Judy Jackson - POWAŻNE ZAMIARY.doc

(1183 KB) Pobierz

Judy Jackson POWAŻNE ZAMIARY

Bertowi, Davidowi i Markowi

za ich miłość i wsparcie.

Moim rodzicom. Donowi i Donnie Jacksonom,

którzy we mnie wierzyli

i dali mi pierwszą maszynę do pisania.

I Kay Gregory,

niezrównanej przyjaciółce i doradczyni.

Nie możecie zabrać mi domu!

Becky Hansen z obrzydzeniem uświadomiła sobie, jak piskliwie wyraziła swe niedowierzanie i strach. Głośno nabrała powietrza do płuc, żeby się opanować, ale natychmiast musiała się skupić na powstrzymaniu odruchu wymiotnego, wywołanego stęchłą wonią starego papieru i słodkawym zapachem wody kolońskiej, które jak zwykle mieszały się w gabinecie dyrektora banku.

- Przykro mi, Rebeko. Polityka naszego banku jest taka, że musi pani spłacić cały kredyt, bo inaczej będziemy zmuszeni zająć nieruchomość. Ale jeśli zdecyduje się pani na sprzedaż sama, Lilac House prawdopodobnie osiągnie znacznie większą cenę, niż potrzeba do spłacenia długu. - Tom Ellford rozparł się wygodniej na krześle. Na jego pokaźnym brzuchu widać było wałeczki kciuków, wciśniętych do kieszonek kamizelki.

- Nie chcę sprzedać Lilac House.

- Może pani nie mieć wyboru, a jestem przekonany, że ewentualne zyski, jeśli takowe będą, wolałaby pani schować do własnej kieszeni. W tej chwili rezydencje w Richmond sprzedają się lepiej niż gdziekolwiek indziej na przedmieściach Vancouveru. Takich cen nie dostanie się nigdzie indziej w Kanadzie.

Uśmieszek bankiera przyprawił ją o gęsią skórkę. Zadrżała. Czemu jej przyszłość musiała znajdować się w rękach, których palce są plamiste i różowe jak kiełbaski?

Czarne oczy Ellforda zabłysły, a wargi zalśniły od wilgoci, gdy przesunął wzrokiem po jej nogach i zatrzymał go na wysokości kostek. Widząc przed sobą tę kluskowatą gębę, Rebeka czuła się tak, jakby pełzło po niej coś oślizgłego. Schowała nogi pod krzesło. Nie wydawało jej się, by była w stanie bez słowa znieść jeszcze jedno napomknienie, w jaki sposób mogłaby tego mydłka skłonić do wspomożenia jej w kłopotach finansowych.

Pamiętała, jak proponował jej pomoc wtedy, gdy po­trzebowała pożyczki, bo przeciekał dach, a dekarz powiedział, że prowizorka po kolejnym łataniu nie wytrzyma nawet porannej rosy. I to samo, gdy musiała kupić używany samochód kombi, bo mechanik przysięgał, że tylko zaklęcia czarownika uruchomiłyby ponownie jej starą furgonetkę.

Zastanawiało ją, ile ludzi wyszło z tego gabinetu z przeko­naniem, że wyraz „pożyczka” jest blisko spokrewniony z innym wyrazem na „p”.

Bankier odchrząknął i złączył wargi, układając je w stosow­ny i ostrożnie współczujący, zawodowy półuśmiech.

- Przykro nam, że nie ma innej możliwości. Moje osobiste odczucia wobec pani kłopotów są tu bez znaczenia. Mam związane ręce.

- Przecież za zaciągnięcie kredytu i jego spłatę jest odpowiedzialny mój mąż Eric.

- Na jedno wychodzi. Jeśli nie wywiąże się z zobowiązań, pani będzie musiała się wyprowadzić. Powiadomiliśmy panią natychmiast, gdy stało się dla nas oczywiste, że mąż nie wpłaci należnej sumy. A pani zmarnowała dwa tygodnie i dopiero potem powiadomiła nas, że nie zna miejsca pobytu swojego męża.

Jak łatwo jest znienawidzić innego człowieka, pomyślała z goryczą Becky. Najpierw Eric udzielił jej lekcji na całe życie, a teraz ten człowiek jawnie wykorzystuje swą uprzywi­lejowaną pozycję. Mając wzgląd na Lilac House, Becky zachowywała się uprzejmie, przejmowało ją to jednak głębo­kim niesmakiem.

W dzieciństwie i potem, jako młoda kobieta, często chadzała z babką na popołudniowe herbatki w starym domu. Siedziała w nabożnym skupieniu, chłonąc atmosferę wymyślnego wik­toriańskiego domiszcza, a tymczasem starsze panie plotkowały o zmarłych lub nieobecnych znajomych. Będąc nastolatką, Becky często solidnie zbaczała z drogi, żeby tylko odwiedzić to miejsce. Była w nim z każdym rokiem coraz bardziej zakochana.

Stuart Smythe zbudował Lilac House w 1913 roku jako pomnik swego bogactwa i znaczenia, choć i jedno, i drugie było w dużej mierze wytworem jego umysłu. Po śmierci Stuarta rodzina naturalną koleją rzeczy roz­trwoniła majątek. Jego jedyne żyjące dziecko, córka Emily, bytowała elegancko, aczkolwiek raczej bez kontaktu z rze­czywistością. Dom z wdziękiem się starzał, na swoje szczęście zaniedbywany przez ostatnie dwadzieścia lat życia właścicielki.

Gdy dalecy kuzyni Emily wystawili po jej śmierci dom na sprzedaż, Eric z dużymi oporami zgodził się go kupić. Nieustannie narzekał, że utrzymanie Lilac House jest zbyt kosztowne i pracochłonne. Ale Becky wierzyła, że ten dom odwzajemnia jej miłość, dawał wszak schronienie i po­cieszenie przez lata nieudanego małżeństwa. Teraz należał tylko do niej, była więc zdecydowana go zatrzymać niemal za wszelką cenę.

- Proszę, Tom, niech pan mi da trochę czasu. Jestem pewna, że znajdę sposób spłacenia tego kredytu.

Rozłożył przed sobą komputerowe wydruki, odchrząknął i przebiegł palcem po kolumnie liczb.

- Ma pani troje dzieci.

- Tak.

Bankier nierytmicznie bębnił palcami po stole, a Becky zastanawiała się, czy jego grymas odzwierciedla niechęć do dzieci w ogóle, czy też tylko do jej braku powściąg­liwości.

- Czy ma pani inne źródła dochodu poza funduszem powierniczym?

- Układam krzyżówki.

Z pogardą uniósł brwi.

- Sporo na tym zarabiam - dodała skwapliwie i wymieniła sumę, która wywołała na jego twarzy zdumienie.

- No, więc dobrze. Ma pani dwa tygodnie. Pod wa­runkiem, że złoży nam pani plan finansowy, obejmujący także dochody z ubiegłego roku i przewidywane wpływy tegoroczne.

Wreszcie mogła odetchnąć.

- Dziękuję.

- Ale niech pani posłucha mojej rady, Rebeko. - Przysadzis­ty mężczyzna z pietyzmem ułożył dokumenty na kupce pośrodku biurka i skrupulatnie wyrównał ich narożniki. - Uważam, że najlepszym wyjściem...

Becky poczuła, że jeszcze chwila w tym gabinecie grozi jej uduszeniem. Przerzuciła przez ramię długi pasek torebki i raptownie wstała. Ellford urwał w pół zdania i zastygł z otwartymi ustami.

- Przyjdę za dwa tygodnie. - Z pieniędzmi, dodała w myśli. Była gotowa na wszystko, byle nie pozwolić wyrzucić siebie i dzieci z tego domu. - Dziękuję, że zechciał poświęcić mi pan swój czas.

Tom Ellford wreszcie zamknął usta i spojrzał na nią złym wzrokiem.

Zignorowała to gniewne wezwanie, by pozostać w jego gabinecie, i szybko przemierzyła salę bankową. Szła z wy­prostowanymi plecami i podniesioną głową udając, że nie widzi współczujących spojrzeń znajomych urzędników. Na tym polega wątpliwy urok małego miasta, pomyślała.

Wszystko jedno, dokąd szła: do banku, do adwokata, do lekarza, do szkoły swoich dzieci... nigdzie nie mogła załatwić sprawy ani uporać się z rodzinnym kłopotem, nie natykając się na kogoś znajomego. Spotykanie potem tych samych ludzi w innym otoczeniu i spoglądanie im w oczy ze świadomością, że znają jej najbardziej prywatne zmartwienia, było podwójnie kłopotliwe.

Gdy wyszła przed szklane drzwi, grube krople deszczu uderzyły ją w twarz. Szybko schroniła się pod pasiastą markizą sklepu z butami i zaczęła szukać w wielkiej torbie zdezelowanej parasolki.

Wreszcie rozpostarła parasolkę nad głową, ale wtedy jeden z prętów szkieletu przebił materiał i wyszarpał wielką dziurę na czubku. Burknąwszy coś ze złością, Becky cisnęła bezuży­teczny przedmiot do kosza na śmieci, stojącego na rogu ulicy, i puściła się biegiem do samochodu.

Na parkingu po drugiej stronie ulicy przemokła do suchej nitki, zanim zdążyła dostać się do wozu. Gdy wreszcie otworzyła drzwi, akurat przejeżdżał obok odrapany mikrobus pełen nastolatków. Podskoczył na wyboju i dokładnie ochlapał Matyldę, stare, drewnopodobne kombi, należące do Becky. Błoto oblepiło i karoserię, i siedzenia.

Becky melancholijnie spojrzała po sobie. Próżność kazała jej zostawić w domu jedyny posiadany, mocno już zużyty płaszcz od deszczu i teraz cała była oblepiona tłustą, gliniastą packą.

Oto do czego prowadzi próżność.

Usiadłszy za kierownicą sprawdziła, czy drzwi są po­rządnie zamknięte, i zerknęła we wsteczne lusterko. Woda strugami spływała jej z włosów, rozmyła tusz i brutalnie spłaszczyła trwałą. Drżącą ręką Becky sięgnęła po chu­steczki, bez powodzenia usiłując otrzeć policzki i pod­bródek.

Przestało jej być do śmiechu. Wstrząsnął nią szloch. Zaraz jednak głęboko zaczerpnęła tchu i wyprostowała się.

Musi wrócić do domu.

Energicznie wydmuchała nos i wcisnęła zużyte chustki do foliowego woreczka na śmiecie, wiszącego na gałce zepsutego radia. Cóż w końcu znaczą drobne trudności i trochę błota? Nie było to nic, z czym nie potrafiłaby dać sobie rady. Nic nie do naprawienia.

W odpowiedzi na przekręcenie kluczyka w stacyjce stary grat zatrząsł się i zagrzechotał. Gdy wreszcie silnik zaskoczył, Becky wzniosła oczy ku niebu i odmówiła dziękczynną modlitwę.

Jazdę do domu urozmaicało jej kichanie silnika i strzelający gaźnik. W końcu samochód ostatecznie zadławił się na podjeździe, zanim jeszcze zdążyła wyciągnąć kluczyk ze stacyjki. Wysiadła i wyćwiczonym ruchem biodra zatrzasnęła za sobą drzwi.

W drodze do drzwi kopnęła ze złością oponę, zaraz jednak pożałowała tego gestu, bo samochód wydał z siebie następny przejmujący odgłos. Bądź co bądź, Matylda uczciwie od­służyła pięćset dolarów, które trzeba było za nią zapłacić. Staruszka zasługiwała na lepszy los niż kopniak w wul­kanizowaną gumę.

Becky weszła do domu. Nieznacznym ruchem obcasa zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła ramiona o drewnianą płytę, chłonąc ciepło i gościnną atmosferę Lilac House. Nareszcie była bezpieczna u siebie.

 

Kim mam być? - Ryan podniósł głos i mężczyzna naprzeciwko niespokojnie drgnął. Osiemnaście lat w Kana­dzie nie zmieniło jeszcze sposobu mówienia Ryana na tyle, by nie było znać, że pierwszą połowę życia spędził w Tek­sasie. Zwłaszcza gdy był zdenerwowany, charakterystyczny akcent stawał się wyraźnie słyszalny. A właśnie w tej chwili Ryan był bardzo zdenerwowany. - Pan chyba upadł na głowę.

Spokojnie, panie McLeod. Nie ma powodu tak się złościć.

Ryan popatrzył z niedowierzaniem na chuderlawego męż­czyznę o wyjątkowo bezbarwnym głosie, potem zerknął na tłoczoną wizytówkę, która leżała na jego biurku. Pan Agnew Withers-Bright z kancelarii Smithers and Withers w Bostonie, w stanie Massachusetts.

Pan Withers-Bright był zapewne mniej więcej rówieśnikiem trzydziestosześcioletniego Ryana, bez wątpienia jednak nażarł się już tyle kruczków i paragrafów, jakby był dwa razy starszy. Nawet pachniał kurzem. Od czterdziestu minut siedział na tym samym krześle, dokładnie w tej samej pozycji, pośrodku, ze ściśniętymi kolanami, i opowiadał Ryanowi o jego kuzynce.

Ryan darzył Rona i jego żonę Marcie niejaką sympatią, z żalem więc dowiedział się o ich śmierci. Ale testament, pieniądze i potomstwo kuzynostwa zupełnie go nie inte­resowały. Doszedłszy w końcu do wniosku, że dowiedział się aż nadto, miał właśnie przerwać wywody pana Withers-Brighta, gdy adwokat strzelił z grubej rury.

- Mam się nie złościć? Bez mojej zgody mianowano mnie opiekunem dziecka, a pan mi mówi, żebym się nie złościł? - Ryan pochylił się nad zasłanym papierami biurkiem, energicznie odgarnął włosy z czoła i spojrzał z wściekłością prosto w wytrzeszczone oczy adwokata.

Widział, jak splatając drżące palce pan Withers-Bright szuka oparcia w majestacie prawa. Widocznie jednak od­wagą cywilną chuderlawy człowieczek nadrabiał braki w od­wadze fizycznej, bo chociaż nieznacznie się wzdrygnął, spłoszony gniewem bijącym od Ryana, to niezłomnie trwał przy swoim.

- Tak, panie McLeod. Pan Ronald McLeod jednoznacznie mianował pana opiekunem.

- Ale dlaczego, do jasnej cholery?

- W czasie gdy państwo McLeod sporządzali testamenty, postawiłem im to samo pytanie. Czy przypomina pan sobie, że kilka lat temu odpowiedział pan na prośbę o dotację i szczodrze ich obdarował? Potrzebowali pieniędzy na wyprawę badawczą w Afryce organizowaną przez rozwiązane już stowarzyszenie.

- Mgliście.

- Tym hojnym wkładem najwyraźniej przekonał ich pan o swej szczodrej naturze. Uznali więc, że będzie pan najlep­szym opiekunem ich dziecka w razie, gdyby przyszło im opuścić ziemski padół.

Ryan poruszył się na krześle.

- To nie może być zgodne z prawem! Nie zapytano mnie...

- Nie było takiej konieczności - przerwał mu prawnik. - W zasadzie jest to zapis testamentowy, a nie życzenie. Zgadzam się, że nie do końca formalny. Ale, oczywiście, nie jest pan prawnie zobowiązany do przyjęcia obowiązków opiekuna.

- Czyżby spodziewał się pan, że potraktuję ten zapis poważnie? Trudno mi uwierzyć, że moi kuzyni oparli na tak absurdalnej podstawie poważną decyzję, dotyczącą przyszłości córki. Boże, dałem im te pieniądze, bo mój doradca podatkowy zalecił mi poszukać podstawy do ulgi, a ich wyprawa akurat mieściła się w stosownej kategorii.

- Pańska intencja nie zmienia skutków ich decyzji.

- Niech pan posłucha, jestem kawalerem, mam prawie czterdzieści lat i do tego jestem bardzo zajęty. Oczekiwać ode mnie, że zajmę się siedmioletnią dziewczynką to nonsens! W Teksasie i Luizjanie żyje mnóstwo ich krewnych. Na pewno są wśród nich osoby znacznie bardziej odpowiednie niż ja.

- Przykro mi, ale ze strony pana Ronalda McLeoda żyje tylko pan i pańscy rodzice. Co do nich, to przeprowadzili się na Florydę i, hm!, nie chcą sobie zawracać głowy pańskimi obowiązkami.

- Zabrzmiało to jak cytat.

Na wargach adwokata zaigrał wątły uśmiech.

- Bo, niestety, był to cytat. Pańscy rodzice zareagowali dość gwałtownie, gdy się do nich zwróciłem. Natomiast jeśli chodzi o rodzinę pani McLeod, dwoje krewnych na zmianę opiekowało się już dziewczynką, odkąd przyszła na świat, uważają więc, że zrobili dość i odmawiają dalszych poświęceń. - Zawahał się. - Mam wrażenie, że dziecko nie dorastało w sprzyjających warunkach. Krewni wyraźnie dali jednak do zrozumienia - ciągnął - że jeśli da pan pieniądze na opiekę nad dzieckiem, jego kształcenie i pokrycie innych wydatków, to jedno z nich jest gotowe przyjąć na siebie odpowiedzialność za wychowanie. Oczywiście, oczekują za te starania rekom­pensaty.

- Krótko mówiąc, nikt z krewnych nie chce dziecka, bo po likwidacji majątku nie zostanie pieniędzy na opiekę.

- Słusznie pan to ujmuje.

- Ale jeśli sypnę gotówką, to jedno z krewnych Marcii chętnie, a może nawet bardzo chętnie, będzie dalej widzieć dziecko u siebie w domu.

- Hm!, znowu słusznie.

Ryan oderwał spojrzenie od twarzy Withers-Brighta i zerknął do notatnika pełnego esów-floresów, a potem zatrzymał wzrok na oknie w kącie gabinetu. Z dwudziestego drugiego piętra biurowca w bardzo drogim rejonie Vancouveru rozciągał się widok na Stanicy Park i nabrzeże w północnej części miasta.

Ale Ryan nie widział tej panoramy, lecz ponurą, naznaczoną chłodem twarz matki.

 

Nie chcę. Oni są niegrzeczni. - Pięcioletni Ryan piąstkami otarł łzy z oczu.

- Jesteś zaproszony na urodziny synka Rowlandów. - Matka pochyliła się nad chłopcem, trzymając w ręce jego jedyne porządne ubranie. - Przestań pociągać nosem, włóż garnitur i idź grzecznie na przyjęcie Harry’ego. Pomożesz mi. Jeśli zrobimy dobre wrażenie, pani Rowland zaprosi mnie do organizacji kwesty w kościele. A do tego bierze się samych najlepszych ludzi w mieście.

Łzy popłynęły chłopcu strumieniem po twarzy.

- No, Ryan. Zrób to dla mamusi - zachęcała go przymilnie. - To mi sprawi wielką przyjemność. Mamusia cię ukocha.

Strumień łez przybrał na sile, ale chłopiec twardo pokręcił głową. Matka mocno uderzyła go w ramię, starannie wybraw­szy miejsce, którego nie widać, potem podała dziecku ubranie i z surową miną wskazała drzwi sypialni.

Wspomnienie odpłynęło, wyparło je następne. Teraz Ryan miał osiem lat i był świadkiem kolejnej potyczki w wojnie między rodzicami.

- Zażądasz podwyżki, bo jak nie... - wycedziła matka i zamachnęła się w powietrzu kuchennym nożem.

Ryan drgnął, świszczący dźwięk miał bowiem ostrość skalpela.

- Powiedziałem ci, że firma nie zatrzymuje pracowników. Nikt w tym roku podwyżki nie dostanie. - Ryana jeszcze teraz ściskało w żołądku na wspomnienie rozzłoszczonego, choć zarazem błagalnego tonu ojca. - Nie mogę... - Albo za­czniesz zarabiać więcej pieniędzy, albo cię zostawię. Nie będę z człowiekiem, który nie potrafi zapewnić mi utrzymania na odpowiednim poziomie.

- Cholera jasna, kobieto...

- Reginaldzie, koniec dyskusji!

Potem siedzieli nad talerzami w ponurym milczeniu, które głęboko przygnębiało Ryana. W trzy tygodnie później głos matki stał się nagle cukierkowo słodki. Ojciec wrócił z pracy z dwoma czekami za dwa etaty.

W następnym obrazie Ryan miał już jedenaście lat.

- Ryan! Ryan! - Przenikliwy krzyk matki przebił się przez ogłuszający łomot rockandrollowej muzyki, płynącej z gramo­fonu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem.

- Dlaczego mi nie odpowiadasz? - spytała matka. - Zresztą wszystko jedno. Ja i ojciec wychodzimy.

- Jeszcze nie jadłem obiadu, mamo.

- Och! - Stuknęła kilka razy czubkiem buta o podłogę, zirytowana tym przypomnieniem. - W lodówce zostało trochę ryby, możesz zjeść.

- Nie lubię ryb.

- I to jest twoja wdzięczność? - Na policzkach pojawiły jej się czerwone plamy, przez co nałożony na twarz róż nabrał jeszcze bardziej jaskrawego odcienia. - Tysiące dzieci na świecie głodują, a tobie się nie podoba takie dobre jedzenie, które kupuje ci ojciec?

Poprawiła lisa na ramionach, a Ryan uciekł wzrokiem przed spojrzeniem jego szklanych oczu.

- Jak nie chcesz ryby, to bądź sobie głodny. Ja w każdym razie wychodzę.

- Dokąd idziesz? - spytał. Bardzo starał się nie rozpłakać, chociaż łzy cisnęły mu się do oczu.

- Pani Rowland zaprosiła nas na kawę - z dumą oznajmiła matka. - Twój ojciec i ja wreszcie zaczynamy bywać w krę­gach, w których jest nasze miejsce.

Pomyślał o swoim dziadku, który miał mały sklepik na drugim końcu miasta, i o wuju, który większą część życia spędził na piciu, burdach lub jednym i drugim naraz. Parsknął śmiechem, który nawet w jego uszach zabrzmiał dziwnie dorośle i pogardliwie.

- Dość tego, Ryan...

Głos matki, chłodno wymieniającej jego liczne wady, przywołał następne wspomnienie.

- Ryan McLeod?

Z bijącym sercem i wciąż żywą nadzieją, za którą się nienawidził, czternastoletni Ryan spojrzał przez kraty na umundurowanego policjanta. Aresztowany za współudział w rozboju, gdy stał na czujce, podczas gdy jego starsi kumple rabowali sklep z biżuterią, jako jedyny wpadł. Reszta uciekła, zostawiając go własnemu losowi. Glinom powiedział, że rodzice są na przyjęciu na ranczu Rowlandów. Może tym razem...

- Twoi rodzice będą tutaj jutro.

- Maminsynek prześpi się na twardym łóżku, co? - Rechot dwóch wielkich, obdartych mężczyzn, którzy dzielili z nim celę, wciąż brzmiał w jego uszach. - Niech pan go zostawi pod naszą opieką, panie władzo. My się postaramy, żeby było mu wygodnie, nie, braciszku?

- Areszt jest przepełniony. Musisz zostać w tej celi. Strażnik będzie często sprawdzał, co tu słychać. Przykro mi.

Współczucie i smutek, które usłyszał w głosie policjanta, ciężko go przeraziły.

Tej potwornej nocy w areszcie Ryan wreszcie stracił wiarę w mit bezwarunkowej miłości. Był to również ostatni raz, gdy zdarzyło mu się płakać. W spadku po tej nocy pozostało mu wspomnienie trwogi i lęku, które jeszcze teraz, w dwadzieścia lat później, niekiedy wyrywało go ze zdrowego snu.

Ojciec zapłacił za niego kaucję o czwartej po południu następnego dnia. Nazajutrz Ryan uciekł z domu i przez następne trzy lata włóczył się po południowych stanach, podróżując autostopem od Houston po Miami. Poznał ulice wszystkich miast, przez które przejeżdżał. I zawsze znajdował grupę nastolatków, którzy wałęsali się podobnie jak on. Zazwyczaj trzymał się takiej grupy, póki jej przywódca nie zaczynał czuć się zagrożony naturalną skłonnością Ryana do rządzenia. Wtedy Ryan musiał szukać sobie nowego miejsca.

W Miami dopisało mu szczęście. Próbował tam wyłudzić pieniądze za ochronę od bogatej i ustosunkowanej kobiety interesów. Spodobało jej się jego zgrabne ciało, a posłuch, jaki miał w bandzie zebranych przez siebie miejscowych opryszków, wzbudził w niej szacunek. Po jednodniowej znajomości złożyła mu propozycję, której głód nie pozwolił mu odrzucić.

Przez następne kilka lat kobieta ubierała go, kształciła i wysługiwała się nim. Jako zaufany chłopiec na posyłki nauczył się wszystkiego, co należy wiedzieć o ciemnych stronach wielkich operacji finansowych. Wślizgiwał się w miej­sca, w których za nic nie powinien być, widział i słyszał to, co różni ludzie chcieli zatrzymać w sekrecie. Młody wiek, wygląd, ujmujący sposób bycia i wdzięk zwykle pomagały mu wyjść cało z wszystkich opresji i jeszcze zdobyć potrzebne informacje.

Nie robiło na nim wrażenia, gdy życzenia mocodawczym były na bakier z uczciwością, a nawet z prawem. Uważał tylko, żeby znów nie uzależnić swego przetrwania od umiejęt­ności pokonania na pięści lub na noże faceta, który akurat zamierzał zabrać mu ubranie, jedzenie albo zwyczajnie chciał go zgwałcić. Teraz jego powodzenie i poziom życia zależały od całkiem innych umiejętności. Tych, których nabył pracując dla swej nowej chlebodawczyni.

Gdy miał osiemnaście lat, kobieta zauważyła, że Ryan wykorzystuje te same umiejętności do zwiększenia swoich wpływów wśród jej ludzi, wyrzuciła go więc na zbity pysk. Zniósł to dość spokojnie. Zaczął się jednak obawiać, że w końcu fart go opuści. Wyniósł się tak daleko, jak tylko starczyło mu gotówki. W ten sposób w pół roku później znalazł się w Vancouverze. Jedynie silne poczucie własnej wartości i niezwykła determinacja zaprowadziły go tam, gdzie był teraz.

Z drobnego opryszka przedzierzgnął się w biznesmena.

Czy mógłby żyć ze spokojnym sumieniem, gdyby nie spróbował zapewnić tej dziewczynce szczęśliwszego startu życiowego niż jego własny? Chociaż nie miał zielonego pojęcia o wychowywaniu dzieci, chciał spróbować

- Dobrze. - Obrócił się i znów spojrzał na adwokata.

- Słucham?

- Przyjmę opiekę nad córką Rona. Jak ona ma na imię?

- Danielle.

- Właśnie, Danielle - powtórzył Ryan. Jeszcze przez chwilę siedział w milczeniu, potem odepchnął się od biurka i wstał. - Proszę wszystko załatwić, żebym mógł wziąć ją do siebie od dziś za trzy tygodnie. Tymczasem polecę sekretarce przygotować...

- Przepraszam, panie McLeod, ale nie jest to możliwe.

- Jak to „nie jest możliwe?” Musi być możliwe. Potrzebuję trochę czasu, żeby na nowo urządzić sobie życie. Niech pan powie mojej sekretarce, gdzie Danielle mieszka, a Hallie wszystkim się zajmie.

- Jest tutaj. W sekretariacie.

- No, pewnie. A gdzie ma być sekretarka? Pan wybaczy, ale jestem teraz bardzo zajęty.

- Przepraszam. Chyba nie wysłowiłem się jasno. W sek­retariacie jest Danielle.

- U mnie? W tej chwili? - Ryan opadł na krzesło i zasłonił dłonią oczy. - I co ja mam zrobić, do jasnej cholery?

 

Przez kilka minut Becky rozkoszowała się spokojem Lilac House, w końcu jednak odsunęła się od drzwi i szybko weszła na zgrabne, kręcone schody, żeby zajrzeć do dziecinnego pokoju zabaw.

- Ojej, pani Hansen! Co się pani stało?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin