Science Fiction Fantasy i Horror nr 31.pdf

(6681 KB) Pobierz
32280970 UNPDF
32280970.001.png
32280970.002.png
SCIENCE FICTION
FANTASY I HORROR
Czy bohaterowie będą kiedykolwiek zmęczeni?
Wydawać by się mogło, że faceci w rajtuzach, czyli komiksowi superboha-
terowie są skazani na bytowanie w sporej, bo sporej, ale niszy, gdzieś na kart­
kach cienkich zeszytów, a co niektórzy pomiędzy twardymi okładkami
albumów. Kino sięgało po nich czasem, telewizja też, ale bez większych
sukcesów. Poetyka komiksu opierała się polityce celuloidu aż do momentu,
w którym poziom efektów specjalnych pozwolił na to, by papierowe mięśnie
zyskały trzeci, realny wymiar.
Już Batman pokazał, że materię tę można potraktować poważniej. Ale
dopiero sieć Spider-Mana oplotła świat, wtłaczając widzów w fotele. Dzięki
niej dzisiaj niemal każdy liczący się bohater może mieć nadzieję na ekranowy
debiut i co najważniejsze - sukcesy kasowe zwiastujące rychłą kontynuację.
Rok 2008 nie będzie pod tym względem wyjątkiem. Tony Stark już wywalczył
w kinach świata pół miliarda, w kolejce następny Hulk, Hellboy, Batman, Pun-
isher, Wanted, The Spirit, Strażnicy i X-Men, żeby wyliczyć tylko tych,
których zobaczycie w nadchodzących dwunastu miesiącach. I wszyscy z szan­
są na podobny sukces.
Miłośnicy komiksu mogą być wniebowzięci, ludzie patrzący krytycznie na
facetów zakładających majtki na spodnie pewnie więcej wydadzą na książki
albo na lody niż na bilety do kina. Ale, ale. Może dla tych drugich także coś
się znajdzie...
Jest bowiem taki film, w którym aż się roi od postaci z komiksów, choć
niezupełnie w takich ujęciach, w jakich chcieliby być uchwyceni. David Zuck-
er, reżyser tak genialnych parodii, jak Czy leci z nami pilot, Naga broń albo
Top Secret (moja ulubiona), wziął właśnie na warsztat superbohaterów.
Amerykanie już tak mają, każdy sukces trzeba obśmiać i na tym też zarobić
krocie. A David Z. jest tego trendu najlepszym przykładem. Jego produkcje
śmieszą widzów na całym świecie od niemal trzydziestu lat i należą do jed­
nych z najlepszych w tym gatunku.
Lada moment trafi na nasze ekrany Superhero, historia zakompleksionego
chłopaka z sąsiedztwa, który na wycieczce szkolnej zostanie ukąszony przez
radioaktywną ważkę i... nietrudno się domyśleć, co dalej.
Filmy tego rodzaju bazują wyłącznie na cytatach, praktycznie każda scena
jest przekręconym zapożyczeniem z jakiegoś blockbustera. Materiał własny
jest raczej niemile widziany. Także tutaj mamy do czynienia głównie z kopi­
owaniem scenariusza Spider-Mana - było nie było największego hitu ostatnich
lat, i to nie tylko w historii gatunku - ale autorzy scenariusza potrafili bardzo
udatnie wpleść w treść i innych herosów. Znajdzie się więc miejsce na szkołę
profesora Xaviera, pojawi się w tle Fantastyczna Czwórka. Lecz co naj­
ważniejsze, Superhero zdaje się dryfować na powrót w kierunku starej dobrej
parodii, w której pierdnięcie w salonie nie było kulminacyjnym punktem
każdej sceny. Liczył się gag, inteligentnie przekręcony dialog - czyż nie dla
takich momentów oglądaliśmy po kilka razy wyprawę Vala Kilmera do
„demokratycznych" Niemiec albo perypetie porucznika Drebbina?
Moim skromnym zdaniem David Zucker wyciągnął nauczkę po ostatnich
dwu częściach Strasznego Filmu i wrócił do korzeni gatunku. Choć skła­
małbym, twierdząc, że mamy do czynienia z dziełem porównywalnym z Top
Secret. Świat się zmienił i niestety sporą część widowni stanowią dzisiaj ludzie
śledzący z wypiekami na twarzy kolejne wyczyny Jackassów, więc nie miej­
cie złudzeń, dla nich też coś musi zostać.
Tyle o filmie, który reklamujemy w tym numerze - a już za paręnaście dni
na naszej stronie internetowej znajdziecie konkurs, w którym będzie można
wygrać masę pociesznych gadżetów z filmu.
A teraz kilka słów o treści numeru. Maj miesiącem twardszej fantastyki
pierwszej świeżości. Sporo bliskiego kosmosu - stacje orbitalne i obce plane­
ty są tłem utworów Wegnera, Drukarczyka i Miszczaka. Do tego horror -
w polskich, acz futurystycznych realiach, ciepła i humorystyczna opowieść
o jednorożcach, ale wcale nie fantasy, i krótkie postapokaliptyczne pod­
sumowanie cech ludzkich w wykonaniu Marka Hemerlinga. Życzę przyjemnej
lektury i do zobaczenia za miesiąc.
LITERATURA
Robert M. Wegner
WSZYSTKIE DZIECI BARBIE
04
Paweł Ciećwierz
SZTUKMISTRZ
26
Marek Hemerling
PERPETUUM MOBILE
36
Stanisław Truchan
CO WY WIECIE O JEDNOROŻCACH
38
Grzegorz Drukarczyk
BOGOWIE SĄ ŚMIERTELNI
50
Andrzej Miszczak
STACJA ASHIEOO
52
Joanna Patyk
W ŚWIETLE JUPITERA
57
PUBLICYSTYKA
Żerowisko na żwirowisku
Żelkowski & Żwikiewicz
ORGAZM ZMIENIŁ GO W BOGA?
58
Feliks W. Kres
SIEDZĄC NA
TYŁCE
60
Adam Cebula
ŚWIATOWY SPISEK,
CZYLI KONGRES FUTUROLOGICZNY
62
INNE
PRENUMERATA
66
telefon fax: pon.-pt w godz. od 10 do 16 - 032 254 62 59
adres korespondencyjny: Wydawnictwo „Wieża"
40-832 Katowice Ul. Zawiszy Czarnego 10/188
Redaktor naczelny: Robert J. Szmidt
Redakcja działu literackiego: Urszula Gardner
Korekta i skład: Alfa i Omega.
Robert J. Szmidt
Shen Denawer przeciągnął się, kolejny raz usiłując
rozprostować kości. Tak było zawsze, przez pierwsze trzy
doby w stanie nieważkości jego organizm stroił fochy -
mdłości, zawroty głowy i wszechogarniające zmęczenie
towarzyszyły mu non stop. Rano próbował się ogolić,
potem próbował wypić kawę i próbował zjeść śniadanie.
Wszystkie próby zakończyły się fiaskiem. Maszynka nie
nadawała się do użytku, kawa, siorbana przez słomkę, mia­
ła smak starego smaru, a pasta, wyciśnięta z tubki na
grzankę o smaku przepoconych skarpet, zalatywała zjeł-
czałym tłuszczem.
Czuł się tak, jakby stuknął mu nie piąty, a siódmy
krzyżyk.
Jeszcze nie minął pierwszy dzień na stacji, a on już zdą­
żył pożałować swojej decyzji. Trzeba było zostać na Zie­
mi. Miał tylko nadzieję, że jeśli zdoła przetrzymać naj­
bliższe czterdzieści osiem godzin, wszystko wróci do nor­
my.
- Dzisiaj co najwyżej piwo. No, może z odrobiną
rumu.
Kelner o nieruchomej twarzy Azjaty musiał mieć nie­
wiarygodny słuch. Zanim Shen na dobre usadowił się przy
stoliku, już stał przed nim kufel. Ostrożnie pociągnął
pierwszy łyk. Dobre.
- Mało tu ludzi.
- Dziwisz się? Jest dziesiąta rano, wszyscy w pracy.
-A ty?
- Ja mam przerwę. Zaraz odlatuję na Alfę Dwa. Tam­
tejszy lekarz zachorował.
- Psiakrew.
- Takie życie.
Boba Kowalskiego poznał na studiach. Chociaż nigdy
nie byli dobrymi kumplami, to kiedy po kilkunastu latach
ich drogi niespodziewanie skrzyżowały się na stacji Luna
Sześć, wyszło na jaw, że wiele ich łączy. Obaj mieli za
sobą nieudane małżeństwa, obaj prawie nie widywali wła­
snych dzieci, obaj lubili dobre trunki.
I obaj byli uznanymi specjalistami w swoich dziedzi­
nach. Z tym, że Shen był psychologiem, a Bob chirurgiem.
Przez chwilę w milczeniu sączyli drinki.
- Cieszę się, że nareszcie cię tu przywiało. Przyszy­
kowałem małe co nieco, aby to uczcić, ale teraz będziemy
musieli poczekać, aż wrócę.
- Kiedy?
- Spieszno ci?
- Niespecjalnie. Miną jeszcze dwa albo nawet trzy dni,
zanim zacznę normalnie funkcjonować.
Kowalski skrzywił się lekko.
- Powinieneś tu być przez ostatnie trzy lata. Zanim
uruchomili Tarczę i oddali do użytku bloki medyczny i re­
kreacyjny. Ta stacja to wspólny projekt rządu i tego japoń­
skiego molocha. Oczko w głowie polityków. Wszystko
miało być na czas. Siedziało tu czterystu ludzi zamknię­
tych po ośmiu w kajucie i harujących po szesnaście godzin
na dobę, żeby zdążyć z terminami. Żarcie z automatów,
ciągły półmrok, oszczędzanie na wszystkim: powietrzu,
wodzie, energii. Awaria za awarią. Mieliśmy najwyższy
współczynnik wypadkowości w historii prac w kosmosie.
- Machnął ręką. - Mówię ci, piekło. Przez ten czas prze­
winęło się tu pięciu psychologów. Czterech spakowało
manatki zaraz po okresie próbnym.
- A piąty?
- Wyszedł przez śluzę w przestrzeń. Bez skafandra.
- Pech.
- Właśnie... Ale za to teraz żyć nie umierać. Wszyst­
ko wypucowane na błysk, cały personel z wyższym wy­
kształceniem, praca po osiem godzin dziennie, siłownia,
sauna i salon masażu. Nie patrz tak na mnie, mówię
poważnie, pracuje tu taka świetna pani doktor, specjalistka
od terapii ruchowej w zerogie. Jedyne stresy to te zwią­
zane z badaniami, ale nie miałem żadnej pracy od trzech
tygodni. Tylko dlatego zgodzili się, żebym poleciał na
dwójkę.
Zerknął w lustro, usiłując nadać twarzy wyraz inte­
ligencji i doświadczenia. Nawet mu się to udało.
Poprawił po raz ostatni kombinezon i wypłynął z ka­
biny.
Kowalski czekał na niego w barze znajdującym się
w ostatnim, zewnętrznym pierścieniu Tarczy. Kiedy pro­
jektowano to cacko, ktoś zapytał, co zrobią, jeśli będzie
trzeba w tym samym czasie symulować grawitację o róż­
nym natężeniu. Inżynierowie korporacji wymyślili więc
cztery koncentryczne pierścienie, z których najmniejszy
miał średnicę trzydziestu metrów, największy zaś prawie
stu. Cała konstrukcja świetnie się sprawdzała, jak każde
rozwiązanie będące połączeniem prostoty i niezawodnoś­
ci. Z centralnej części stacji wystawał długi i wąski kom­
pleks 0-g. Z daleka Alfa Jeden wyglądała jak olbrzymia
tarcza przebita na wylot oszczepem. Choć nazwa była nie­
oficjalna, używano jej nawet w firmowych raportach.
W największym pierścieniu panowało teraz 0,7 g. Jego
ciało przyjęło takie ciążenie z mieszaniną radości i niedo­
wierzania. On sam w tej chwili dziękował bogom za mo­
żliwość wypicia drinka bez słomki.
W barze poza Kowalskim był tylko kelner.
Bob wstał, unosząc szklaneczkę w niemym salucie.
Opróżnił ją jednym haustem.
- Witamy w zespole - rzekł na powitanie. - Cholera,
wyglądasz, jakbyś całą noc przerzucał kontenery.
- Bo to właśnie robiłem. Yamada powiedział, że to ry­
tuał, przez który muszą przejść wszyscy nowicjusze.
- A, faktycznie. Przypominam sobie. Na przyszłość
użyj manipulatorów.
- O? To tak można?
Uśmiechnęli się do siebie.
Kowalski pokazał mu butelkę.
- Wódka?
32280970.003.png
- Nudy.
- Aż tak źle nie jest. Zresztą sam zobaczysz, nie będę
ci psuł niespodzianek. Wśród ponad ośmiuset osób na pe­
wno znajdziesz kilku miłych szajbusów.
- Mam nadzieję. Chociaż Yamada zapowiedział, że
jestem przydzielony do JEGO i tylko JEGO zespołu. Nie
wiem, jak mu się to udało, ale „mój" mówił do mnie
dużymi literami.
-Hm...
- Co: hm?
- Kiedy wspomniałeś, że ściągnął cię tu Yamada, my­
ślałem, że się przesłyszałem. Wiesz, nad czym on pracuje?
- Leczy raka. Tak mi się obiło o uszy...
- ...i nie zdziwiło cię, że do leczenia raka szuka psy­
chologa, specjalisty od zaburzeń związanych z virtualem?
- Zdziwiłbyś się, gdbym ci powiedział, do czego mnie
ściągają. Trzy lata temu musiałem się zająć całą drużyną
koszykarską. Nie pytaj dlaczego, tajemnica lekarska.
Bob uśmiechnął się półgębkiem.
- No dobra, kupię to. Na razie - pociągnął ze szkla­
neczki. - Zresztą i tak chodzą plotki, że Yamada używa
w terapii rzeczywistości wirtualnej.
- No, no... - Wbrew obietnicy, że dzisiaj zrobi sobie
jeszcze wolne, Shen zaczął kombinować. - Gdyby za­
fundować pacjentom odpowiednie wszczepy, można by
stymulować system immunologiczny metodami bezinwa-
zyjnymi. Czytałem parę lat temu ciekawy artykuł o gra­
czach, którzy odnosili rany w Sieci. Nawet jeśli mieli
kiepskie wszczepy, ich ciała reagowały jak w realu, rosła
liczba białych i czerwonych krwinek, hormony szalały,
organizm szykował się do walki o życie. Wbrew pozorom
tę naszą maszynerią - postukał się w skroń - bardzo łatwo
oszukać. Ciekawe... Wiesz, ilu Yamada ma tu pacjentów?
- Jednego. Właściwie jedną.
- Żartujesz.
- Nie, choć bardzo bym chciał. Podobno pracuje nad
terapią, która może uratować miliony, ale jak na razie
męczy j edną dziewczynę. Zresztą ta babka i tak już prawie
dwa lata żyje poza czasem.
- Poza czasem?
Bob wyglądał na zawstydzonego.
- Kolejny hołd dla wszechwiedzy łapiduchów. Jeśli
lekarz stwierdzi, że pacjentowi został tylko miesiąc życia,
każdy dzień więcej jest życiem „poza czasem". Ona tak
żyje dwa lata.
- Niezły wynik... - Shen przeciągnął się, aż coś chrup­
nęło mu w ramionach. - O rany, jeszcze co najmniej dwa
dni takiej mordęgi. W nocy bez przerwy śniło mi się, że
spadam.
- Starość nie radość - Bob raz jeszcze uśmiechnął się
blado. - Dziwne, że komisja zdrowia w ogóle pozwoliła ci
wsiąść na prom. Dałeś łapówkę?
- Powiedziałem, że uciekam przed kobietą, i poka­
załem zdjęcie twojej byłej. Chłopaki wpuścili mnie poza
kolejnością.
Teraz Bob wyszczerzył się szeroko.
- Punkt dla ciebie. Zaraz muszę lecieć. Za kwadrans
mam prom. Ach, byłbym zapomniał, wchodziłeś może
w wewnętrzną sieć?
- Jeszcze nie.
- Uważaj. Kilku kolesi z centrum rozrywkowego robi
nowym na stacji głupie kawały. Nie dziw się niczemu.
- A co? Trafię do Tęczowego Miasteczka?
- Geje to byłby twój najmniejszy problem. No, na­
prawdę muszę już lecieć. - Kowalski dopił resztę drinka
jednym haustem i wstał.
Shen podniósł się razem z nim.
- Odprowadzę cię do śluzy, przy okazji pokażesz mi
kawałek stacji.
- To jakiś żart, prawda? - Shen poprawił się w fotelu,
nie spuszczając oka z rozmówcy.
Yamada wyglądał jak kwintesencja Azjaty. Niski i szczu­
pły, śniady, skośnooki i z wiecznie przyklejonym do ust
uprzejmym uśmiechem. Wyglądał niegroźnie i sympaty­
cznie. Tylko jego angielski, z nienagannym oksfordzkim
akcentem, kazał mieć się na baczności. Kogoś, kto po­
święcił mnóstwo czasu, żeby nabyć taki akcent, nie nale­
żało lekceważyć.
- Bynajmniej. - Szef projektu już się nie uśmiechał. -
Został pan tu ściągnięty, ponieważ pańskie kompetencje
okazały się jednymi z najwyższych. I jeśli pana reputacja
nie jest przesadzona, za miesiąc, najdalej dwa będzie pan
z powrotem na Ziemi, bogatszy o okrągłą sumkę. Ale mu­
si pan zaakceptować nasze warunki. Ten projekt jest obję­
ty ścisłą tajemnicą i nie pozwolę, aby jakikolwiek przeciek
pozwolił konkurencji na zdobycie wyników naszej prawie
pięcioletniej pracy.
Shenowi też nie było do śmiechu.
- Dobrze, podsumujmy. Chce pan, bym zajął się
pacjentką o nieznanych personaliach, która jak pan mnie
zapewnia, ma poważne problemy związane z rzeczywis­
tością wirtualną, zagubiła się, prawda? Nie jest w stanie
wyjść z virtualu. Nie będę miał wglądu do jej historii
choroby, życiorysu ani innych danych. Nie będę mógł się
z nią kontaktować ani w realu, ani w Sieci. Zgadza się?
Yamada skinął głową, a Shen uśmiechnął się kwaśno.
- Nadał pan nowe znaczenie słowu konsultant, profe­
sorze Yamada.
- Nie było to moim celem, doktorze Denawer. Pa­
cjentka wchodzi w szczególnie krytyczną fazę terapii,
chodzi o jej życie. Ja wiem, że wyciąganie ludzi z rzeczy­
wistości wirtualnej na ogół wiąże się z większym lub
mniejszym szokiem. Aleją szok może zabić. Nikt jeszcze
nie umarł w naszym ośrodku i zapewniam pana, że nikt
nie umrze, dopóki ja nim kieruję.
Siedzieli w biurze Yamady mieszczącym się w najwęż­
szym pierścieniu. Shen dyskretnie rozglądał się dookoła,
analizując otoczenie. Na Ziemi ludzie mogli podkreślać
swój status na tysiące sposobów. W kosmosie o pozycji
człowieka świadczyła przestrzeń, jaką dysponował, i to,
jak została zagospodarowana. Sam fakt, że biuro Yamady
umieszczono w pierścieniu, chociaż całą administrację
stacji upchnięto w centralnej, pozbawionej sztucznego
ciążenia części Alfy, wiele mówił. Nie licząc naprawdę
niezbędnych ośrodków medycznych czy rekreacyjnych,
każdy metr sześcienny w pierścieniach stacji był bez­
cenny. A w tym miejscu imponowały nie tylko rozmiary,
ale i wyposażenie. Pomieszczenie było tak duże, że bez
trudu dostrzegało się krzywiznę pierścienia. Skórzane
fotele ustawiono przy dębowym biurku, pamiętającym
zapewne jeszcze początek poprzedniego stulecia. W kącie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin