John Varley
DEMON
Przełożyła Katarzyna Karłowska
PROROCTWO
Do roku 2024 dzięki kinu zostanie rozwiązany jeden z najważniejszych
podstawowych problemdw - z powierzchni cywilizowanego świata znikną konflikty zbrojne.
Z pomocą uniwersalnego języka ruchomych obrazdw na całej Ziemi zostanie ustanowione
prawdziwe braterstwo ludzi... Wszyscy ludzie rodzą się równi.
D.W. Griffith, 1924 (Reżyser “Narodzin narodu”, adaptacji powieści “The
Klansmen”)
Muzyka zawsze będzie głosem niemego dramatu. Nigdy nie powstaną filmy
dźwiękowe.
D.W. Griffith, 1924
W porządku, D.W., przeczytaj to...
KRÓTKI METRAŻ
Przez głupotę wpakowaliśmy się w ten bigos - dlaczego ona nie może nas z niego wyciągnąć?
Will Rogers
Wkrótce na ekranach
Pierwszy w dolinie pojawił się poszukiwacz plenerów.
Jak większość stworzeń, których genetyka była w całości wymyślona przez Gaję,
poszukiwacz nie posiadał płci. Nie miał też ust, ani narządów trawiennych, był za to
wyposażony w parę kameropodobnych oczu i nieprawdopodobnie rozwinięty zmysł orientacji
przestrzennej.
Donośnie jazgocząc wrzecionowatymi rotorami, poszukiwacz przeleciał nad doliną,
zawisł nieruchomo, a potem powoli zawrócił. U podnóża dwudziestometrowego klifu
wypatrzył wartko płynącą rzekę, a na jego szczycie duży płaskowyż, obrośnięty drzewami w
ilości znacznie przekraczającej potrzeby nadciągającej Ekipy. Niczym kociak, który znajduje
miskę z mlekiem, poszukiwacz poczuł, jak przepełnia go błogie zadowolenie. Plener był idealny.
Przeleciał ponad drzewami, spryskując je feromonem wabienia. Potem kilkakrotnie
okrążył płaskowyż i obsypał go zarodnikami. Gdy poczuł, że ogarnia go zmęczenie,
wylądował na skraju. Jego rotor usechł i odpadł. Poruszał się teraz na długich, pierzastych
odnóżach. Co sto kroków zatrzymywał się i przy pomocy spiczastego organu wyrastającego z
brzucha sadził w ziemi ziarno.
Ostatkiem sił dotarł do drzew i tam umarł.
Po upływie dwudziestu obrotów płaskowyż pokryły metrowe krzewy. Pas otaczający teren porosły drzewa klieg. Miały już po dwadzieścia stóp wysokości i wydłużały się w tempie dwóch metrów na obrót.
Po upływie czterdziestu pięciu obrotów po śmierci zwiadowcy przybyła ekipa
przygotowawcza złożona z cieśli, woźniców i winiarzy. Cieśle byli bezwłosymi zwierzakami
wielkości niedźwiedzi grizzli, różniącymi się między sobą wyłącznie ekstrawagancko ukształtowanym uzębieniem. Niektórzy posiadali siekacze takie jak bobry i byli zdolni kilkoma ugryzieniami powalić drzewo. Inni mieli jeden wystający, dwumetrowy ząb, pokarbowany na krawędziach, którym cięli surowe drewno na belki i deski. Byli też cieśle obdarzeni zębami trapezoidalnymi. Potrafili tak obgryźć koniec deszczułki, że powstawał trzpień, gotowy do połączenia z innym elementem. Jeszcze inni mieli zęby w kształcie świdrów. Energicznymi ruchami głów wywiercali otwory na trzpienie. Na Gai grupę czterdziestu cieśli nazywano wspólnotą.
Cieśle mieli dłonie podobne do ludzkich, z tym że każdy palec był wyposażony w
paznokieć o innym kształcie, przeznaczony do wykonywania różnych czynności. Natomiast
wnętrza ich dłoni były tak zróżnicowane, jak ludzkie linie papilarne. U jednych twarde i
zrogowaciałe, u innych poryte głębokimi bruzdami lub deseniem, albo wreszcie gładkie
niczym jubilerska ściereczka. Dzięki takim dłoniom cieśle mogli heblować i szlifować
drewno, osiągając zdumiewającą gładkość powierzchni. Odległość między końcem kciuka a
końcem małego palca u każdego cieśli wynosiła dokładnie tyle samo: pięćdziesiąt centymetrów.
Po upływie niewielu obrotów pojawiły się pierwsze zarysy przyszłych estrad, studiów dźwiękowych, budynków archiwów i dziesiątek kaplic. Winiarze byli stworzeniami służącymi tylko do jednego celu: opanowywali plener, a tam pożerali kiście małych białych winogron. Rośliny, które rodziły te owoce, winoroślami wprawdzie nie były, ale wydawały z siebie winogrona. Winiarze wyjadali je do ostatka, po czym zapadali w stan odrętwienia, z którego już nigdy się nie budzili. Jednakże po upływie trzydziestu obrotów odciągano z nich wyśmienite białe chablis. O ile związek cieśli mieścił się jeszcze jakoś w przyjętych normach, woźnice byli czymś zupełnie niesamowitym.
Przypominali nieco hipopotamy, ale rozmiarami pięciokrotnie przewyższali słonie.
Byli lądowymi wielorybami drobiącymi na sześciu odnóżach wystarczająco grubych, by
mogli się utrzymać w niskiej grawitacji Gai. Do doliny przybyło ich trzech i z miejsca zaczęli
zjadać rośliny, które wyrosły z zarodników wysianych przez poszukiwacza plenerów.
A rosło tam wiele gatunków roślin. Każda odmiana wędrowała do innego żołądka.
Każdy z woźniców posiadał jedenaście oddzielnych systemów trawiennych.
Po oczyszczeniu pola woźnice odchodzili na bok i padali na ziemię, pogrążając się w
śpiączce jak winiarze. Ich odnóża drgały przez chwilę, po czym zmieniali się w baniaste
pęcherze pokryte szeregami wypustek o oszałamiających kształtach i barwach. Tym
zwierzakom otwory gębowe zostawały na dłużej. Gdy dana budowa dobiegała końca, zjadały
wspólnotę cieśli.
Gaja zawsze dbała o higienę swoich przedsięwzięć.
Jednak wszystko ruszyło dopiero wtedy, gdy do akcji powoli wkroczyła ekipa filmowców.
Pojawiły się hordy małych i płochliwych boleksdw, które bezmyślnie miotały się na
wszystkie strony i bezpłodnie terkotały szpulami, zbyt głupie, by wiedzieć, że trzeba im
założyć nowy film. Na widok woźniców zaczynały się bić o dostęp do ich wymion, niczym
prosiaki tłoczące się u brzucha zmęczonej maciory. Wydawały przy tym pisk, brzmiący mniej
więcej jak: mijt! mijt! mijt!
Tuż za nimi pojawiły się arrifleksy, którym towarzyszyli producenci, a po nich
majestatyczne panafleksy, każdy ze swoim głównym producentem. Gatunki zajmujące się
produkcją nie miały nic do roboty, natomiast ich fotofaunalni sym-bionci obżerali się
azotanem srebra, piroksyliną i innymi związkami chemicznymi, które wędrowały do
odpowiednich zbiorników. Wszyscy producenci wyglądali mniej więcej tak samo, różnili się
tylko rozmiarami. Główni producenci byli najwięksi i tylko oni dysponowali głosem. Od
czasu do czasu, z powodów, które miały niewiele wspólnego z porozumiewaniem się, któryś
z nich pomrukiwał: uncz, uncz.
Kiedy boleksy, arrifleksy i panafleksy już się najadły, na teren budowy zaczęli
napływać następni członkowie Ekipy, wymijając cieśli, którzy wykańczali wszystkie prace
paznokciami, precyzyjnymi jak szwajcarskie zegarki. Słychać było gęganie
dwudziestometrowych ramion mikrofonowych, brodzących uroczyście w tym chaosie niczym
bociany. Grupy pomocników operatorów świateł i inspicjentów błyskawicznie rozbiegały się
na wszystkie strony, kierując innych na stanowiska pracy. Malarze wysysali barwniki i farby
z woźniców, po czym rozsmarowywali je po drewnie długimi perforowanymi ogonami. Przybywały słonie, ciągnąc łomoczące wozy pełne kostiumów, rekwizytów, dywanów, szminek teatralnych i przenośnych przebieralni. Były to prawdziwe ziemskie słonie, wyhodowane z importowanej rasy. Grawitacja na Gai sprawiała, że słonie nie poruszały się ociężale, lecz harcowa-ły, giętkie i swawolne jak koty. Pandemonium nabierało kształtu.
Przedostatnie weszły humanoidy, androidy, homunkulusy oraz kilka prawdziwych istot ludzkich, co było sygnałem, że niebawem pojawi się we własnej osobie Sama Pani Reżyser.
Niektóre z tych hybryd, które pochodziły od ludzi bądź zostały stworzone w oparciu o
ludzkie cechy, były aktorami, inne zwykłymi statystami. Kręciły się wśród nich powłóczące
nogami mary, do których wstręt czuły chyba nawet bezmózgie twory. Pojawiło się nawet
kilka gwiazd. Luter wpadł gwałtownie, z ogniem w oszalałych oczach, i zabrał swych
apostołów prosto do oddzielnej kaplicy. Brigham i jego chłopcy wjechali konno, ale
przekonali się, że ich świątynia jeszcze nie jest gotowa. Zewsząd padały oskarżenia i mnożyły
się gwałtowne wybuchy gniewu. Pojawiła się Marybaker, po niej Elron. Krążyły pogłoski, że
w sąsiedztwie znajduje się Billy Sunday, a może nawet sama Kali. Zanosiło się na niezły festiwal.
Kiedy wszystkie boleksy, arrifleksy i panafleksy skończyły jeść, przyłączał się do nich odpowiedni producent i odtąd funkcjonowali jako jedna całość. Przedstawiciele fotofauny, podobnie jak producenci, z wyjątkiem wzrostu, byli do siebie tak podobni, że każdy z nich mógł posłużyć za model pozostałych. Cechą wyróżniającą u panafleksdw był rozmiar pojedynczego, szklanego oka i szerokość horyzontalnego odbytu, która wynosiła dokładnie siedemdziesiąt milimetrów.
Panafleksem kierowało tylko jedno pragnienie: kadrować. Dla kadrowania byli gotowi
na wszystko - ujeżdżali helikoptery, zawisali na ramionach mikrofonowych, przepływali
wodospady w beczce. Powoli namierzali wszystko swym nieruchomym okiem i kiedy ujęcie
było gotowe, kręcili film. Gdzieś w ich wnętrznościach mieszały się pod wielkim ciśnieniem:
bawełna strzelnicza, kamfora i inne dziwaczne substancje, aby utworzyć celuloidową taśmę,
powleczoną fotore-akcyjnymi chemikaliami, pozwalającymi uzyskać kolorowy negatyw.
Taśma przesuwała się za okiem panafleksa i podlegała ekspozycji w oddzielnych ramkach,
dzięki naciągowi kości i mięśni oraz mechanizmowi zapadkowemu, który z pewnością nie był
obcy Edisonowi.
Producent dosiadał grzbietu panafleksa i wpatrzony w jego zad oczekiwał na wyłonienie się filmu, który potem zjadał. Aby uniknąć prześwietlenia, wymagało to oczywiście bliskiego kontaktu. Producenta to jednak nie zrażało, ponieważ odczuwał nieprzerwany głód filmu. Po zjedzeniu filmu wywoływał go, a potem obrabiał. Podczas defekacji stworzenia te stawały się gotowym projektorem i dlatego właśnie Gaja nazywała je producentami.
Minęło sześćdziesiąt obrotów od czasu, jak poszukiwacz odkrył ten plener i stwierdził,
że jest dobry. Agenci prasowi i spece od reklamy powracali z polowań w lasach, obładowani
łupami. Były to stworzenia przypominające małpy: jedyne dwa gatunki drapieżne, jakie
kiedykolwiek stworzyła Gaja. Gai nie udawały się drapieżniki. Spec ledwie dałby sobie radę
w afrykańskiej dżungli. Jednakże na samej Gai większość ofiar nie potrafiła zbyt rączo
uciekać, głównie dlatego, że nie było takiej potrzeby. Nie trzeba było tropić, ani nawet zabijać
śmieszków, zasadniczego źródła mięsa, ponieważ one
w ogóle nie biegały. Można było zdzierać z nich płaty mięsa, nie czyniąc im
najmniejszej krzywdy. Podczas przygotowań do pierwszej uczty w kantynie zaskwierczało na
tłuszczu wiele steków ze śmieszka, które podano później na długich stołach nakrytych nieskazitelnie białymi obrusami i zastawionych wielkimi kryształowymi dzbanami pełnymi chablis. W oczekiwaniu na przybycie Gai nad całym placem budowy zaległa pełna napięcia cisza, przerywana jedynie ciągłym mijt, mijt, miiiijt podnieconych boleksów, które przepychały się, aby zająć lepsze miejsce.
Ziemia zaczęła się trząść. Gaja nadchodziła od strony lasu. Kiedy jej głowa pojawiła się ponad koronami drzew, zgromadzeni kapłani wydali pełne czci westchnienia. Gaja miała piętnaście metrów wzrostu. Lub jak wolała to ujmować: “pięćdziesiąt stóp, cale dwa, błękitne oczy ma”.
Były one rzeczywiście błękitne, choć skrywała je para największych okularów
słonecznych, jakie kiedykolwiek skonstruowano. Była platynową blondynką. Nosiła na sobie
tyle ciężkiego płótna, ufarbowanego na niebieski kolor, ile wystarczyłoby na takielunek dla
hiszpańskiego galeonu. Tę sięgającą do kolan suknię wykroili i uszyli dla niej rzemieślnicy
wyrabiający namioty. Na nogach miała mokasyny wielkości szerokodennych canoe. Z twarzy
i sylwetki nieodparcie przypominała Marylin Monroe. Zanim dotarła do polany, zatrzymała się i otaksowała wzrokiem wszystkich swoich poddanych oraz ich dzieła. Po chwili skinęła głową: była zadowolona. Gdy światła na drzewach klieg zwróciły się w jej stronę, wydatne wargi rozchyliły się w uśmiechu, odsłaniając równe białe zęby wielkości płytek łazienkowych. Szpule wszystkich boleksów i arrifleksów zaterkotały z podziwem.
Wybudowane dla niej krzesło ugięło się hałaśliwie pod jej ciężarem. Jej wszystkie ruchy wydawały się spowolnione. Mrugnięcie powieką zdawało się trwać sekundę. Panafleksy nauczyły się sprytnie przyspieszać taśmę, dzięki czemu wydawało się, że Gaja porusza się z normalną prędkością, podczas gdy jej słudzy pomykali prędko jak myszy.
Garderobiani wdrapali się na drabiny stojące za jej krzesłem, uzbrojeni w grabie
służące do czesania włosdw, wiadra lakieru do paznokci i puszki tuszu do rzęs. Gaja
ignorowała ich; do obowiązków garderobianych należało przewidywanie jej ruchów - co nie
zawsze im się udawało. Spojrzała na ogromny ekran ustawiony naprzeciwko jej krzesła.
Objazdowy Festiwal Filmowy Pandemonium miał się właśnie zacząć. Drzewa klieg
poczerniały, odwróciły się, a w całej dolinie pociemniało. Gaja odchrząknęła - co
przypominało odgłos silnika diesla - a potem przemówiła kobiecym głosem. Bardzo głośnym,
lecz jednak kobiecym.
- Puszczajcie - powiedziała.
Kronika filmowa
Powszechnie wiadomo, że piąta wojna światowa zaczęła się w wadliwej, wartej zaledwie dwadzieścia centów, Molekularnej Matrycy Obwodowej nowo zainstalowanego komputera wojskowego, znajdującego się na głębokości czterech mil pod górą Cheyenne w Wyoming.
Śledztwo ostatecznie doprowadziło do mieszkania trzy-dziestoośmioletniego Jacoba Smitha, zamieszkałego w Salt Lakę City, 3400 Tempie. To właśnie Smith testował MMO i pozwolił, aby ją zainstalowano w Zachodnim Bioelektrycznym Szeregu Mózgowym Marka XX “Archanioła”. Archanioł zastąpił wówczas przestarzałego Marka XK w funkcji obrony Terytorium Noworeformowanych Świętych Ostatnich Dni, powszechnie znanego jako “Ziemie Normandzkie”.
Był to taki sam apokryf jak opowieść o krowie pani 0’Le-ary. Przeciek dotarł jednak
do pewnego gorliwego, młodego reportera pracującego dla jednej ze światowych sieci
prasowych i tak stał się tematem wiodącym w nocnym serwisie informacyjnym: “Piąta Wojna
Światowa: Dzień Trzeci”. Piątego Dnia Jake Smith pojawił się znowu w wiadomościach po tym, jak żądny krwi motłoch wywlekł go z siedziby policji i powiesił na latarni na Placu Tempie, w odległości zaledwie trzydziestu jardów od pomnika innego sławnego Smitha, nie będącego jednak żadnym jego krewnym.
Przed upływem Dnia Szesnastego w wiadomościach pokazywano historyków, którzy debatowali nad tym, czy obecne nieporozumienie należy nazwać III, TV, czy V Wojną Światową, Czwartą Wojną Atomową czy też Pierwszą Wojną Międzyplanetarną. Istniały powody, aby obstawać przy określeniu “międzyplanetarna”, ponieważ podczas pierwszych dni kilka osad z Księżyca i Marsa sprzymierzyło się z niektórymi frakcjami ziemskimi, a parę kolonii La Grange zaczęło nawet ukradkiem organizować wspólną politykę zagraniczną. Jednakże do czasu powieszenia Jake’a Smitha wszyscy pozaziemcy zdążyli zadeklarować neutralność.
Ostateczną decyzję podjął analityk z sieci logoprojektów w jednym z biur
Konfederacji Wschodnio-Kapitalistycznej, znajdującym się przy Szóstej Alei w Nowym
Jorku. Z dnia na dzień arbitrony dla liczebnika V przybrały wysokie wartości pozytywne. V
wyglądało seksownie i mogło być skrótem od “Viktoria”, więc ostatecznie przyjęto nazwę V
Wojna Światowa.
Następnego dnia Szósta Aleja wyparowała.
Serwisy światowe oprzytomniały. Przed nadejściem Dwudziestego Dziewiątego Dnia wszystkich nękało pytanie: Czy to jest TO? Pod słowem “to” kryły się takie pojęcia, jak Holokaust, Czterech Jeźdźców, Ostatni Bój, Zagłada Gatunku Ludzkiego. To była trudna kwestia. Nikt nie chciał jednak niczego ostatecznie rozstrzygać, bowiem wszyscy pamiętali jajka rozbite na jakże licznych głowach tych, którzy krakali o końcu świata po wybuchu Przegranej Wojny. Niemniej jednak wszystkie sieci prasowe obiecywały, że to one będą podawać najświeższe wiadomości.
Nikt się nie zdziwił, że wojna jest wynikiem usterki technicznej. Atak Terytoriów Normańskich na Cesarstwo Birmańskie był oczywistą pomyłką. Obie walczące strony nie miały do siebie absolutnie żadnych pretensji. Jednakże wkrótce potem, jak zawiodła MMO w Wyomingu, Birmań-czycy mieli już wiele powodów do gniewu.
Krążący na niskiej orbicie satelita Moroni VI dotarł w pobliże Tybetu, odpalił
wielogłowicowe pociski rakietowe na wysokości pięćdziesięciu mil nad Singapurem i
rozpoczął odwrót. Wszystkie sześć głowic rozrzucało za sobą makiety pozorujące, a
poprzedzało je dwadzieścia podobnych, choć nieszkodliwych pocisków rakietowych, których
zadaniem było ściągnąć na siebie pociski antyrakietowe i lasery. Birmański komputer ledwie
zdołał wykryć nadlatującą hordę i wyciągnąć wniosek, że Moroni VI atakuje co najmniej
dwanaście celów na powierzchni ziemi. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy kończył
obliczenia, trzydzieści mil ponad powierzchnią Nowej Południowej Walii eksplodowały
głowice o mocy dziesięciu megaton. Gwałtowne promieniowanie gamma wytworzyło impuls
elektromagnetyczny, czyli IEM, który zniszczył wszystkie telefony, ekrany, przekaźniki i
elektryczne pastuchy od Woodmery po Sidney i sprawił, że kanalizacja w Melbourne zaczęła
działać w odwrotną stronę.
Potentat Birmański był człowiekiem zawziętym. Jego doradcy próbowali przekonać
go, że gdyby Salt Lakę City rzeczywiście dążyło do wojny, wtedy taktyce polegającej na
użyciu IEM powinna towarzyszyć bezpośrednia inwazja. On jednak przebywał podczas ataku
w Melbourne. Wcale się dobrze nie bawił.
Po dwóch godzinach Provo w Utah zmieniło się w radioaktywny gruz, a lunapark w Boneville przestał istnieć.
To nie wystarczyło. Potentat nigdy nie potrafił rozróżnić jednej religii Zachodu od
drugiej, więc nie chcąc się pomylić, odpalił pocisk rakietowy w stronę Mediolanu w Stanach
Watykańskich.
W Bazylice Świętego Piotra odbyło się posiedzenie Rady Papieży. Nie w tej starej, którą wyburzono, aby stworzyć miejsce pod budowę bloku mieszkalnego, lecz w nowej, znajdującej się na Sycylii, zbudowanej ze szkła i plastiku. Obradowali przez pięć dni.
Szóstego “Trybuna papieska” wydrukowała Bullę Papieską, mocą której w stronę Bangkoku
poleciała głowica bojowa “Gabriel”.
Papieżyca Elaine nie ogłosiła natomiast innej rezolucji, rezolucji, którą sformułował podczas trwania posiedzenia wi-cepapież Watanabe.
- Skoro mamy zamiar uderzyć na I.B. - rzekł Watanabe - to czemu “przypadkiem” nie mielibyśmy posłać jednego z tych rozpieprzaczy na B.R.K.?
I tak, wkrótce potem jak naziemny wybuch jednej mega-tony zrównał z ziemią
Bangkok, na przedmieścia Potchef-stroom w Burskiej Republice Komunistycznej spadł drugi
“Gabriel”. Wydawało się mało ważne, iż zamierzonym celem miał być rzekomo Johannesburg.
Tak więc VWŚ, bo takiego skrótu zaczęto niebawem używać, zaczęła się toczyć
ruchem wahadłowym, jako że wszystkie strony oczekiwały po kolei, aż ten czy inny kraj
przypuści ów totalny szturm, który na wiejskich jarmarkach, festynach i pokazach ogni
sztucznych nazywa się strzałem z grubej rury. Spodziewano się, że na bojowe jednostki
wojskowe, gęsto zaludnione ośrodki oraz miejsca wydobycia surowców naturalnych spadnie
zwarta lawina pocisków nuklearnych, a po niej wszelkie możliwe zarazki i śmiertelne chemikalia. Na początku wojny taki atak przypuścić mogło pięćdziesiąt osiem narodów, ugrupowań religijnych, partii politycznych i innych ludzkich wspólnot.
Zamiast tego bomby spadały z częstotliwością jednej na tydzień. Z początku
wyglądało na to, że robił to każdy, kto chciał, lecz po trzech miesiącach sojusze
ustabilizowały się zgodnie z zadziwiająco tradycyjnymi podziałami. Sieci prasowe zaczęły
nazywać strony Kapitalistycznymi Świniami i Komuchami. O dziwo Normanowie i
Birmańczycy stanęli ostatecznie po tej samej stronie, Watykan po przeciwnej. Awanturników
było wprawdzie więcej - dziennikarze wszystkim nadawali określenia, gdy ujawniali się co
jakiś czas i kopali gigantów w goleń. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, wojna wkrótce zaczęła
przypominać ten rodzaj bójek, które tak bardzo lubili Rosjanie podczas Pierwszej Wojny
Atomowej. Kompletnie napompowani wódką, kolejno bili się nawzajem po twarzach, dopóki
w końcu któryś nie zwalał się z nóg.
Rekord w takiej bójce pad...
mirued