komediantka.pdf

(1097 KB) Pobierz
92088964 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
92088964.001.png 92088964.002.png
Władysław St. REYMONT
KOMEDIANTKA
Marianowi Gawalewiczowi
Autor
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Bukowiec, stacja kolei dąbrowskiej, leży w przepysznym miejscu!... Wycięto krętą linię
pomiędzy wzgórzami, okrytymi bukiem i sosną, i w punkcie najrówniejszym, pomiędzy ol-
brzymią górą, sterczącą nad lasami nagimi łysinami skał zwietrzałych, a długą i wąską dolin-
ką, pełną wód i błot zarosłych – postawiono stację. Dworzec z cegły nietynkowanej, jedno-
piętrowy, z mieszkaniami zawiadowcy i jego pomocnika na piętrze, drewniany domek z boku
dla telegrafisty i niższej służby, drugi taki sam tuż przy ostatnich wekslach dla dozorcy dro-
gowego, trzy budki strażnicze w różnych punktach terenu stacyjnego, rampa odkryta do ła-
dowania towarów – stanowiły wszystko.
Las był za dworcem i las szumiał przed dworcem. Kawał niebieskawej opony powietrza,
zarzuconej szarawymi chmurami, roztaczał się w górze niby dach rozciągnięty szeroko.
Słońce podnosiło się ku południowi, świeciło coraz bielej i coraz lepiej dogrzewało; rude
zbocza kamienistej góry, o poszarpanym, jakby porytym gwałtownie przez wiosenne potoki
szczycie, opłynięte były światłem słońca.
Była cisza wiosennego południa. Drzewa stały bez ruchu i bez szmeru. Zielone, ostre liście
buków zwieszały się jakby senne i upojone światłem, ciepłem i ciszą.
Ptaki odzywały się z rzadka w gęstwinie leśnej, tylko krzyk wodnego ptactwa z błot i ciche
brzęczenia komarów dzwoniły w powietrzu.
Nad długą, mocno błękitną linią szyn, ciągnących się nieskończonym łańcuchem w skrę-
tach i zygzakach, mieniło się fioletem rozpalone powietrze.
Z kancelarii zawiadowcy stacji wyszedł niski, kwadratowy, o jasnej, prawie konopnej czu-
prynie człowiek. Był ubrany, a raczej wciśnięty, w surdut elegancki, kapelusz trzymał w ręku
i kładł palto, które mu podawał robotnik.
Zawiadowca stał przed nim, gładził długą, siwawą brodę ruchem automatycznym i uśmie-
chał się przyjaźnie. Był tak samo krępy, silnie zbudowany i rozrosły w ramionach i tak samo
z oczu błękitnych, błyskających wesoło pod rozrośniętymi brwiami i czołem kwadratowym,
wyzierała mu stanowczość i silna, nieugięta natura. Nos prosty, usta bardzo pełne i pewien
sposób ściągania brwi, i spoglądanie proste, uderzanie oczyma niby sztyletem, znamionowały
gwałtowny charakter.
– Do widzenia, do jutra!... – powiedział blondyn wesoło, wysuwając dużą rękę do poże-
gnania.
– Do widzenia! No, daj pyska... Jutro zapijemy mohorycz!
– Boję ja się trochę tego jutra...
– Śmiało, chłopcze! Nie bój się. Ja ręczę słowem za dobry skutek. Powiem zaraz Jani o
wszystkim... Przyjedziesz jutro do nas na obiad, oświadczysz się, zostaniesz przyjęty, za mie-
siąc ślub... i będziemy sąsiadami... hę! Kocham cię, panie Andrzeju! Zawsze marzyłem, żeby
mieć takiego syna: nie mam! trudno... to choć zięcia mieć będę!...
Ucałowali się serdecznie; młody wsiadł w lekką, górską bryczkę, czekającą na podjeździe,
i ruszył ostro wąziutką drożynką przez las. Obejrzał się, ukłonił jeszcze kapeluszem, przesłał
potem drugi ukłon głębszy do okien pierwszego piętra i zniknął w cieniu lasu. Potem zesko-
czył z bryczki, kazał furmanowi jechać, a sam poszedł na przełaj.
Zawiadowca, skoro tylko mu tamten zniknął z oczu, powrócił do kancelarii i zajął się za-
łatwianiem urzędowych korespondencji.
4
Był bardzo zadowolony z prośby Grzesikiewicza o rękę córki; przyrzekł ją będąc najpew-
niejszym, że ona się zgodzi.
Grzesikiewicz, choć nie porywał pięknością, ale był bardzo rozumny i bardzo bogaty. La-
sy, w których stała stacja, i kilka sąsiednich folwarków były własnością jego ojca.
Stary Grzesikiewicz był to chłop przede wszystkim, który z karczmarza przedzierzgnął się
na handlarza i na porębach leśnych i handlu opasami dorobił się krociowego majątku.
Jeszcze dużo ludzi w okolicy pamiętało, że stary nazywał się za młodu Grzesik. Pokpiwa-
no sobie nieraz z tego, ale nikt mu za złe nie brał zmiany nazwiska, bo się nie sadził na pań-
skość i nie świecił nikomu brutalnie swoją fortuną.
Był chłopem i pomimo wszystkich zmian pozostał chłopem na wskroś. Syn odebrał sta-
ranne wykształcenie i teraz pomagał ojcu. Przed dwoma laty poznał córkę zawiadowcy po jej
powrocie z gimnazjum kieleckiego i zakochał się w niej gwałtownie. Stary mu nie przeszka-
dzał, tylko powiedział prosto, że jeśli chce, to niech się żeni.
Z panną widywał się często, zakochiwał się w niej coraz głębiej, ale nigdy nie śmiał mó-
wić o miłości. Była dla niego bardzo uprzejma, bardzo mu rada, ale przy tym taka dziwnie
prosta i otwarta, że jemu zawsze słowa uczucia i wyznania zatrzymywały się na ustach.
Czuł w niej jakąś wyższą rasę kobiet, niedostępną dla takich „chamów”, jak się nieraz sam
nazywał otwarcie, ale właśnie przez to chamstwo swoje kochał ją tym więcej jeszcze.
Wreszcie zdecydował się powiedzieć o tym jej ojcu.
Orłowski go przyjął z otwartymi rękoma i z góry, z całą swoją bezwzględnością zapewnił
słowem, że wszystko będzie dobrze. Myślał teraz, że przecież i Janka mu nie odmówi, że mu-
siała już o tym mówić z ojcem.
– Dlaczegóż by nie! – szeptał.
Był młodym, bogatym, no – i kochał ją bardzo.
– Za miesiąc ślub!... – dodawał szybko i czuł się tak uradowanym, że leciał przez las szyb-
ko, obłamywał gałęzie drzew, kopał stare, spróchniałe pnie, strącał główki grzybom wiosen-
nym i pogwizdywał uśmiechając się z zadowolenia matki, skoro jej tylko powie o tym, bo
matka jego gorąco pragnęła tego małżeństwa.
Była to stara chłopka, która prócz stroju nic nie zmieniła pod wpływem pieniędzy ze swo-
ich obyczajów i myśli. O Jance myślała jak o królowej. Było to jej marzeniem mieć za syno-
wą panią prawdziwą, szlachciankę, która by jej imponowała pięknością i wyższym urodze-
niem, bo mąż i jego pieniądze, i szacunek, jakim ją otaczano w okolicy, nie wystarczały jej.
Czuła się zawsze chłopką i wszystko przyjmowała z niedowierzaniem prawdziwie chłopskim.
– Jędruś! – mówiła nieraz synowi – Jędruś, ożeń się z panną Orłowską. To pani! Jak spoj-
rzy na człowieka, to jaże mrówki łażą ze strachu po skórze i chciałoby się jej do nóg pokłonić
i prosić o co... Dobra być musi, bo ile razy spotka się z ludźmi w lesie, to pochwali Boga, po-
rozmawia, dzieci pogłaska... Jensza by tego nie umiała! Zawdy co ród, to ród. Posłałam jej
grzybów koszyczek, to jak me spotkała potem, to pocałowała me w rękę... Mądra ci ona jest,
ho! ho! wi, że ja mam synka kiej malowanie. Jędruś, żeń się! Śpiesz się, flisie, póki jest na
misie! – dodawała przysłowiem.
Jędruś się zwykle śmiał, całował matkę po rękach i obiecywał prędko skończyć.
– Królewnę będziemy mieć, posadzimy ją se w świetlicy! Nie bój się, Jędruś, nie dam ja
jej rączków umorusać w niczym; będę chodzić kole niej, usługiwać, podtykać wszystko...
niech se czyta po francusku ino albo gra na fortypianie. Na to ona i panią! – ciągnęła dalej
matka rozmarzając się przyszłym swoim szczęściem.
– Stara kobieta jestem. Jędruś, wnuczków mi potrza!... – mawiała często synowi smętnie.
I on był takim samym chłopem w głębi; pod pokostem cywilizowanego człowieka, gład-
kiego i wykształconego, drżała niepohamowana energia i pragnienie żony – pani. Ten siłacz,
co w chwilach uniesienia sam rzucał na wóz sześciopudowe wory zboża i musiał nieraz robić
jak wyrobnik, żeby się zmęczyć i przyciszyć w sobie szalone pragnienie użycia i jakieś burze,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin