gatunki.doc

(105 KB) Pobierz
Podczas stanu wojennego Teresa Torańska przeprowadziła cykl słynnych wywiadów zatytułowany "Oni"

"Oni" Teresy Torańskiej

Podczas stanu wojennego Teresa Torańska przeprowadziła cykl słynnych wywiadów zatytułowany "Oni". Skłoniła do szczerej rozmowy przedwojennych komunistów rządzących Polską powojenną, m.in. Jakuba Bermana, Stefana Staszewskiego, Edwarda Ochaba, Leona Chajna.

Doskonałość dzieła Teresy Torańskiej najlepiej charakteryzują trzy słowa: bezczelność, prostota oraz niedopowiedzenie. Bezczelny był sam zamysł przeprowadzenia w stanie wojennym cyklu wywiadów z działaczami partyjnymi przez młodą dziennikarkę - opozycjonistkę, w dodatku pozbawioną prawa do wykonywania zawodu. Proste, wręcz naiwne są pytania, za pomocą których Torańska wydobywa z ONYCH rzeczy najtrudniejsze i najbardziej bolesne. Niedopowiedzenie natomiast przesądza o oryginalności książki. Każdy odczytuje ją tak, jak chce, na miarę własnych poglądów i własnego sumienia. Tak było 20 lat temu, kiedy dzieło po raz pierwszy ukazało się w podziemnym wydawnictwie "Przedświt", tak jest i dzisiaj, gdy "Iskry" wypuszczają na rynek nowe wydanie książki "Oni", poszerzone o dwa wywiady oraz ponad 250 zdjęć.

Teresie Torańskiej udało się to, na czym zęby połamało już sobie wielu wytrawnych historyków. Zebrała bezcenny materiał źródłowy o PRL-u, ale nie dokonała jego tendencyjnej obróbki. Jej cykl wywiadów z tak znanymi postaciami peerelowskiego życia politycznego, jak Edward Ochab, Roman Werfel, Leon Chajn, Jakub Berman czy Julia Minc są kopalnią wiedzy o ówczesnej epoce, mechanizmach partyjnej władzy, wpływie Kremla na to, co działo się w Warszawie. Zarazem Torańska, chociaż nie ukrywa swoich opozycyjnych sympatii, jest w tych rozmowach dociekliwa i rzetelna. Pozwala swoim bohaterom mówić, oni zaś odwdzięczają jej się szczerością, na którą w innych okolicznościach by się nie zdobyli.
ONI często wracają pamięcią do wydarzeń, o jakich całymi latami zmuszeni byli milczeć. Opowiadają o rodzinnych tragediach, zsyłkach na Syberię, radzieckich łagrach, Wielkiej Czystce, którą komuniści zgotowali innym komunistom. Wspominają, co to znaczy być na szczytach władzy i jak smakuje gorycz porażki. Niektórzy z nich próbują usprawiedliwiać partię, wciąż wierzą w młodzieńcze ideały, inni, jak na przykład Celina Budzyńska, na swoje życiowe wybory patrzą z dystansem.

ONI zadziwiająco łatwo otwierają się przed Torańską. Na jej podchwytliwe pytania nie reagują agresją, nawet, jeśli dotyczą one wstydliwych faktów z ich życiorysów. Tajemnicą sukcesu autorki było wykreowanie właściwej atmosfery. Ona nie prowadziła wywiadu, ona rozmawiała. Na spotkaniu promocyjnym nowego wydania książki, które odbyło się 9 grudnia w dawnej stołówce KC PZPR Torańska, zapytana o to, jak udało jej się namówić swoich bohaterów do zwierzeń, powiedziała:
- Z każdym z nich należało rozmawiać inaczej. Do każdego przemawiały inne argumenty. Jednak zaistniały pewne okoliczności, które ułatwiły mi to karkołomne z pozoru przedsięwzięcie. Po pierwsze, i ONI, i ja znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. Ja byłam osobą wyrzuconą z pracy, bez prawa wykonywania zawodu, no i ONI również znaleźli się poza nawiasem polityki. Po drugie, byłam dla moich rozmówców osobą znikąd, nic o mnie nie wiedzieli, w związku z czym nie mieli się czego bać. Po trzecie, nie przyszłam do nich, żeby cokolwiek udowadniać, przyszłam się czegoś dowiedzieć. ONI zwierzali mi się chętnie, bo czuli potrzebę przekazania historii swoich racji, być może usprawiedliwienia się. Co ważne, ONI nie liczyli, że moja książka się ukaże. Wręcz przeciwnie, byli przekonani, że nie mam na to szans. Werfel często mi powtarzał: mogę to pani powiedzieć, bo i tak pani tego nie wyda.

Oprócz wartości historycznej, dzieło Torańskiej posiada również spory ładunek psychologiczny. Dziennikarka pokazuje budowniczych PRL-u jako ludzi, którzy mają swoje słabostki, ulubione powiedzonka, których zawodzi pamięć, którzy są zdolni do wzruszeń. ONI mogą przerażać, drażnić, ale potrafią także rozbawić, wzbudzić w nas sympatię. Sama Torańska przyznaje, że zawsze miała słabość do dystyngowanego Leona Chajna, obawiała się zaś przebiegłego i inteligentnego Stefana Staszewskiego. Książka zawiera w sobie dużo prawdy o człowieku, o tym, do czego jest zdolny, gdzie leży granica jego wytrzymałości, a gdzie przyzwoitości. Ten ludzki wymiar dzieła od początku budził wśród czytelników spore kontrowersje. Tak, jak dziś część widzów krzywi się na łzy, które płyną po policzkach Hitlera w filmie Oliviera Hirschbiegla "Upadek", tak niektórym czytelnikom Torańskiej od początku nie w smak było, że w wywiadach nie operuje ona czarno-białymi schematami myślowymi.

Atmosfera wokół dzieła Torańskiej od lat pozostaje gorąca. Książkę przełożono na kilkanaście języków, jej egzemplarze znajdują się w zbiorach największych światowych bibliotek, jest wreszcie najczęściej cytowanym źródłem w pracach na temat PRL-u. Praktycznie nie ma tekstu o tej tematyce, który by się do niej nie odwoływał. Zarząd Polskiego Pen- Clubu uhonorował ją nagrodą im. Ksawerego Pruszyńskiego. Co więcej, tekst ten nadal żyje, nie zestarzał się, co najlepiej było widać na spotkaniu promocyjnym. Opinie, wygłaszane przez gości zebranych w dawnej stołówce KC PZPR, były skrajnie różne. Młody chłopak powiedział Torańskiej: - Dostrzega pani w postępowaniu swoich bohaterów jedynie cynizm, a przecież oni wyrośli w komunizmie, naprawdę wierzyli w dyktaturę proletariatu. Z kolei starsza kobieta, która przedstawiła się jako nauczycielka historii, oświadczyła:
-Dziękuję pani za to, że pokazała pani komunistów jako normalnych ludzi, ludzi, którzy wierzyli w swoje posłannictwo.

Teresa Torańska uwielbia wkładać kij w mrowisko. Udowodniła to nie tylko książką "Oni", ale także szeregiem innych świetnych wywiadów, przeprowadzonych na przykład z Jerzym Urbanem lub z Wojciechem Jaruzelskim. Krańcowo różne opinie na temat swojej pracy podczas spotkania promocyjnego kwitowała anegdotą lub drobną złośliwością. Tylko raz popadła w patetyczny ton.
- ONI dali mi bezcenną rzecz. Dzięki nim jestem absolutnie wolnym człowiekiem. Swoją postawą, swoim zniewoleniem ONI uświadomili mi, że nie wolno ulec jakiejkolwiek ideologii - wyznała Torańska.
I to jest właśnie powód, dla którego warto czytać jej dzieło również w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Torańska gwarantuje nam wolność wyciągania własnych wniosków. Wolność myślenia. I ostrzega nas przed tym, by w żadnej wierze nie zatracić siebie.

 

Busz po polsku

Busz po polsku zawiera dwadzieścia krótkich utworów określonych przez autora jako historie przygodne. Na dobrą sprawę są to nie historie, lecz historyjki po kilka kartek każda. Ale i z drobiazgu, z króciutkiego opowiadania lub reportażu może wyniknąć kobylasta chryja. Opowiadanie (lub zbeletryzowany reportaż) Sztywny nabrało szczególnego rozgłosu. Czytelnicy prasy literackiej i codziennej mieli możność zapoznania się z licznymi opiniami na temat Sztywnego i pochodnych od niego utworów. Sprawę plagiatu rozstrzygnie sad. Nie mam pojęcia, jaki będzie wyrok i czyje ręce zostaną w sądzie uznane za słuszne. Jednego jestem pewien, ponowne odczytanie Sztywnego wraz ze wspomniana wyżej lektura uzupełniającą należy zaliczyć do zajęć pouczających i - jak to się lekko mówi - dużo dających do myślenia. W gimnazjum cudze teksty ratowały mnie bardzo często od straszliwej klęski ukoronowanej bezlitosna dwóją. Kto nie pozwalał ściągać, zasłaniał zeszyt ręką, psykał ostrzegawczo i inne stosował utrudnienia, ten sam się skazywał na nędzną wegetację poza klasową społecznością. W naszej klasie takich samolubnych gnojków w ogóle nie było. Raz się trafił, ale wytrzymał zaledwie pół roku. Potem zabrali go rodzice i ulokowali w jakiejś innej szkole. Mówiono mi później, że nauka nie poszła w las. Samolub wyrósł na normalnego człowieka. Niestety, było to bardzo dawno. Gimnazjalne poglądy na bystre oko i wygimnastykowane ucho uległy radykalnym zmianom. Obecnie skłaniam się raczej ku staroświeckim zasadom głoszącym, że z cudzej szczoteczki do zębów oraz z cudzych tekstów nie powinno się korzystać bez wyraźnej zgody właściciela. Nawet w tym wypadku, gdy ktoś rozpuścił plotkę, że autora zjedli dzicy z beszamelem, hen w dalekim buszu. Cudowny powrót autora daje potem sygnał do potwornej czkawki. Walenie dłonią w plecy nie pomaga. Na tym, między innymi, polega jej potworność. Trzeba uciekać się do bardziej skutecznych sposobów fatygujących i męczących. Wyliczenie wszystkich lub tych najczęściej praktykowanych zabrałoby zbyt wiele miejsca i czasu. Zresztą, któż je zliczy?

Przebąkiwano kiedyś o stowarzyszeniu wzajemnej pomocy zrzeszającym plagiatorów wszystkich rang i szczeblu. Sprawa jakoby upadła z braku odpowiedniego lokalu. Solidny bunkier byłby zapewne pomieszczeniem najbardziej stosownym. Kłopoty lokalowe zostawiwszy w spokoju, wróćmy na chwile do dzikich ludzi żyjących w zbitym deskami buszu. Gdyby zacni kanibale zechcieli układać swe menu po myśli plagiatorów, wnet wyginęli ze straszliwego przejedzenia. Jakież zamieszanie powstałoby w statystykach! Aż strach pomyśleć. Spożycie na głowę ludności skoczyłoby w buszu pod zielony sufit dżungli! Najadłyby się wtedy wstydu najbardziej mięsożerne nacje. Żarty? Oczywiście. Kiepskie? I to święta prawda. Ale codzienność, czyli życie ma tę właściwość, że lubi żarty wyprzedzać o milę. Niedawno opowiadano mi o jegomościu (z nazwiskiem, datą, miejscem - słowem, rzecz stuprocentowa, pewna), który nie oparł się urokom cudzej, opublikowanej prozy. Przepisał utwór z gazety, podpisał się, jak należy, i wysłał pod właściwym adresem. Traf zrządził, że przebierankę odkryto. Plagiator nie zaprzeczał. Wyjaśnił, że działał w dobrej wierze. "Słyszałem - powiedział - i mam na to świadków, że autor tego utworu zginął podczas wojny. Wprowadzono mnie w błąd. Od żyjącego nic bym przecież nie pożyczał". Do końca rozmowy, prowadzonej w atmosferze pewnego zażenowania, autor nr 2 nie mógł zrozumieć, dlaczego wydawca boczy się i dąsa? No, bo rzeczywiście, czy można gniewać się na człowieka oszukanego przez innych? Dziesięciu daje słowo "zabity na amen", a jedenasty rozbija zapewnienia mówiąc "zdrów jak rybka, mieszka piętro niżej". I bądź tu mądry, kładź z powrotem, bo kogoś ominęła kula.

Wszystko jednak blednie wobec pułapek, jakie zastawiają plagiatorzy-narratorzy na ufnych i prostodusznych słuchaczy. Wilcze doły i wymyślne zapadnie stosowane podczas łowów na grubego zwierza wydają się przy tych pułapkach niewinna zabawką. Zaczyna się zwykle tak: "Niesamowita przygodę przeżyłem kilka lat temu..." - powiada P-N (plagiator-narrator) wymieniając bez zająknienia miejscowość, datę i świadków gotowych zeznać pod przysięgą, że wszystko zdarzyło się naprawdę. Potem następuje barwna opowieść naszpikowana efektami, podparta gestem i wystudiowaną przed lustrem mimiką. Słuchacze postękują z wrażenia. Wreszcie (na to P-N czeka), ktoś załamuje się nerwowo, pyta: "Czy można pańskie przeżycie wykorzystać? Prawdziwe życie jest zawsze barwniejsze od wymyślonego. A więc czy wolno?". Ofiara połknęła haczyk. P-N rozkłada dobrodusznie ręce. "Proszę bardzo, bardzo proszę. Oczywiście, przecież ja nie piszę...". Sprawa załatwiona, ofiara wierci się na krześle. Pod lada pozorem zrywa się od stołu i pędzi do siebie, żeby cała historię spisać na gorąco. Po jakimś czasie spada cegła z bezchmurnego nieba. Rzecz się wyjaśnia: P-N opowiadał nie ze swego życia, ale z cudzej, niezbyt znanej książki. Rozmowny plagiator dawno znikł z horyzontu, a ofiara wciąż wije się w bezsilnej złości. Doprawdy, lepiej zaplatać się między prawdziwych ludożerców, niż spędzić urlop w towarzystwie doświadczonego P-N. Rutynowy P-N ma oczki niewinne jak lilie. Nie zaskoczysz takiego ani nagłym pytaniem, ani ironicznym wtrętem: "Gdzieś to już czytałem..." Przed P-N'em mało wprawnym można się obronić przeprowadzona znienacka rewizją. Początkujący P-N, zanim pamięć wykształci należycie, wozi ze sobą teksty, którymi się posługuje. Przetrząśnięcie walizki spełnia rolę rozpoznania przed walką. Reszta jest tylko kwestią cierpliwości i sprawności nóg.

Kiedy P-N zapędzi się w opowiadanie, przerywa się mu grzecznym: "Wspaniałą pamięć ma ten bydlak". W tym momencie należy otworzyć cytowaną książkę na właściwej stronie i podsunąć P-N'owi pod parszywy nos. Potem słuchacze zrywają się z miejsc i krzyczą "Flaj-baj", wykopują P-N'a poza granicę osiedla. W dużych miastach scena finałowa wymaga dość znacznego wysiłku fizycznego. Wielu P-N'ów, wykorzystując kiepską kondycję strony przeciwnej (zdarza się bowiem, że uczestnik "Flaj-baju" nie odczuwa głodu kopania, tak jak zawodowy kolarz nie odczuwa głodu roweru), umyka taksówką lub "na łebka". Równie to nieuczciwe jak stosowanie noża lub kontrargumentowanie przy pomocy obtłuczonej butelki. "Nogi sprawiedliwości" (określenie techniczne, patrz regulamin "Flaj-baju" nowoczesnego) należy przyjąć bez sprzeciwów, tak jak się przyjmuje gorzkie, lecz konieczne dla zdrowia lekarstwo. Plagiator przewidujący chroni się zwykle pod opiekuńcze skrzydełko cioci, stryjka, wujka lub innego odpowiednio możnego protektora. Wtedy gra przenosi się na wyżej położone boisko. Kopniaki wymierza się za pośrednictwem kontr-protektora. Dobrze obliczony kopniak pośredni zastępuje z powodzeniem tuzin kopniaków bezpośrednich. Na ten temat istnieje wystarczająco bogata literatura. Nie ma więc celu powtarzania wszystkiego od początku. Zanim na plagiatorach postawimy krzyżyk , zajrzyjmy do Twaina. "Walka z plagiatorami jest trudna, wymaga bowiem sprytu i zimnej krwi... Mimo to, nie radzę nikomu poświęcać jej zbyt wiele serca. Ścigając muchę można wypaść z okna, a nie każdy ma szczęście mieszkać na parterze. Przeraźliwe krzyki, czyniące pobyt w piekle diablo przykrym, wydają plagiatorzy. Wiem coś o tym, lecz w obecności Jenny nie powiem ani słowa więcej..." Tak, żadne życie. Na ziemi "Flaj-baj", w piekle najgorszy kocioł obsługiwany przez diabłów sezonowych, czyli kontraktowych. Wypożycza się ich z czyśćca w okresie piekielnego szczytu. Widły lecą im z rąk. Temperatury trzymać nie umieją. No, i piją. Zadymia piekło, zapaskudzą, wybębnią złość na skórze plagiatorów i tyle z nich pociechy. Byli, poszli, wynieśli się na górę. Tymczasem w kotłach... Chwileczkę, o czym była mowa? Ot, i proszę! Temat skorzystał z zamieszania, dał nurka! Nieco bulgotu i rozbiegane koła na powierzchni. Jeszcze chwila i kamień w wodę. Sprowadzaj, bracie, płetwonurków... Skoro zgadało się o kotłach, kaloryferom warto poświęcić kilka słów. Bo ziąb! Za oknem, w świetle jarzeniówek, sinieje bałwan z lipcowego śniegu. Lipcowy śnieg, lipcowy miód, fatalny rok dla pszczół... I tak dalej, i tak dalej, do całkowitego zatopienia sedna sprawy. Nic z tego. Przewidując to i owo, uwiązało się temat zawczasu do mocnego sznura.

O Sztywnym była mowa. Historia krótka i prosta. Ładnie opowiedziana. Zaczyna się tak: "Szosą pędzi samochód. Pośród zmierzchu źrenice lamp wypatrują mety. Tak, meta już blisko: Jeziorany, 20 km. Jeszcze pół godziny jazdy i koniec. Wóz ciągnie do celu, ale jest to jazda na słowo honoru: stara maszyna nie wytrzymuje długiej trasy.

Na dnie ciężarówki leży trumna".

A to zakończenie: "W końcu poszliśmy dalej. Spotkał nas świt. Ogrzało nas słońce. Myśmy szli. Gięły nam się nogi, drętwiały ramiona, puchły ręce, ale przecież donieśliśmy na cmentarz, do grobu - tej ostatniej naszej przystani na świecie, do której raz tylko zawijamy, nigdy już z niej nie wypływając - tego Stefana Kanika - lat 18 - zabitego w tragicznym wypadku - przy odstrzale - przez bryłę węgla". Takie tej historii klamry. Miedzy klamrami defekt ciężarówki, niemrawa dyskusja, nagła szaleńcza myśl, marsz z trumna do odległego o 15 km cmentarza, noc, odpoczynek nad brzegiem jeziora... Ani myślę straszyć bardziej szczegółowo. Dlaczego? Ot, tak, na wszelki wypadek.

Skromny tomik ugruntowuje sympatię dla autora. Kapuściński - o czym można było się przekonać czytając jego reportaże w prasie - umie patrzeć i opowiadać. Teren obserwacji - Polska - jest wystarczająco rozległy. Odrobina wyobraźni i samodzielności chroni przed smutną koniecznością dzielenia pomysłu jak przedwojenna zapałkę na cztery części. I ścisku można uniknąć, bo to nie Super-Sam, do którego zjeżdżają się wycieczki niby do muzeum.

Kapuściński, tego pominąć nie wypada, ujmuje czytelnika pasją. To chyba najważniejsze. Kapuściński przejmuje się sprawami ludzi, o których pisze. Zapomniałem dodać, że przejmuje się naprawdę. Przejęć udanych mamy do licha i trochę. Ja w nich nie gustuję. Plastykowy nos to smutna ostatecznoBusz po polsku" jest zbiorem moich reportaży krajowych z lat 1958-1961, kiedy pracowałem w tygodniku "Polityka". Byłem wtedy młodym, początkującym reporterem, tuż po studiach. Fascynował mnie wówczas reportaż, to znaczy fascynowała mnie wyprawa w teren, poznawanie nowego świata, jakim dla mnie wówczas była prowincja polska. Prowincja polska w latach 50-siątych była bardzo ubogim miejscem, gdzie bardzo źle się żyło. Ja po prostu chciałem to opisać, to opowiedzieć.

Te reportaż ukazywały się najpierw w "Polityce", a potem zebrało się ich tyle, że dostałem propozycje od Wydawnictwa "Czytelnik" aby je zebrać i wydać. Ta książka ukazała się już podczas mojej nieobecności w Polsce, bo byłem już w Afryce. To jest więc mój debiut.

Ja pisałem o Polsce, która mnie najbardziej fascynowała - to była polska prowincja, polska wieś, polskie małe miasteczka. Ja sam pochodzę z małego miasteczka, z kresów. Dlatego rozmiar małego miasteczka, małej społeczności najbardziej mi odpowiada. To jest taka ludzka przestrzeń, którą można obejść w czasie jednego spaceru, gdzie wszyscy się znają. To było mi coś najbardziej bliskiego.

Jest to Polska, jaka wtedy była w latach 50-siątych. Reportażem można było wówczas powiedzieć bardzo krytycznie o rzeczywistości, która nas otaczała. Reportaż mówi o jednostkowych historiach, daje jednostkowe przykłady. I tylko w takim jednostkowym wymiarze można było to tak krytykować i opisywać w czarnych barwach. I dlatego ten reportaż wówczas kwitł, był bardzo popularny, spotykał się on ze zrozumieniem czytelników, bo wiedzieli dobrze o czy się pisze. Reporter musiał jeździć w teren, żyło w biedzie, czasami spało się w stogach siana, gdyż nie było żadnych hoteli. Spało się w pociągach, spało się w rowach, spało się na polach. Reporterzy prowadzili wówczas bardzo szare, ubogie życie, ale to dawało zawsze wielką satysfakcję.

Cesarz - Kapuściński

 

Ten reportaż Kapuścińskiego wykracza bowiem daleko poza Etiopię i jest kolejną z cząstek, z których autor układa pracowicie swój wizerunek świata. W "Cesarzu" także bowiem obserwujemy rozkład, zmierzch, upadek pewnej formy, uważanej przez wielu za trwałą i niewzruszoną. Jest to upadek zupełny i totalny, bo tylko takim upadkiem kończą się absolutnie, autorytatywne rządy. Ale zanim dochodzi do upadku, te rządy istnieją, są popierane, w gazetach chwalone za mądre decyzje. Rządzą w ciszy i spokoju, bo zatrudniają całe ekipy pracujące po to, by było wokół nich cicho i spokojnie. Jeśli pod tym kątem popatrzymy na skorumpowany aparat władzy w cesarskiej Etiopii, ujrzymy Hajle Sellasjego nie jako małego despotę krzątającego się wokół pałacu, lecz przemyślanego i wyrafinowanego dyktatora, który potrafi stworzyć dla swych celów znakomicie działający mechanizm. I książka Kapuścińskiego o tym mechanizmie mówi, ujawnia go, demaskuje, zdziera osłonę milczenia nie z cesarza, który już nie żyje i nikomu już nie zaszkodzi, lecz z systemu, który wcale z nim nie odszedł. System ten, jeśli nie w Etiopii, pojawi się gdzie indziej, wszędzie tam, gdzie okaże się potrzebny, gdzie potrzebna będzie cisza i korupcja. Będzie służył każdemu, kto zechce kogoś zniewolić i upodlić.

Stylistyka tej książki podpowiada zresztą, że nie jest ona reportażem o upadającym autokracie, nazywającym się tylko Hajle Sellasje. Składa się ona z relacji dworaków i sług cesarza, ale wszyscy ci ludzie mówią tym samym językiem. Wypowiadane przez nich zdania posiadają tę samą frazę, intonację, ba - podobne rymy wewnętrzne. Dziwna to metoda pisania reportażu, gdy reporter stara się, by ta stylizacja była widoczna, wyłaziła na wierzch. By nikt nie miał wątpliwości, że relacje świadków są tylko szczątkowym i pomocniczym surowcem do snucia własnych, autorskich wizji. Losy carskich dworaków po obaleniu monarchii też zasługują na uwagę, choć Kapuściński zbywa je jednym zdaniem - ci ludzie muszą ukrywać się przed nową władzą.

Ale dlaczego? Co złego zrobili? Jaką krzywdę wyrządził komuś lokaj trzecich drzwi, woreczkowy, stołowy, kogo skrzywdził ściereczkowy, wycierający psie siuśki atlasową ściereczką? Mieli tego pecha, że ich pan został obalony siłą i władza, która po nim nastała, też musi się starać, aby władzy nie stracić. Jest to odwieczne i oczywiste prawo, dlatego lepiej zawczasu ukryć się, zaszyć, przemilczeć, przeczekać.

Z upadkiem Hajle Sellasjego stanowczo nie skończyła się żadna epoka, ani w Etiopii, ani gdzie indziej. W "Cesarzu" pokazuje Kapuściński rozpad i zagładę pewnego, niewielkiego, kawałka świata, ale swoim zwyczajem nie mówi. Czy ten nowy kawałek będzie lepszy i sprawiedliwszy. Bo któż może wiedzieć, czy to, co przychodzi, okaże się lepsze od tego, co odeszło.

Etiopia, połowa lat siedemdziesątych. Noc, cisza, w powietrzu wyczuwa się napięcie i strach. Gdzieś w najdalszym zakątku Addis Adebie, w najcichszym domu, w głębokiej konspiracji rozpoczyna się wywiad, a raczej długi monolog świadków. Ludzi, którzy za to co robili w przeszłości, skazani są na ciągłe ukrywanie się. Na zewnątrz postępuje rewolucja. Kraj opanowuje wojna domowa, toczy się walka o władzę. Zdecydowaną przewagę uzyskuje zbuntowana armia, armia która do niedawna służyła wiernie swemu władcy - cesarzowi Etiopii , Hajle Sellasje I. Jest rok 1975, burza uspokaja się , rozpoczyna się druga wojna, wojna, w której zwycięzcy polują na przegranych, wojna w której zabija nie technika, lecz "zwykły" siąsiedzki donos. W takich konspiracyjnych warunkach poznajemy ludzi, którzy do niedawna służyli najwyższej władzy w Etiopii - cesarzowi Hajle Sellasje I. Tak rozpoczyna się kolejna i jedna z najlepszych książek Ryszarda Kapuścińskiego pt. "Cesarz". Książka, która powszechnie zostaje uznana za pamflet totalitaryzmu.

Pierwsze wypowiedzi są wręcz absurdalne i śmieszne. Poznajemy ludzi, którzy przez kilkanaście lat swojego życia pełnili "zaszczytne" stanowisko w świcie najjaśniejszego pana. Jest więc człowiek, którego jedynym - ale jakże ważnym zjęciem było podkładanie poduszek pod nogi cesarza. Drugi zajmował się wyłącznie ścieraniem tego , co zostawił po sobie pies władcy. Następny bardzo dumnie wypowiadał się o swoim zajęciu, polegającym na otwieraniu drzwi cesarzowi. Wszystkie osoby mówią o swoich zajęciach z prawdziwą dumą i zadowoleniem. Czytelnik popada w pewien rodzaj zdziwienia, wręcz absurdu. Z coraz większym zdziwieniem spostrzegamy, że postać cesarza i jego otoczenia nie są "literacką fikcją" . Wręcz przeciwnie. Kapuściński w mistrzowski sposób zbiera i łączy krótki i często nieistotne szczegóły z życia cesarza. Z tych strzępów przeszłości wyłania się nam nieco ironiczny obraz cesarza - władcy absolutnego.

Szczegóły z życia Hajle Sellasje, przedstawiają go jako człowieka na pierwszy rzut oka ekscentrycznego. Kapuściński skupia się na tym , co zawsze interesuje ludzi w opisie prawdziwego króla i władcy, a więc jego kaprysy, maniery, bogactwa. Władca Etiopii posiadał ściśle określony plan dnia, którego starannie przestrzegał od 44 lat. Dzień zaczynał jak zwykle od starannego wysłuchania donosów. Rzecz niby błaha - lecz w takim kraju jak Etiopia niezwykle ważna. Noc jest najgorszą porą dnia cesarza. Wtedy, kiedy śpi nie ma wpływu na to, co dzieje się w państwie. Sen cesarza jest dobrą porą dla spiskowców i zamachów stanu. Dzięki swoim szpiegom doskonale ocenia sytuację. Jest nieufny i zamknięty w sobie. Nikt nie potrafi zgadnąć , o czym myśli władca Etiopii. Wszelkie, nawet najdrobniejsze szczegóły z życia kraju muszą być zaopiniowane przez cesarza. Potrafił być przy tym niezwykle skrupulatny (domagał się raportów z każdej transakcji powyżej 10 dolarów). Mimo wielu dziwactw, rządził w swoim odczuciu sprawnie i rozważnie. Niestety , otoczenie cesarza okazuje się podstępne i fałszywe. Wkrótce, to ono miało stać się główną przyczyną upadku władcy Etiopii.

Początkowy opis cesarza oraz tryb i sposób rządzenia krajem jest celowym zabiegiem autora. Kapuściński przedstawia cesarza w sposób ironiczny i groteskowy. Czytelnik szybko oswaja się z postacią Hajle Sellasje. Czasami wydaje się wręcz sympatyczna. Kapuściński stara się przedstawić cesarza , jako samotnego wojownika, który wytrwale z właściwą sobie czcią i powagą stara się zmienić kraj, w którym rządzi. Autor początkowo przedstawia ekscentryka, człowieka oryginalnego, pozbawionego uczuć, w którym forma bierze górę nad rozsądkiem. Zabieg Kapuścińskiego spełnia swoją rolę. Zeznania świadków często wywołują uśmiech, a niekiedy zdziwienie. Żal nam otoczenia, a przede wszystkim narodu etiopskiego zniewolonego przez swojego władcę. W tym, wydawałoby się kluczowym momencie, Kapuściński rozpoczyna opisywać i przedstawiać nam rządy cesarza. Okazuje się, że Hajle Sellasje to idealny władca. Cesarz to wielki mąż stanu, jest dobry dla ludu (rozdaje swoje bogactwo). Hajle Sellasje buduje okazałe pałace, sprowadza inżynierów z dalekiej Europy, pragnie zbudować nowoczesną Etiopę, wyspę cywilizacji i bogactwa na biednym kontynencie Afryki. Zmienia prawa obyczajowe na nowe - cywilizowane. Wydaje pierwsze gazety, otwiera pierwszy bank, wprowadza elektryczność, likwiduje handel niewolnikami, tworzy pocztę, sprowadza najnowocześniejsze cuda techniki, które nie były dotychczas znane w Etiopii (samochody i samoloty). W końcu stawia na edukację młodzieży, powołuje pierwszy uniwersytet, za własne pieniądze wysyła studentów za granicę. Wszystko to buduje jak najbardziej pozytywny obraz cesarza. Jednak władca posiada istotną wadę - jest człowiekiem niezwykle rozrzutnym. Choć oficjalnie stoi na straży każdej , nawet najmniejszej transakcji, to pomimo ogromnego zacofania gospodarczego Etiopii, wydaje potężne kwoty na swoje utrzymanie i reprezentację. Buduje pałace i zamki, w których przebywa tylko jeden dzień w roku. Wszystko to przypomina wyspy skarbów zatopione w beznadziejnej biedzie społeczeństwa. Wkrótce utopia i sielanka zostaje zakłócona przez drobne incydenty i nieporozumienia. Do głosu dochodzi druga siła e Etiopii - służba cesarza. Zaczynamy wnikać w zawiłe tryby państwa autorytarnego.

Jak naprawdę wygląda aparat władzy w Etipoii ? Lektura "Cesarza" zaczyna wkraczać w swoją decydującą i najważniejszą fazę. Dzięki nieco chaotycznym zaznaniom świadków sami demaskujemy oblicze cesarza. Zaczynamy bezpośrednio poznawać ludzi, czujemy ich strach i respekt przed władzą. Hajle Sellasje był człowiekiem nieufnym i skrytym. Pragnął otoczyć się ludźmi, którzy będą przede wszystkim lojalni i wierni. Warto zauważyć tu, że obawy cesarza są w pełni uzasadnione. On sam skorzystał z chwili nieuwagi i słabości swojego poprzednika, by w roku 1916 za pomocą ambasad zachodnich dokonać zamachu stanu, usuwając legalnego następcę tronu Lydża Ijasu. Hajle Sellasje był człowiekiem spokojnym i pokojowym. Jedyną jego wadą był wręcz chorobliwy lęk przed zdradą i spiskiem. Dlatego pierwszą i najważniejszą zmianą jaką wprowadził po objęciu władzy, było utworzenie ogólnonarodowej "siatki" szpiegów. Etiopia za rządów cesarza była państwem w połowie zamieszkałym przez szpiegów i donosicieli. Nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Często ludzie znikali lub ginęli w tajemniczych okolicznościach. Każdy Etiopczyk, widząc coś niepokojącego miał prawo i obowiązek donieść o tym samemu cesarzowi.

Bezpośrednie otoczenie cesarza, to ludzie zaufani, ale nie do końca pewni. Okazuje się ,że cesarz i na to znalazł sposób. Otóż Hajle Selasje płacił za lojalność. Okazuje się , że w tak biednym kraju jak Etiopia, jedynym celem w życiu jest osiągnięcie bogactwa. Cesarz hojnie wynagradzał każdą, nawet "najmniejszą" lojalność. Szeroko stosował awanse. Często dochodziło do sytuacji, w której człowiek zupełnie przypadkowy, wręcz wyrwany z tłumu gapiów, zostawał nagle ministrem pióra - czyli prawą ręką cesarza. Czysty absurd, lecz co najdziwniejsze, tacy "przypadkowi" ludzie najlepiej spełniali swoje zadanie. Kiedy jednak ich apetyt na pieniądze rósł niewspółmiernie do ich lojalności, cesarz znowu awansował biedaka. Postępowanie nielogiczne, ale niezwykle skuteczne. Jednak właśnie to okazuje się słabym ogniwem w potężnej machinie władzy. Dzięki hojnym wypłatom, Etiopia staje się krajem wręcz stanowym. Elita rządząca , to bogaci, zarozumiali i krnąbrni panowie. Rządzeni , to biedni rolnicy i robotnicy. Szybko dochodzi do wewnętrznych konfliktów wśród służby władcy. Każdy stara się być blisko cesarza, gdyż to oznacza nowe i coraz większe pieniądze. Do głosu zaczyna również dochodzić nowa i niezwykle świadoma grupa ludzi - studenci. Okazuje się , że dobroć cesarza nie zostaje doceniona. Młodzież wysłana na zagraniczne studia powraca gruntownie zmieniona. Nie chce budować Etiopii, lecz zmieniać i dostosowywać do wzorców europejskich. Państwo zaczynają rozdzielać wewnętrzne konfliktu i spory. Zaczynają powstawać tajne organizacje i spiski. Walczą elity, buntują się studenci, nawet chłopstwo, w którym cesarz widział jedyną ostoję domaga się swoich praw. Stopniowo krąg się zacieśnia - cesarz traci poparcie, reaguje nerowo i nieobliczalnie. Ostatni ratunek widzi w zawsze wiernej armii. Wojsko wychodzi na ulice, tłumi wiece, zabija demonstrantów. Kraj wyraźnie stacza się na dno. Wkrótce buntuje się armia, wybucha ogólnonarodowa rewolucja. Kapuściński jednak celowo powraca do postaci cesarza. Przedstawia go jako człowieka opuszczonego i zdradzonego. Cesarz pragną dobra ludu, chciał go podnieść z brudu i biedy Afryki. Pragnął jednak za wszelką cenę pozostać u władzy, chciał stać na czele, być autorytetem, władcą, bogiem... . Wszystko to stwarza nam jednolity i niezwykle uniwersalny obraz władcy absolutnego. Władcy, który pragnie zagospodarować kraj jak własne poletko, dążąc do realizacji swoich absurdalnych i chorych wizji.

"Cesarz" Ryszarda Kapuścińskiego to książka niezwykle mądra i rzeczowa. Przedstawia władze totalitarną w sposób ironiczny i groterskowy. Kapuściński stara się przekazać nam, że totalitaryzm i despotyzm to system chory i niewydolny. Jego wewnętrzne sprzeczności prędzej czy później doprowadzą do jego śmierci. Szczególnie dobrze widać to w ostatnich scenach "Cesarza" , w których żołnierze wręcz symbolicznie zamykają na klucz drzwi do pałacu byłego cesarza. Cesarz staje się ofiarą systemu, który sam stworzył. Dochodzi więc do tak zwanej autokompromitacji władcy i jego idei. Autokompromitacja to również późniejsze zachowanie Hajle Sellasje, który pozbawiony wszystkiego, ciągle uważa się za cesarza Etiopii. Pomimo biedy, nie pozbywa się godności, lecz żyje dalej tak , jak powinien żyć prawdziwy cesarz. "Cesarz" jest książką, która bezpośrednio ośmiesza totalitaryzm, a zwłaszcza kraje tak zwanego realnego socjalizmu. Szczególnie duże podobieństwo widać z epoką gierkowską w Polsce (budowanie i umacnianie kraju). W książce wyczuwa się satyrę, ironię, groteskę. Jednak środki te nie są sztucznie dodane. Wszystkie one wynikają z umiejętnego i prawdziwego przedstawienia faktów. Świadczy to o niewątpliwym talencie reporterskim autora. Kapuściński to pisarz , który poprzez ukazanie intymnego i lokalnego problemu, potrafi odnieść to do problemów ogólnonarodowych, światowych. W "Cesarzu" dokonał Kapuściński genialnej rzeczy, łącząc reportaż, wywiad i kronikę w jedną całość. O "Cesarzu" nie można powiedzieć , że jest pełnym reportażem, nie jest rónież "pełnowymiarową" powieścią. Kapuściński tworzy zupełnie nowy , ale jakże wspaniały i nietypowy gatunek literacki. Wszystko to powoduje , że "Cesarz" jest książką naprawdę godną polecenia.

"Zdążyć przed Panem Bogiem" - Hanna Krall

Tytuł książki H. Krall ma wymowę symboliczną. Chodzi tu o pewną próbę przechytrzenia Boga, który odbiera ludziom życie. Marek Edelman poznał cenę śmierci w getcie i dlatego zna wartość życia. Jeżeli przeżył powstanie w getcie i wojnę i widział tysiące ludzi skazanych na pewną śmierć, po wojnie jako wybitny kardiochirurg robi wszystko co w jego mocy, aby oszukać Boga i dać pacjentowi nadzieję na dłuższe życie.
"Pan Bóg chce już zgasić świeczkę, a ja muszę szybko osłonic płomień, wykorzystując jego chwilową nieuwagę. Niech się pali choć chwilę dłużej, niż On by sobie życzył". "(...)On nie jest za bardzo sprawiedliwy. To jest również przyjemne, bo jeżeli się cos uda - to bądź co bądź jego wywiodło się w pole (...)". Wyścig z Panem Bogiem to uratowanie życia choćby jednej osobie. Przy 400 tysiącach zabitych wydaje się to śmiesznym.
"Ale każde życie stanowi dla każdego całe sto procent, więc może ma to jakiś sens".                                                        "Zdążyć przed Panem Bogiem" Hanny Krall jest jedną z lepszych i bardziej wartościowych książek o tematyce wojennej jakie czytałem. Autorka przeprowadziła wywiad z Markiem Edelmanem, ostatnim żyjącym dowódcą Żydowskiej Organizacji Bojowej, odpowiedzialnej za powstanie w getcie warszawskim, po czym ujęła go w mocno zbeletryzowanej formie.                                                                                                                                                                                      Cała siła powieści leży według mnie własnie w osobie Edelmana. Jego narracja jest bardzo sucha, rzeczowa - pragmatyczna. Nie ma w tej książce patosu, wielkich słów, wielkich czynów, amerykańskiego bohaterstwa, czy użalania się nad sobą. Edelman opisuje po prostu walkę o przetrwanie którą podjęło dwieście dwadzieścia osób. Doskonałe i świeże podejście, inne nawet niż zaprezentowane w "Medalionach" Nałkowskiej, czy opowiadaniach Borowskiego.                            W "Zdążyć..." mamy dwie linie narracyjne. Pierwsza - dzieje powstania żydowskiego. Druga - dzieje Edelmana po wojnie, jako kardiochirurga. Łączy te dwie linie czasowe, dwie niemal różne osoby, stosunek do ludzkiego życia. Chęć ratowania ludzi za wszelką cenę, szacunek do życia. Pragnienie "oszukania" Boga, by płomień życia płonął troche dłużej. Więc z jednej strony jest Edelman - powstaniec spokojnie mówiący o tysiącach wywożonych Żydów, płonących żywcem ludziach, mordowaniu, zabijaniu dzieci itd. Z drugiej strony - lekarz troszczący sie o swych pacjentów, robiący wszystko co w jego mocy, by uratować jeszcze jedną osobę. Nawet jeśli zginęło czterysta tysięcy. Opowieść dokumentalna z dziejów martyrologii okupacyjnej Żydów. Marek Edelman - działacz żydowskiego podziemia, obecnie kardiochirurg o międzynarodowej sławie - w przeprowadzonym z nim przez pisarkę-reportażystkę Hannę Krall wywiadzie - relacjonuje wydarzenia i przeżycia z czasów wojny. Są to przeżycia z okresu powstania w getcie warszawskim w 1943 roku oraz wcześniejsze z akcji likwidacyjnej, która Niemcy przeprowadzili w getcie od 22 lipca do 8 września 1942 roku.

Gałczyński

 

w 1945 rozpoczął podobny w intencjach cykl Zielonych Gęsi, miniatur o niepowtarzalnym typie groteskowego komizmu (jeszcze dalej w kierunku dowcipu absurdalnego) poszedł w cyklu felietonów Listy z fiołkiem.( wydawane w Przekroju)

 

Słówka

Zbiór wierszy, kupletów i piosenek pisanych dla Zielonego Balonika - najsłynniejszego polskiego kabaretu, działającego na początku XX wieku w krakowskiej kawiarni Jama Michalika. Chociaż od czasów Zielonego Balonika minęło już prawie sto lat, jego humor, dowcip, prześmiewcze aluzje literackie i obyczajowe, a nawet polityczne, ciągle nas bawią, wzruszają i pobudzają do myślenia: z jednej strony o kabaretowym geniuszu Żeleńskiego, z drugiej o nieśmiertelności naszych polskich wad. Słówka Boya to klasyka polskiego śmiechu, klasyka żywa i inspirująca. oto zbiór zabawnych, często pikantnych, wierszyków, które bawiły (i gorszyły!), bawią i bawić będą jeszcze następne pokolenia. I nic w tym dziwnego. Ich autor ze swadą i ironią kpi z ludzkich przywar, nierzadko "szargając świętości", łamiąc zakazy i nakazy, występując przeciwko kołtunerii i pruderii (a te przecież znamy dobrze i dziś).
Wiele zabawnych sformułowań, których pełno w Słówkach, weszło na stałe do naszego języka potocznego, choć czasem sami nie wiemy skąd wzięło się stwierdzenie typu: w tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz..
Wydanie, oparte na edycji z roku 1931, ukazuje się bez ingerencji redakcji - zachowano oryginalną ortografię i interpunkcję. Jego dodatkowym walorem są znakomite (i zabawne) komentarze samego Boya, które wprowadzają czytelnika w klimat tamtych lat. Publikację wzbogacono ponadto świetnymi zdjęciami, reprodukcjami obrazów, rysunków, karykatur z epoki, autorstwa czołowych polskich artystów tego okresu, a wśród nich: Wojciecha Kossaka, Kazimierza Sichulskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Stanisław Wyspiańskiego i innych. Pozycja tyleż smakowita, co obowiązkowa.

Nota redakcyjna do IX wydania Słówek WL, Kraków - Wrocław 1983

    Zbiór wierszy o treści ironiczno-żartobliwej Tadeusza Boya-Żeleńskiego (1874-1941), pisanych od 1907 r., wydanych po raz pierwszy pod wspólnym tytułem Słówka w 1913 r., byl pierwszą książką tego wielostronnego pisarza, który zasłużył się przyswojeniem literaturze polskiej stu kilkunastu przetłumaczonych i zinterpretowanych tomów literatury francuskiej oraz wsławił się pasją społecznika-polemisty zwalczającego w felietonach i książkach wszelkie zakłamanie w życiu, obyczajach, a nawet w ocenach historii i historii literatury.
    Słówka - zbiór ulotnych wierszyków osobistych, kupletów i piosenek, pisanych przeważnie dla krakowskiego kabaretu "Zielony Balonik" - stanowią punkt zwrotny w karierze autora, dotychczasowego lekarza i asystenta kliniki szykującego się do docentury. Tworzone jeszcze trochę nieoficjalnie pod pseudonimem "Boy", nasycone doświadczeniami artystycznej piosenki francuskiej (świeży pobyt Boya w Paryżu), przeniknięte duchem optymistycznego racjonalizmu, zdolne ukazać w krzywym zwierciadle karykatury mnóstwo tematów naraz, wyzwoliły w Żeleńskim - jak sam to wyznał - powołanie pisarskie.
    Wierszyki były produktem stosunków krakowskich, charakteryzujących się ówcześnie wpływami konserwy klerykalno-arystokratycznej i zarazem burzliwym naporem młodopolskiej "moderny" spod znaku Przybyszewskiego. Były z jednej strony objawem przezwyciężenia dostojnej celebry krakowskiej szkoły myślenia, z drugiej zaś - patosu, wielo- i pustosłowia młodopolskiego, podając z wdziękiem i swobodą (naówczas dość frywolną) tematy uznawane dotąd za "tabu". Czyniły to z przyprawą humoru zabarwionego ironią jakby Heinowską, żartobliwym liryzmem, ale i dosadnością trochę staropolską, rodem z Kochanowskiego i Potockiego.
    Przezwyciężenie "moderny" nie było całkowite. Boy sam przecież przeszedł szkołę cyganerii Przybyszewskiego (więcej co prawda jako jej uczestnik "życiowy" niż literacki), nim sfraternizował się z następną - cyganerią malarską, od której wyszedł właśnie pomysł ofensywy śmiechu na drętwą rzeczywistość galicyjską. Przeto ostrze ironii Słówek wobec przyjaciół z kręgów sztuki i dziennikarstwa jest o wiele łagodniejsze niż ukłucia satyryczne wymierzone w stronę stańczykowskiej konserwy naukowej i literackiej ówczesnego Krakowa, niż, zwłaszcza, zatrute strzały wypuszczone ku ośmieszeniu mieszczańskiego filisterstwa i wszelkiego obyczajowego załgania. Dlatego słuszna wydaje się opinia, iż on pierwszy tak wcześnie "odkrył dulszczyznę w młodopolszczyźnie i młodopolszczyznę w saloniku Dulskich".
    Słówka, tak silnie związane w warstwie szopkowej i "zielonobalonikowej" z niepowtarzalnym momentem wykonania, a więc z estradą, widownią, muzyką, imitacją głosową i akcesoriami - nie zatraciły przecież z upływem czasu aktualności. Ulotne powiedzonka, "złote myśli", cięte puenty i całe strofki Boyowskie (zwłaszcza te obyczajowe) służą i obecnie niejednej sytuacji życiowej, co jest najlepszym dowodem tnva-lości tego gatunku literackiego, któremu na imię - satyra.

2. "Słówka" Boya...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin