!Robert Ervin Howard - Conan. Droga do tronu.rtf

(578 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ROBERT E. HOWARD

 

 

 

CONAN

DROGA DO TRONU

 

(Wybór i posłowie: Andrzej Ziembicki)

 

 

SCAN-dal


CZERWONE ĆWIEKI

 

(Przełożył: Stanisław Czaja)


Powróciwszy do królestw hyboryjskich, jął się znów Conan najemniczego rzemiosła, ale armia, w której służył, została zdradą rozbita w południowej Stygii. Przez sawanny czarnych królestw dotarł tedy Cymmeryjczyk do wybrzeża i przystąpił do piratów z Wysp Baracha. Raz jeszcze imię Amra - Lew, pod którym znany był Conan za czasów Belit, głośnym echem odbiło się w portach. Utraciwszy na koniec okręt, związał się barbarzyńca z Wolną Kompanią niejakiego Zaralla i w przygranicznym Sukhmecie, gdzie oddział ów stacjonował, począł się straszliwie nudzić...


1. CZEREP NA SKALE

 

Niewiasta zatrzymała strudzonego wierzchowca. Stał na rozkraczonych nogach, opuściwszy głowę, jakby giął ją ku ziemi ciężar zdobnych złotymi chwastami cugli z czerwonej skóry. Wyjęła stopę ze srebrnego strzemienia i zeskoczyła z szamerowanego złotem siodła. Przymocowawszy wodze do gałązki młodego drzewa, wsparła dłonie na biodrach i jęła rozglądać się wkoło.

Niegościnne było otoczenie. Olbrzymie drzewa przeglądały się w małym stawie, z którego przed chwilą pił jej wierzchowiec, gęstwa krzów ograniczała pole widzenia, od góry zamknięte wyniosłym sklepieniem ze splątanych gałęzi. Kobieta wzruszyła kształtnymi ramionami i szpetna klątwa spłynęła z jej ust.

Była wysoka, o piersi pełnej, członkach krągłych, lecz krzepkich. Cała jej postać o niezwykłej zdawała się świadczyć sile, która wszelako nie odbierała jej przemożnego powabu kobiecości. Niewiastą była, bez względu na postawę swą i szatę. Ta bowiem, miast sukni, z krótkich a szerokich składała się spodni, które kończąc się na szerokość dłoni przed kolanami, w talii podtrzymywane były jedwabną szarfą noszoną w miejsce pasa. Jaskrawe buty z cienkiej skóry sięgały niemal kolan, a dopełniała stroju jedwabna bluza o szerokim kołnierzu i obfitych rękawach. Jedno z kształtnych bioder obciążał prosty, obosieczny miecz, drugie - długi sztylet. Jej rozwiane złote włosy, równo przycięte na wysokości ramion, opasywała wstęga szkarłatnego atłasu.

Na tle posępnego, pierwotnego lasu malownicze i niezwykłe sprawiała wrażenie. Łacniej wyobrazić by ją sobie można, jak wsparta o barwiony maszt patrzy na pierzaste obłoki i kołujące nad okrętem mewy. Kolor mórz wyzierał z jej ogromnych oczu. I tak być powinno, albowiem zwano ją Valerią z Czerwonego Bractwa, zaś czyny jej w pieśni sławiono i balladzie, gdziekolwiek zbierali się żeglarze.

Próbowała przeniknąć wzrokiem ponury zielony dach ze splątanych gałęzi i ujrzeć skryte za nim niebo, lecz w końcu dała za wygraną, mamrocząc pod nosem przekleństwa.

Zostawiła za sobą spętanego konia i ruszyła na wschód, spozierając od czasu do czasu w kierunku stawu, by zapamiętać drogę. Przygnębiała ją panująca w lesie cisza. W wysokich gałęziach nie śpiewały ptaki, żaden szmer nie zdradzał obecności drobnej zwierzyny. Wiele mil przebyła w owej krainie wszechobecnego milczenia, zakłócanego tylko stukiem kopyt jej wierzchowca.

Pragnienie zaspokoiła przy stawie, ale teraz poczuła gwałtowny głód i jęła szukać tych owoców, którymi żywiła się, odkąd wyczerpała zapasy z toreb przytroczonych do siodła.

Dostrzegła przed sobą złomy ciemnego kamienia pnące się w górę ku czemuś, co wyglądało jak postrzępiona turnia wznosząca się wśród drzew. Jej szczyt ginął w chmurze listowia. Być może, pomyślała, wznosi się ponad wierzchołki drzew i można z niej będzie ujrzeć to, co leży dalej - jeśli w ogóle jest tam coś innego od owej puszczy bez granic, przez którą jechała tyle dni.

Wąziutki upłaz tworzył naturalną ścieżynę prowadzącą w górę stromego zbocza. Gdy pokonała jakieś pięćdziesiąt stóp, znalazła się na wysokości otaczającego skałę pasa listowia. Drzewa wprawdzie rosły dość daleko, ale sięgały turni niektóre z ich gałęzi, tworząc wokół kamienia ów zielony welon. Brnęła przez gąszcz liści, nie widząc nic ni w dole, ni w górze, lecz nagle ujrzała w prześwicie błękitne niebo i wyszła w czysty, gorący blask słońca, i zobaczyła pod swymi stopami dach lasu.

Stała na szerokiej półce, prawie równej z wierzchołkami drzew, z której strzelała skalna iglica, będąca szczytem turni. Ale na jeszcze jedną rzecz zwróciła uwagę, jej stopa bowiem uderzyła o coś ukrytego w kobiercu martwych liści pokrywających półkę. Odgarnęła je, by ujrzeć szkielet ludzki. Doświadczonym okiem zmierzyła wyblakłe kości, nie dostrzegając złamań lub innych oznak przemocy. Człek ten zemrzeć musiał naturalną śmiercią, po co jednak wspinał się przedtem na wyniosłą skałę, wyobrazić sobie nie mogła. Wdrapała się na szczyt iglicy i omiotła wzrokiem otoczenie. Dach lasu - posadzką raczej będący z jej punktu widzenia - równie jak z ziemi był nieprzenikniony. Nie widziała nawet stawu, przy którym zostawiła wierzchowca. Spojrzała ku północy, w kierunku, z którego przybyła. I tu falował zielony ocean, dalej sięgający i dalej, aż ku wątłej linii błękitu, co w istocie pasmem była wzgórz, które przebyła wiele dni temu, by pogrążyć się w ten liściasty bezmiar.

Taki sam obraz na zachodzie ujrzała i wschodzie, choć brakowało wzgórz w tych kierunkach. Gdy wszelako wzrok zwróciła na południe, zesztywniała i dech zamarł jej w piersi. Oto bowiem w mili las poczynał rzednąć, ustępując miejsca usianej kaktusami równinie. A w głębi owej równiny wznosiły się mury i wieże grodu.

Zaklęła z wielkiego zdziwienia, rzecz bowiem do wiary nie była podobna. Nie zdziwiłyby jej innego rodzaju ludzkie sadyby - przypominające ule chaty czarnych, wyryte w skałach siedziby tajemniczej rasy brązowej, która, jak głosiły legendy, zamieszkiwała w części niezbadanych regionów. Ale niezwykłym było doświadczeniem znaleźć warowny gród o tyle tygodni marszu od najbliższych przyczółków jakiejkolwiek cywilizacji.

Czując zmęczenie w dłoniach dzierżących obłą iglicę, opuściła się na półkę skalną niezdecydowana, co dalej czynić. Z daleka przybyła - z obozu najemników obok granicznego miasta Sukhmet wśród trawiastych sawann, gdzie desperaccy awanturnicy z mnogich krain strzegą stygijskich dominiów przed najazdami, które na kształt czerwonej fali napływają z Darfaru.

Ślepa była jej ucieczka w krainy, o których nie wiedziała nic. I teraz miotała się w rozterce między pragnieniem, by udać się wprost do miasta na równinie, a instynktowną obawą podpowiadającą, by dalekim obejść je łukiem i dalej podążać samotnym szlakiem.

Szelest liści w dole rozwiał jej myśli. Odwróciła się jak kot, chwytając za miecz, lecz nagle zastygła bez ruchu na widok stojącego przed nią męża.

Olbrzymem był niemal, a mięśnie piętrzyły się pod skórą, której słońce nadało barwę brązową. Podobnie był do niej odziany i tylko miast szarfy nosił szeroki skórzany pas. Miecz ogromny i puginał wisiały u pasa.

- Conan, Cymmeryjczyk! - wykrzyknęła kobieta. - Czego szukasz na moich śladach?

Grymas wykrzywił mu oblicze, a jego srogie błękitne oczy zapłonęły światłem, które pojęłaby każda kobieta, i jęły wędrować po wabnych kształtach, zatrzymując się na dłużej przy wypukłych piersiach, okrytych lekką szatą.

- Zali nie wiesz? - zaśmiał się. - Albom to nie okazywał ci uwielbienia od pierwszej chwili?

- Ogier by tego nie uczynił jaśniej - odparła ze wzgardą. - Alem się nie spodziewała spotkać cię tak daleko od baryłek i garnków Sukhmetu. Czyś po prawdzie szedł za mną z obozu Zaralla, czy cię za łotrostwa przepędzili?

- Dobrze wiesz, że nie ma Zarallo tylu zbirów, by mnie z obozu przegnać - skrzywił się. - Wiadoma rzecz, żem za tobą podążał. I rzekę ci, że masz, dziewko, szczęście. Kiedyś zadźgała tego stygijskiego oficera, utraciłaś łaskę i opiekę Zaralla, a od zemsty Stygijczyków banicją musiałaś się ratować.

- Wiem ja to - odparła ponuro - ale com miała uczynić? Pojmujesz, dlaczego to zrobiłam.

- Ano - zgodził się. - Gdybym tam był, to sam bym go wypatroszył. Atoli jeśli niewiasta w obozach, śród zbrojnych mężów żyć pragnie, rzeczy takich winna się spodziewać.

Valeria tupnęła nogą i zaklęła.

- Czemuż nie pozwolą mi żyć jak oni?

- To oczywiste! - Znów omiótł ją chciwym spojrzeniem. - Aleś mądrze uczyniła czmyhając. Stygijczycy pasy by z ciebie darli. Brat owego oficera podążał twym śladem, szybciej, mniemam, niżbyś się spodziewała. Tuż był za tobą, kiedym go dopadł. Konia miał lepszego. Kilka jeszcze mil, a gardło by ci poderżnął.

- No i ... - spytała wyczekująco.

- No i co? - odrzekł zaskoczony.

- No i co z tym Stygijczykiem?

- A jak przypuszczasz? - burknął niecierpliwie. - Jasna rzecz, żem go ubił, ścierwo zostawiając sępom. To mnie zadzierżyło i małom śladu twego nie stracił, gdyś przekraczała skaliste partie wzgórz. W innym razie dawno bym cię dogonił.

- I pewnie myślisz wlec mnie na powrót do obozu Zaralla? - warknęła.

- Głupot nie powiadaj - zaprzeczył. - Pójdź, dziewczyno, nie bądź taką jędzą. Innym jest od owego Stygijczyka, którego zakłułaś, i ty to wiesz.

- Golec i włóczykij - zakpiła.

Roześmiał się jej w twarz.

- A ty za kogo się masz? Nawet na nowe łaty do portek cię nie stać. Nie omami mnie twa wzgarda. Dobrze wiesz, żem większymi okrętami dowodził i tęższe watahy do boju puszczał, niż tobie się zdarzało. A co do tego, żem golec - któryż z korsarzy nie jest nim przez większą część żywota? Galeon nie pomieściłby złota, którem we wszystkich portach świata roztrwonił. I to też wiedzieć powinnaś.

- Gdzie tedy owe okręty wspaniałe i owi chłopcy mężni, którymiś dowodził?

- Przeważnie w głębinach - odparł beztrosko. - Ostatni mój korab zatopili Zingaranie u wybrzeży Kush - oto dlaczegom się przyłączył do Wolnej Kompanii Zaralla. Ale kiedyśmy przymaszerowali do granicy z Darfarem, pojąłem, żem się oszukał. Żołd lichy, wińsko kwaśne i nie lubię czarnych niewiast. A tylko takie zjawiały się w obozie obok Sukhmetu - kółka w nosach, zęby spiłowane, ba! A tyś dlaczego przyłączyła się do Zaralla? Daleko od słonych wód leży Sukhmet.

- Czerwony Ortho kochanicę swą chciał ze mnie uczynić - odrzekła ponuro - tedym pewnej nocy, gdy kotwiczyliśmy u wybrzeży kushyckich, skoczyła za burtę i popłynęła do lądu. Obok Zabheli to było. Tam shemicki kupiec rzekł mi, że przywiódł Zarallo swą Wolną Kompanię na południe, by strzec granicy z Darfarem. Nic lepszego na widoku nie miałam, wiecem się przyłączyła do zmierzającej na wschód karawany i w końcu dotarłam do Sukhmetu.

- Czystym było szaleństwem tak gnać ku południowi, jakeś uczyniła - stwierdził Conan - a zarazem rzeczą niegłupią, bo patrolom Zaralla nie mogło przyjść do głowy, by w tej cię szukać stronie. Jeno brat człeka, któregoś skłuła, trafił na twój ślad.

- A cóż ty czynić zamierzasz? - spytała władczo.

- Skręcić na zachód - odrzekł. - Nigdym nie był tak daleko na wschodzie, jak na południu. Wiele dni drogi stąd ku zachodowi leżą otwarte sawanny, gdzie czarne ludy wypasają bydło. Mam wśród nich przyjaciół. Dotrzemy do wybrzeża i statek jakiś znajdziemy. Po uszy mam dżungli!

- Tedy bywaj - odrzekła. - Ja inne mam plany.

- Głupia! - Po raz pierwszy przemówił z gniewem. - Daleko sama przez ten las nie ujdziesz.

- Ujdę, jeśli zechcę.

- Co zatem zrobisz?

- Nie twoja sprawa - parsknęła.

- Moja, moja - odrzekł cicho. - Zali myślisz, że po tom tak daleko za tobą podążał, by teraz zawrócić i z kwitkiem odjechać? Bądź rozumna, dziewko, uczynić ci krzywdy nie mam zamiaru.

Postąpił ku niej, a ona odskoczyła do tyłu, dobywając miecza.

- Precz, psie barbarzyński, boć rozpłatam jak pieczone prosię!

Zatrzymał się niechętnie i zapytał:

- Chcesz, bym ci zabawkę tę zabrał, a potem nią wy płazował?

- Słowa! Nic jeno słowa! - zakpiła, a światła jak błysk słońca na błękitnej wodzie zatańczyły w jej oczach.

Wiedział, że to prawda. Nie narodził się taki, co by Valerię z Czerwonego Bractwa mógł rozbroić gołymi rękoma. Warknął, czując kotłujący w duszy kłąb sprzecznych uczuć. Zły był, a przecie zdziwiony i pełen uznania dla jej rezolucji. Płonął chęcią, by to ciało cudowne w żelaznym zmiażdżyć uścisku, a przecie wolał dziewczyny nie krzywdzić. Rozdarty był między pragnieniem, by krzepko nią potrząsnąć, a pragnieniem, by czule pieścić. Wiedział, że jeśli na krok jeszcze się zbliży, miecz pogrąży się w jego sercu. Po wielokroć widział Valerię ubijającą mężów w granicznych potyczkach i karczemnych burdach, i złudzeń nie żywił. Szybka była i drapieżna jak tygrysica. Mógł dobyć swego olbrzymiego miecza i oręż wytrącić jej z dłoni, ale wstrętna mu była myśl, aby ostrze, nawet bez zamiaru uczynienia krzywdy, kierować przeciw niewieście.

- Niech demony porwą twą duszę, kocico - oznajmił rozdrażniony. - Zabioręć twój...

Ruszył ku niej, bo namiętność uczyniła go bezrozumnym, a ona zamierzyła się do śmiertelnego pchnięcia. I nagle drgnęli oboje, a Conan, w którego dłoni błysnął wielki miecz, zwinął się w miejscu jak kot. Gdzieś w lesie buchnęły jęki i kwiki przerażające, przemieszane z trzaskiem pękających kości.

- Lwy mordują konie! - wrzasnęła Valeria.

- Lwy? Bzdura! - parsknął Conan i zabłysły mu oczy. - Czyś słyszała ryk lwa? Anim ja nie słyszał. Uważ, jak kości trzeszczą - nawet lew nie narobiłby tyle hałasu ubijając konia.

Pobiegł w dół po skalistym występie, a ona poszła w jego ślady, pamięć bowiem o waśni musiała ustąpić miejsca odwiecznej zasadzie awanturników, by się zjednoczyć przeciw wspólnemu niebezpieczeństwu. Jęki ucichły, gdy przebijali się przez zielony welon okrywających skałę liści.

- Znalazłem twego konia spętanego u stawu - wymamrotał stąpając tak bezszelestnie, że przestała się dziwić, iż zaskoczył ją na skale. - Swego przywiązałem obok i śladem twym poszedłem. Uważaj teraz!

Wychynęli z pasa liści i ujrzeli dolne partie lasu, nad którymi zielona plątanina gałęzi rozsnuwała swój mroczny baldachim. Przenikające przezeń smużki słonecznego blasku rozpraszały się tu w wątłą jaspisową poświatę. Gigantyczne pnie drzew, nie bardziej oddalonych niż o sto kroków, widmowe były i ledwie widoczne.

- Konie za tą tam gęstwiną być powinny - wyszeptał Conan. - Słuchaj!

Lecz Valeria już usłyszała i mróz przeniknął do jej żył; odruchowo wsparła swą białą dłoń na brązowym, muskularnym ramieniu kompana. Zza drzew dobiegał suchy trzask miażdżonych kości, dźwięk rozdzieranego mięsa i cała gama zgrzytów, mlaskań i pochrząkiwań towarzyszących potwornej uczcie.

- Nie lwy czynią ten hałas - szepnął Conan. - Coś żre nasze konie, ale to nie lwy. Na Croma...

Dźwięki umilkły nagle i Conan cicho zaklął. Zerwał się wietrzyk, wiejący z ich strony ku miejscu, gdzie skrywał się niewidoczny drapieżnik.

- Nadchodzi! - mruknął Conan, wznosząc swój miecz.

Gęstwina gwałtownie zafalowała, a Valeria mocniej ścisnęła ramię Conana. Choć nieświadoma wiedzy dżungli, wiedziała przecie, że mało jest zwierząt zdolnych podobnie rozkołysać wysoki las.

- Wielki być musi jak słoń - wymamrotał Conan, wtórując jakby jej myślom. - Jakież diabelstwo... - jego głos zamarł gwałtownie.

Z gąszczu łeb wyjrzał, rzekłbyś, ze snu koszmarnego. Rozwarta paszcza ukazywała rząd ociekających pożółkłych kłów; nad monstrualnymi szczękami grymasem obrzydłym marszczył się jaszczurczy pysk. Olbrzymie ślepia, niczym tysiąckrotnie powiększone oczy pytona, patrzyły nieruchomo na sparaliżowanych ludzi, którzy przylgnęli do skały. Krew plamiła obwisłe łuskowate wargi i kapała z ogromnej mordy.

Łeb, znacznie większy niż łeb największego krokodyla, tkwił na długiej pancernej szyi, z której sterczały rzędy żłobkowanych kolców, a dalej, miażdżąc krzewy i drzewka, wyłoniło się ciało tytaniczne, olbrzymi baryłkowaty korpus na przedziwnie krótkich nogach. Białawy brzuch szorował niemal po ziemi, gdy kolczasty grzbiet wyżej się wznosił, niżby mógł sięgnąć Conan stanąwszy na czubkach palców. Długi, zakończony ogromnym kolcem ogon, ogon niewiarygodnie wielkiego skorpiona, wlókł się daleko z tyłu.

- Z powrotem na skałę, szybko! - rzucił Conan, popychając dziewczynę. - Nie myślę, żeby mógł się wspiąć, ale sięgnie nas, jeśli stanie na zadnich łapach...

Miażdżąc i gnąc krzaki i pomniejsze drzewa, potwór sunął przez gęstwę, a oni mknęli ku szczytowi skały, jak liście niesione wichrem. Nim pogrążyła się Valeria w zielony gąszcz listowia, zerknęła za siebie i ujrzała, że przerażający olbrzym stoi na tylnych słupowatych nogach, dokładnie tak, jak przepowiadał Conan. Panika wkradła się w jej serce. Stojąc pionowo, ogromniejsza zdawała się być bestia niż przedtem, a jaszczurczy pysk sięgał koron drzew.

I wtedy żelazna dłoń Conana zawarła się na jej przegubie i siła straszliwa wciągnęła ją w zieloną plątaninę, a potem w gorący blask słońca na mgnienie przed tym, jak przednie łapy potwora opadły na skałę, która zadrżała i jęknęła, zda się, pod olbrzymim ciężarem.

Tuż za uciekinierami wychynął z gałęzi ogromny łeb i przez mrożącą krew w żyłach chwilę patrzyli na obramowany zielenią okropny pysk o rozwartych szczękach i płonących ślepiach. A potem gigantyczne kły trzasnęły w powietrzu i łeb zniknął, jakby pogrążył się w jeziorze. Zerkając przez połamane gałęzie zobaczyli, że potwór siedzi na zadnich łapach u stóp skały i nieruchomo spogląda w górę.

Valeria zadrżała.

- Jak długo pozostanie?

Conan kopnął czaszkę spoczywającą wśród liści.

- Ten biedak wspiąć się tu musiał, umykając przed nim lubo jego krewniakiem. I sczezł z głodu. Kości całe. To bydlę smokiem jest niechybnie, o którym czarni gadają w legendach. Jeśli tak, nie poniecha nas, pókiśmy żywi.

Valeria spojrzała nań nieprzytomnie, zapominając o dawnej niechęci. Próbowała pokonać panikę. Po tysiąckroć dowiodła swej szalonej odwagi w bitwach na morzu i lądzie, na śliskich od krwi pokładach wojennych galer, na murach szturmowanych miast, na zdeptanych piaszczystych plażach, gdzie desperaci z Czerwonego Bractwa kąpali noże w krwi towarzyszy, walcząc o przywództwo.

Ale wizja tego, co ją czeka, ścinała krew. Cios szabli w ogniu bitwy był niczym; ale siedzieć bezczynnie i bezradnie na nagiej skale, czekając głodowej śmierci, oblężona przez potworny relikt dawniejszych epok - ta myśl słała przez jej duszę fale panicznego lęku.

- Oddalać czasem się musi, by żreć i pić - powiedziała bezradnie.

- Blisko ma do jednego i drugiego - odrzekł Conan. - Spasł się teraz końskim mięsem i jak prawdziwy wąż długo wytrzyma bez strawy i wody. Choć nie śpi po żarciu jak węże. Tak czy owak, na skałę nie wlezie.

Conan mówił obojętnie. Był barbarzyńcą i przerażająca cierpliwość puszczy i jej mieszkańców stała się cechą jego natury w równym stopniu jak żądze i niepohamowany gniew. I w największych tarapatach zachowywał chłód, na jaki nie zdobyłby się człek cywilizowany.

- Zali nie moglibyśmy wdrapać się na drzewa i umknąć, przeskakując jak małpy z gałęzi na gałąź? - spytała z rozpaczą.

- Myślałem o tym. Zbyt cienkie są gałęzie tykające skały. Złamią się pod nami. A poza tym coś mi się zdaje, że to bydlę mogłoby każde w okolicy drzewo wyrwać z korzeniami.

- Tedy mamy tu siedzieć na zadkach i czekać, aż z głodu zdechniemy? - wrzasnęła z furią, kopiąc czaszkę, która ze stukiem potoczyła się po skale. - Nie chcę! Zejdę na dół i zetnę mu łeb piekielny!

Conan siadł na kamiennym występie u stóp iglicy. Z błyskiem zachwytu patrzył na jej płonące oczy i sprężystą rozdygotaną postać, ale świadom, że jest zdolna w tej chwili na każde się porwać szaleństwo, nie pozwolił, by zachwyt ów zadźwięczał w jego głosie.

- Siądź - mruknął, ujmując ją za przegub i sadzając sobie na kolanie. Zbyt była zaskoczona, by stawić opór, gdy wyjął jej miecz z dłoni i na powrót wsunął do pochwy. - Siedź cicho i uspokój się. Stal jeno połamiesz na jego łuskach. Na jeden kęs mu starczysz lubo rozbije cię swym kolczastym ogonem jak jajo. Wybrniemy z tego jakoś, ale nie wtedy, gdy damy się pierwej zgryźć i połknąć.

Nic nie rzekła i nie uczyniła, by ramię jego zrzucić ze swej kibici. Strach ją dławił i było to nowe uczucie dla Valerii z Czerwonego Bractwa. Siedziała tedy na kolanie swego towarzysza z potulnością, co wielce zaskoczyłaby Zaralla, który ochrzcił był Valerię mianem diablicy z piekielnego haremu.

Conan igrał leniwie z jej kręconymi, złotymi włosami, zajęty, widno, tylko swym podbojem. Ani szkielet u stóp, ani potwór u skały nie rozpraszały go ani też nie przytępiały zainteresowania dziewczyną.

Jej zaś niespokojne oczy, wędrujące wśród listowia, odkryły na tle zieleni barwne plamy. Były to owoce, wielkie ciemnopurpurowe kule wiszące na gałęziach drzewa, którego szerokie liście wyróżniały się osobliwie żywą i bogatą zielenią. I uświadomiła sobie dręczący głód i pragnienie, choć to drugie napastować ją poczęło dopiero od chwili, gdy zdała sobie sprawę, że nie może zejść ze skały, by pójść do stawu.

- Nie musimy głodować - rzekła. - Są owoce w zasięgu ręki.

Conan zerknął w kierunku, który ukazywała.

- Jeśli je zjemy - mruknął - nie trza będzie zębów smoka. Czarni ludzie z Kush zwą je Jabłkami Derkety. Derketo zaś jest Królową Umarłych. Wypij odrobinę ich soku albo pokrop nim skórę, a zemrzesz szybciej, niż- byś stoczyć się zdołała do stóp tej skały.

- Och! - zamilkła zmieszana. Pomyślała ponuro, że nie ma ucieczki od ich przeznaczenia. Nie widziała drogi ratunku, a Conan zdawał się być zajęty tylko jej talią i kręconymi lokami. Jeśli nawet myślał o ucieczce, nie dawał tego po sobie poznać.

- Gdybyś zdjął ze mnie ręce na chwilę dość długą, by wspiąć się na ten szczyt - rzekła kokieteryjnie - ujrzysz coś, co wielce cię zaskoczy.

Rzucił jej pytające spojrzenie i wzruszając potężnymi ramionami uczynił, o co prosiła. Przyklejony do skalnej iglicy patrzył nad lasem. Długą chwilę stał potem w milczeniu, jak brązowa statua.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin