieli być nie tylko przedstawiciele wywiadu, lecz również i oficerowie marynarki wojennej, którą postanowiono tym razem zyskać dla nowej idei.

Płetwonurkowie mieli przeprowadzić pozorowany atak na zakotwiczony w zatoce niszczyciel niemiecki. Zadaniem ich było niepostrzeżenie podpłynąć pod okręt i założyć „ładunki wybuchowe”.

Bezpośrednio przed pokazem Alfred Wurzian zdecydował się na nie lada wystąpienie. Oto jeden z wyższych oficerów marynarki wyrażał się z powątpiewaniem o możliwościach skrytego dotarcia płetwonurków w zasięg chronionego okrętu.

- Założyłbym się o cokolwiek, że nie uda się wam nas zaskoczyć - padło nieco ironicznym tonem wypowiedziane wyzwanie.

- Panie komandorze, przyjmuję zakład - odezwał się Wurzian.

- No oczywiście, czasem możecie mieć szczęście, na przykład gdy okręt jest niedostatecznie strzeżony - upierał się komandor. - Ale dzisiaj to wam się nie uda. Będziemy szczególnie ostrożni  czujni.

- Bardzo o to proszę, panie komandorze - zareplikował Wurzian.

Wtedy wtrącił się jeden z pozostałych oficerów:

- Młody człowieku, większość z nas ma za sobą długoletnią służbę na morzu. Wachty nocne nie są nam obce, mamy dobry wzrok, a wasza sytuacja jest tym bardziej niekorzystna, że wiemy, kiedy trzeba szczególnie uważać.

- Powtarzam, przyjmuję każdy zakład - ponownie wtrącił komandor.

Wurzian zaproponował:

- Za każdego z nas, którego panowie dzisiaj w nocy zauważą i wezwą do wyjścia z wody, stawiamy butelkę szampana.

- A co będzie, jeżeli nie będziecie chcieli wyjść? - dopytywał się zaintrygowany oficer.

Wurzian przez chwilę wahał się, lecz wreszcie wypalił:

- To proszę strzelać.

Napięcie wzrosło. Strzelać do własnych żołnierzy? Nie, na to nie można się zgodzić. Jak gdyby wyczuwając te obawy wśród oficerów, Wurzian zaznaczył:

- Proszę spokojnie strzelać. Panom będzie się tylko zdawać, że strzały przeznaczone są dla nas. W rzeczywistości będą to strzały w próżnię.

Nawet komandor, który chciał już położyć kres tej wymianie zdań, był zaskoczony tak pewnym siebie oświadczeniem Wurziana. No cóż, w akcji bojowej nie będzie lepiej, niech więc będzie próba z niezbędnym ryzykiem.

Pozostali płetwonurkowie potwierdzili wypowiedź Wurziana.

- Tak, niech strzelają - mówili.

- Ale proszę używać tylko pistoletów, nie artylerii okrętowej - dorzucił wesoło jeden z płetwonurków.

Ogólny śmiech miał zakończyć wymianę zdań, jednak Wurzian postawił na swoim żądając sprecyzowania warunków zakładu. Umówiono się, że próba dotarcia pod niszczyciel odbędzie się w nocy, między godziną 24 a 1, i że za każdy niepotrzebny strzał oficerowie stawiają płetwonurkom butelkę szampana.

- Zgoda. Wołamy trzy razy, a potem strzelamy.

Komisja udała się na okręt, a płetwonurkowie wyjechali w morze, poza port, skąd mieli wyruszyć do ataku.

Po północy rozległo się z niszczyciela dokładnie dwanaście strzałów, jednak żaden płetwonurek nie wypłynął na powierzchnię. W końcu członkowie komisji sami już nie wiedzieli do kogo i do czego strzelali. Czy to były tylko plamy ropy albo kępki trawy poruszane przez fale? A może płetwonurkowie w ogóle nie przypłynęli? Może obawa była silniejsza niż odwaga?

Wtedy nastąpiła niespodzianka. Członkowie komisji chcieli powrócić na ląd, lecz okazało się, że stojąca przy burcie niszczyciela łódź, którą przewieziono ich wieczorem, nie ma steru. Znikł bez śladu.

Prawie równocześnie z tym odkryciem pojawiła się łódź płetwonurków.

- Melduję wykonanie rozkazu - wołał Wurzian.

- Że co?

Oficerowie nie chcieli uwierzyć. Na wszelki wypadek płetwonurkowie przywieźli od razu z portu nurka, który rankiem, z mozolnym wysiłkiem, wydobył wszystkie „ładunki wybuchowe”. Były one prawidłowo umocowane na stępce przechyłowej. Znalazł się tam również ster łodzi oficerskiej. Płetwonurkowie wymontowali go nocą jako dodatkowy dowód przeprowadzonego „ataku”



Zdumienie członków komisji nie miało granic. Następnej nocy przeprowadzono ponownie całą operację, przy czym płetwonurkowie po wykonaniu zadania wypływali na powierzchnię, aby oficerowie obserwujący ich mogli przekonać się, jak przebiega „atak”. Skrzynka szampana była już pewna.

 

Z Olimpiady na wojnę

 

Klasztor San Giorgio na wysepce Alga

- baza szkoleniowa

płetwonurków niemieckich



Pomimo wyjątkowo udanej próby generalnej Wurzian i jego koledzy nie doczekali się od razu skierowania do akcji bojowej, na co tak bardzo liczyli. Odesłano ich z powrotem do Valdagno, małego miasteczka koło Werony, gdzie już od dłuższego czasu przeprowadzali swoje ćwiczenia. Służył temu tamtejszy kryty basen.

Ale nie mieli być tam bezczynni. Zadaniem ich było przeszkolenie większej grupy przyszłych płetwonurków. Już 2 stycznia 1944 roku przyjechało do Valdagno 30 nowicjuszy; pływanie nie było im obce, gdyż większość z nich rekrutowała się z najlepszych pływaków niemieckich. Nie brakowało wśród nich nawet mistrzów olimpijskich, jak na przykład Erwin Sietas - zdobywca srebrnego medalu w pływaniu na 200 metrów stylem klasycznym na olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku.

Wszystkich tych pływaków wyciągnięto z różnych oddziałów wojska, gdzie pełnili służbę nie mającą nic wspólnego z ich specjalnością sportową. Oczywiście pobyt w Valdagno przypadł im do gustu, gdyż po ciężkiej służbie frontowej ćwiczenia pływackie były luksusowym wypoczynkiem.

Jednak wszyscy ci pływacy buntowali się, gdy dowiedzieli się, po co ich się szkoli. Mając przed sobą perspektywę atakowania uzbrojonych okrętów w pojedynkę, uważali to za oczywiste szaleństwo. Nie pomogły oświadczenia Wurziana, że niebezpieczeństwo jest minimalne, jeżeli płetwonurek wie, jak powinien się zachowywać. Dopiero zapewnienie, że głównym celem ich pobytu w Valdagno jest intensywny trening, uspokoiło pływaków. Po kilku tygodniach wszyscy byli w takiej formie, że mogli pobić niejeden rekord światowy. Pływali i nurkowali zarówno z aparatem tlenowym, jak i bez niego. Właściwie w basenie nie mogli się już więcej nauczyć i trzeba było przejść do ćwiczeń jak najbardziej przypinających rzeczywiste warunki bojowe.

Z pomocą przyszli znowu Włosi, którzy zaproponowali niemieckim płetwonurkom ulokowanie się w rejonie Wenecji. Pływy, rozwinięty system kanałów, różne głębokości, szereg wraków - wszystko to stwarzało wprost idealne warunki do ćwiczeń.

Ponieważ szkolenie płetwonurków miało być utrzymane w ścisłej tajemnicy, bazę ich ulokowano w dawnym klasztorze San Giorgio na małej wyspie Alga, położonej w lagunie weneckiej. Bazę tę zamaskowano jako ośrodek wypoczynkowy dla rannych. Nawet kierownikiem jej mianowano lekarza.

Teraz zaczęło się prawdziwe szkolenie bojowe. Oprócz aparatów tlenowych i płetw nurkowie otrzymali również lekkie skafandry, gdyż trzeba było się liczyć z akcjami bojowymi na zimnych wodach, gdzie konieczne było odpowiednie zabezpieczenie przed zimnem. Skafander niemiecki był dwuczęściowy i składał się ze spodni gumowych, sięgających pod pachy i zakończonych pantoflami gimnastycznymi oraz z bluzy gumowej, sięgającej do uda. Skafander wkładano w ten sposób, że spodnie zaginano do wysokości uda i zawijano wraz z dolną częścią bluzy do góry, uszczelniając zawinięcie specjalną opaską gumową. Na przegubach rąk i na szyi znajdowały się specjalne ściągacze.

Pod skafander nurek zakładał niezbędną ciepłą odzież - oczywiście w zależności od temperatury wody, a na wierzch - jeszcze brezentowe ubranie ochronne, zabezpieczające wrażliwy skafander gumowy przed uszkodzeniem.

Twarz i dłonie smarowano specjalnym czarnym kremem, aby ukryć nurka przed niepożądanymi obserwatorami, a dodatkowo jeszcze zakładano im na głowę i twarz woalkę z siatki. W akcji bojowej nurek miał zanurzać się pod atakowane okręty i mocować na stępkach przechyłowych ładunki wybuchowe z mechanizmem zegarowym. Oczywiście stosowano przy tym specjalną technikę nurkowania; każdy musiał się tak zanurzać i wynurzać, aby na powierzchni morza nie pokazały się nawet najmniejsze pęcherzyki powietrza.

Wszystkie te ćwiczenia powtarzano bez końca na wodach Wenecji, głównie na wraku frachtowca „Tampico” i zbiornikowca „Hiria”. Ćwiczono także długie marsze podwodne, co przy mulistym dnie laguny weneckiej nie należało do przyjemności. Poza tym płetwonurkowie musieli opanować zasady orientowania się na morzu. W tym celu wywożono ich kilka kilometrów od portu, skąd musieli o własnych siłach powrócić do bazy, posługując się przy tym jedynie niewielkim kompasem noszonym na przegubie ręki jak zegarek. Początkowo niektórzy nurkowie błądzili w morzu po dwanaście godzin i więcej.

Opanowawszy doskonale technikę nurkowanie i poruszania się pod wodą płetwonurkowie niemieccy zaczęli pozwalać sobie na przeróżne „kawały”. Z barek ginęły najładniejsze owoce, a niejedna para zakochanych traciła ochotę do dalszej przejażdżki, spostrzegając obok gondoli niezwykłe stwory. Próbowano nawet „kraść” ścigacze włoskie. Po kilku tygodniach obywatele Wenecji zaczęli wierzyć w duchy błądzące po lagunie.

Wszystkie tego rodzaju zdarzenia powodowały zażalenia składane przez poszkodowanych na ręce komendanta miasta, który jako jedyny człowiek wiedział o prawdziwych zadaniach rannych z klasztoru San Giorgio. Ci, którzy nie wierzyli w duchy, byli przekonani, że w Wenecji działają sabotażyści angielscy lub amerykańscy. Od komendanta miasta domagano się więc energicznego przeciwdziałania; ten jednak musiał się ograniczyć do zwykłego upomnienia Niemców, gdyż cała sprawa była ściśle tajna, a ponadto we Włoszech rządzili wtedy Niemcy. Za te wszystkie upomnienia płetwonurkowie „odwdzięczyli” się komendantowi miasta, wykradając mu akta dotyczące ich „przestępczej” działalności. Oczywiście spowodowało to zażalenie włoskie do wyższych władz niemieckich, co naturalnie niczego nie zmieniło. Nurkowie traktowali wszystkie te eskapady jako pożyteczny trening, który miał przydać się im w działaniach bojowych. A te nie były zbyt odległe.

W tym czasie płetwonurkowie podlegali już dowództwu marynarki wojennej. Po początkowym lekceważeniu prymitywnych metod walki Dönitz musiał sięgnąć i po nich, gdyż niemiecka potęga na morzu kończyła się, a „przed drzwiami” stała inwazja. Dlatego, po pomyślnym przebiegu prób, na przełomie lat 1943/1944, dowództwo Kriegsmarine energicznie upomniało się o przekazanie mu płetwonurków wraz z wyposażeniem oraz wszelkimi planami związanymi z ich przyszłym zastosowaniem bojowym. Pomimo że wszystkie te sprawy mocno trzymał w swym ręku wywiad, marynarce udało się przeforsować swoje żądania.

Jednakże poza marynarką wojenną i wywiadem o płetwonurków zabiegało również i Waffen SS, chcąc mieć własne oddziały specjalistów w zakresie sabotażu podwodnego. Początkowo szkolenie płetwonurków dla SS odbywało się łącznie z płetwonurkami marynarki wojennej, jednak przyjaźń ta nie trwała zbyt długo. Między marynarką i SS wynikały stałe nieporozumienia i incydenty. Głównym ich powodem był fakt kierowania przez SS do szkoły płetwonurków tych żołnierzy, którzy za różne przewinienia zostali zdegradowani i ukarani, i mieli się zrehabilitować w najtrudniejszych akcjach bojowych.

Tak się jednak złożyło podczas ostatniej wojny, że niemieccy płetwonurkowie nie przeprowadzili żadnej akcji bojowej przeciw nieprzyjacielskim okrętom, na co głównie nastawiali się podczas szkolenia. Szybko rozwijające się działania wojenne narzucały Niemcom taktykę obronną, w wyniku czego płetwonurkom przypadły tylko ograniczone zadania bojowe. W większości przypadków musieli oni niszczyć mosty bądź śluzy, których nie zdążyły wysadzić w powietrze wycofujące się wojska hitlerowskie. Oczywiście wiązało się to z wielkim ryzykiem, gdyż wszystkie te operacje odbywały się na wodach kontrolowanych już przez aliantów. Ponadto charakterystyczny jest fakt, że niemieccy płetwonurkowie nie wyszli w ogóle w morze; większość ich operacji bojowych miała miejsce na rzekach i kanałach.

 

Torpedy i nerwy

 



Pierwsze zadanie bojowe wyznaczono płetwonurkom w czerwcu 1944 roku we Francji. W dwa tygodnie po inwazji nacisk wojsk angielskich zmusił Niemców do opuszczenia niektórych pozycji pod Caen. Anglicy sforsowali rzekę Orne i kanał łączący ją z morzem, tworząc tam silny przyczółek. Niemcy, wycofując się, nie zdążyli zniszczyć kilku ważnych mostów, przez które teraz szło zaopatrzenie dla wojsk angielskich. Oczywiście mosty te zostały natychmiast silnie zabezpieczone; skoncentrowano tam taką siłę ognia artylerii przeciwlotniczej, że samoloty niemiecki nie mogły nawet zbliżyć się do nich. Nie powiodły się również prawie samobójcze wypady oddziałów saperskich.

Pozostawała zatem tylko jedna droga - dotrzeć do mostów wodą. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin