Reymont Władysław St. - Fermenty - tom I i II.pdf

(1664 KB) Pobierz
3737123 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
3737123.001.png 3737123.002.png
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
FERMENTY
TOM I i II
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
TOM I
I
– Depesza od doktora; przyjedzie towarowym o pierwszej; pan naczelnik go wcześniej
widocznie zamówił?
– Co to pana obchodzi! – mruknął zawiadowca drogi odbierając depeszę.
Telegrafista cofnął się, zmieszany nieco, do telegrafu, usiadł przy aparacie, zatopił długie,
chude, nerwowe palce w jasnych jak len włosach i zapatrzył się przez okno w zamglony
jesienny dzień. Cisza się rozlała i zdawała się zatapiać całą stację w nudzie, zimnie i wil-
goci. Deszcz płukał szyby z jednostajnym, usypiającym brzękiem i jakby związywał niebo
i ziemię miliardami szarych skośnych włókien, a zegar, umieszczony w wysokiej szafce i
mający cyferblat na zewnątrz stacji, cykał z okropną monotonią.
Telegrafista nie mógł usiedzieć na miejscu, wstał i chodził na palcach spoglądając z
pewną obawą na drzwi otwarte do pokoju zawiadowcy, to na peron przemiękły, szklący się
wodą, to, z czołem na szybie drzwi wspartym, słuchał dźwięków fortepianu płynących ni-
by słaby szmer z piętra stacji – ale odchodził zaraz, bo te równe, jednostajne rytmy, wybi-
jane ciągle w kółko, denerwowały go jeszcze bardziej. Usiadł znowu przy aparacie i zaczął
pisać list.
„Mamusiu! Tak się nudzę, droga mamo, że aż mi się w tej chwili płakać zachciało. Jest
tak mokro, tak zimno, tak brzydko, że mię ogarnia rozpacz. Mamo, czy ja długo będę mu-
siał siedzieć w tym Bukowcu? Bo, przy tym wszystkim, czuję się bardzo niezdrowy.
Wczoraj zaczęło mi strzykać pod lewą łopatką, roztarłem kamforą i przeszło – ale dzisiaj
język nieco obłożony i nic a nic nie mam apetytu, chociaż ta kaczka, którą mi mama przy-
słała, a szczególnie nadzienie było pyszne. Koszyczek odsyłam i sześć par mankietów
brudnych, i kamaszki do podzelowania. Może mi mamusia kupi i przyśle rękawiczki lapis,
z czarnym wyszyciem. Wie mamusia, dzisiaj rano tak się zgryzłem, że bałem się, aby mi to
nie zaszkodziło, bo ta Andrzejowa zbiła te zielone żabki, co to wuj przywiózł mi z Wied-
nia, pamięta mama? A były takie śliczne i ogromnie się wszystkim podobały. Mamusiu! a
flanelowy kaftanik, to już by warto mieć, bo lada dzień mogą być przymrozki – myślę, że
nie potrzeba kupować nowego, bo tamten...”
Ukrył list pod papiery, aparat zaczął przywoływać gwałtownie, a później wybijał znaki
na wąskim pasku papieru, który się odwijał z krążka. Telegrafista czytał uważnie, gdy od
peronu wszedł dozorca drogowy, Świerkoski, brunet, wysoki, chudy, z rzadkim zarostem i
niespokojnymi czarnymi oczyma, nieco pochylony, w krótkim, jasnym kożuszku, w dłu-
gich butach i kapuzie nieprzemakalnej na głowie.
– Amis! no, pójdź piesku! Amis! no, złotko, chodź do pana, chodź! – wołał pieszczotli-
wie na psa, który stanął przed drzwiami bojąc się wejść, usiadł na stopniach, niespokojnie
patrzył na pana i kręcił ogonem.
– Zamykaj pan drzwi, bo zimno!
– Amis, psie jeden! – krzyknął Świerkoski; pies zaskowyczał żałośnie, przypłaszczył się i
wolno zaczął czołgać się do jego nóg. Świerkoski schwycił go za grzbiet i wrzucił do tele-
grafu. Pies tylko zapiszczał i z niesłychanym pośpiechem wcisnął się pod ceratową kanap-
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin