!Ross MacDonald - Chłód.doc

(1250 KB) Pobierz
Ross

Ross

MACDONALD

Chłód

Z angielskiego przełożył PAWEŁ KOROMBEL

WARSZAWA 2004


Tytuł oryginału: THE CHILL

Copyright© Ross Macdonald 1963 (renewed 1991)

    Copyright © for the Polish edition

by Wydawnictwo Albatros A. Kurylewicz 2004

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17. 01-217 Warszawa tel./fax (22(-631-4832. (22)-632-9l55. (221-535-0557 www.olesiejuk.pl/www.oranuis.pl

Wydawnictwo L & L/Dzial Handlowy

Kościuszki 38/3. 80-445 Gdańsk teł. (58)-520-3557. fax (58)-344-1338

Sprzedaż wysyłkowa

Internetowe księgarnie wysyłkowe:

www.merlin.pl

www. książki, wp.pl

\v\vw.vivid.pl

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

adres dla korespondencji:

skr. poczt. 55. 02-792 Warszawa 78

Warszawa 2004. Wydanie I

Skład: Laguna

Druk: WZDZ — Drukarnia Lega. Opole


R. W. Lidowi

poświęcam


 

ROZDZIAŁ 1

Nieszczelne czerwone story sali rozpraw przepuszczały słoń­ce. Cytrynowy blask wlewał się szparami, łagodził światło żarówek pod wysokim sufitem i wydobywał banalne detale: kształt automatu z zimną wodą obok ławy przysięgłych, karmin lakieru na paznokciach palców stenotypistki, biegających po klawiszach maszyny, błysk przebiegłych, wlepionych we mnie zza stołu obrony oczu pani Perrine.

Dochodziło południe drugiego i końcowego dnia rozprawy. Byłem ostatnim świadkiem obrony. Adwokat już mi podzię­kował. Zastępca prokuratora powiatowego nie wziął mnie w ogień krzyżowych pytań i kilku przysięgłych spojrzało na niego z dezaprobatą, zaskoczonych i zgorszonych. Sędzia oznaj­mił, że jestem wolny.

Z miejsca dla świadka zwróciłem uwagę na młodego męż­czyznę w pierwszym rzędzie publiczności. Nie należał do stałych obserwatorów rozpraw sądowych, grona gospodyń do­mowych i emerytów zapełniających puste przedpołudnia kło­potami innych ludzi. Ten człowiek miał własne kłopoty. Jego zasępione spojrzenie wisiało na mojej twarzy i miałem niezbyt miłe przeczucie, że jest skłonny podzielić się nimi ze mną.

Kiedy opuszczałem podium, wstał i zaczepił mnie przy drzwiach.

— Panie Archer, mogę z panem pomówić?

7


              W porządku.

Woźny sądowy otworzył drzwi i przepędził nas na zewnątrz.

              Na korytarz, dżentelmeni. Rozprawa trwa.

Wyszliśmy. Młody człowiek skrzywił się, patrząc na auto­matycznie zamykające się drzwi.

              Nie lubię, kiedy przestawia się mnie jak mebel.

              Nie nazwałbym tego przestawianiem. Co cię gryzie przyjacielu?

Nie należało go pytać. Należało pośpiesznie skierować się do auta i wrócić do Los Angeles. Ale w jego poczciwie pat­rzących oczach przeciętnego Amerykanina, który muchy by nie skrzywdził, szkliła się udręka.

              Najpierw spotkał mnie cały szereg grubiaństw ze strony miejscowych władz, po czym wyrzucono mnie z biura szeryfa. Nie przywykłem do takiego traktowania.

              Nie trzeba brać tego tak do siebie.

              Jest pan detektywem z doświadczeniem, prawda? To dało się słyszeć, kiedy pan mówił. Tak przy okazji, świetnie się pan przysłużył pani Perrine. Jestem pewien, że zostanie uniewin­niona.

              Zobaczymy. Nigdy nie obstawiaj głosowania ławy przy­sięgłych. — Nie ufałem jego komplementom; świadczyły, że chce ode mnie czegoś konkretnego. Rozprawa, w której ze­znawałem, kończyła wlokącą się nieciekawą sprawę i korciło mnie, żeby wyskoczyć na ryby do La Paz. — To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?

              Mam dużo do opowiedzenia, byle tylko mnie pan wy­słuchał. Moje życie straciło sens. Żona mnie zostawiła.

              Jeśli szukasz kogoś, kto by znalazł dowody zdrady mał­żeńskiej, żebyś mógł wystąpić o rozwód, to trafiłeś na niewłaś­ciwego człowieka.

              Rozwód? — Drgnął gwałtownie, jakby wstrząsnął nim głuchy, bezgłośny śmiech. — Byłem żonaty tylko jeden dzień... niecały dzień. Wszyscy, z ojcem na czele, wciąż mi powtarzają, że powinienem wystąpić o unieważnienie małżeństwa. Ale ja nie chcę ani unieważnienia, ani rozwodu. Chcę, żeby wróciła.

              Gdzie jest twoja żona?

8


              Nie wiem. — Trzęsącymi się rękami zapalił papierosa. — Dolly zostawiła mnie w połowie miodowego weekendu, dzień po ślubie. Może spotkało ją jakieś nieszczęście.

              A może zdecydowała, że nie chce być zamężna albo chce, tyle że nie z tobą. Takie rzeczy się zdarzają.

              To właśnie w kółko powtarza policja: takie rzeczy się zdarzają. Jakby to mogło mnie pocieszyć! Nieważne, wiem, że nie w tym sprawa. Dolly kochała mnie i ja ją kochałem... kocham.

Powiedział to z wielkim naciskiem, z całą mocą swojej natury. Nie znałem tej jego natury, ale wyczuwałem w nim wrażliwość i uczuciowość, więcej uczuciowości, niż był w sta­nie udźwignąć.

              Nie powiedziałeś, jak się nazywasz.

              Przepraszam. Jestem Kincaid. Alex Kincaid.

              Gdzie pracujesz?

              Ostatnio nie za wiele pracowałem, od kiedy Dolly... od kiedy ta sprawa się wydarzyła. Teoretycznie byłem zatrudniony w spółce Channel Oil. Mój ojciec jest dyrektorem biura w Long Beach. Może pan o nim słyszał. Frederick Kincaid.

Nie słyszałem. Woźny otworzył drzwi sali rozpraw i przy­trzymał je. Sąd ogłosił przerwę na lunch i przysięgli przede­filowali przed nami z powagą, w dalszym ciągu celebrując rytuał rozprawy. Alex Kincaid obserwował ich z taką miną, jakby szli rozpatrywać sprawę, w której był oskarżonym.

              Tu nie da się rozmawiać — powiedział. — Pozwoli pan, że postawię panu lunch.

              Możemy iść na lunch. Ale każdy płaci za siebie. — Nie chciałem żadnych zobowiązań, przynajmniej póki nie usłyszę, co ma mi do powiedzenia.

Restauracja była po drugiej stronie ulicy. Główną salę wypeł­niał dym i gwar rozmów. Nakryte płótnem w czerwoną sza­chownicę stoliki były zajęte co do jednego, głównie przez pracowników sądu, adwokatów, kuratorów sądowych i pod­władnych szeryfa. Chociaż Pacific Point znajdował się pięć­dziesiąt mil na południe od mojego rewiru, rozpoznałem kil­kanaście osób na sali.

9


Poszliśmy do baru; w mrocznym kącie była para wolnych stołków. Alex zamówił podwójną szkocką z lodem. Poszedłem w jego ślady. Wychylił szklaneczkę do dna, jak lekarstwo, i natychmiast zamówił drugą kolejkę.

              To się nazywa tempo. Zwolnij.

              Chce mi pan mówić, co mam robić? — spytał głośno i napastliwie.

              Mam zamiar wysłuchać tego, co masz mi do powiedzenia. Chcę, żebyś był w stanie to zrobić.

              Myśli pan, że jestem alkoholikiem czy co?

              Myślę, że jesteś kłębkiem nerwów. Kłębek nerwów pod­lany alkoholem to zarodek nieszczęścia. Może niepotrzebnie gadam, ale przestań zgrywać twardziela. Jeszcze ktoś sprowadzi cię na ziemię, co może okazać się bardzo bolesne.

Chwilę siedział ze zwieszoną głową. Twarz mu błyszczała i zaczął lekko drżeć.

              Nie jestem sobą, nie ma co. Nie spodziewałem się, że coś takiego mi się przytrafi.

              Pora opowiedzieć, co ci się przytrafiło. Może zaczniesz od początku?

              Znaczy się od tego, jak wyszła z hotelu?

              Niech będzie. Zacznij od hotelu.

              Zatrzymaliśmy się w Surf House — powiedział — w sa­mym Pacific Point. Tak naprawdę to hotel nie na moją kieszeń, ale Dolly chciała się przekonać, jak w nim jest... nigdy nie zakosztowała takich luksusów. Pomyślałem sobie, że trzydnio­wy weekend jeszcze mnie nie zrujnuje. To był weekend w święto pracy*. Poprosiłem o urlop i wzięliśmy ślub w sobotę, żeby mieć przynajmniej trzy dni tylko dla siebie.

              Gdzie wzięliście ślub?

              W Long Beach, cywilny.

              To brzmi tak, jakbyście nagle wpadli na ten pomysł.

              Pewnie po części. Nie znaliśmy się zbyt długo. Faktycznie ma pan rację, to Dolly chciała brać ślub. Niech pan nie myśli, że ja nie chciałem.

*Amerykańskie święto pracy, pierwszy poniedziałek września.

10


Ale rodzice uważali, że powinienem trochę poczekać, najpierw kupić dom, urządzić go i tak dalej. Oni woleli ślub kościelny. Dolly wolała cywilny.

              A jej rodzice?

— Nie żyją. Nie ma żadnych krewnych. — Powoli podnosił głowę, aż napotkał mój wzrok. — Tak twierdzi.

              Mówisz, jakbyś w to wątpił.

              Nie całkiem. Tylko nie rozumiem, czemu się tak dener­wowała, kiedy ją pytałem o rodziców. To normalne, że chciałem ich poznać, ale ona mówiła, że wtykam nos w nie swoje sprawy. W końcu powiedziała, że cała jej rodzina nie żyje, zginęła na miejscu w wypadku samochodowym.

              Gdzie?

              Nie wiem. Właściwie to nie wiem zbyt dużo o swojej żonie. Poza tym, że to cudowna dziewczyna — dodał w przy­pływie lojalności, popartej nieco whisky. — Jest piękna, in­teligentna, dobra i wiem, że mnie kocha. — Tak to recytował, jakby za pomocą pobożnych życzeń mógł kształtować rzeczy­wistość.

              Jakie miała nazwisko panieńskie?

              McGee. Dolly McGee. Naprawdę ma na imię Dorothy. Pracowała w bibliotece uniwersyteckiej, a ja byłem na letnim kursie zarządzania...

              Tego lata?

              Zgadza się. — Przełknął ślinę i zadygotało mu jabłko Adama, w głosie zadrżał smutek. — Znaliśmy się przed ślubem sześć tygodni... sześć i pół. Ale spotykaliśmy się każdego dnia.

              Coście robili?

              Nie rozumiem, jakie to mogłoby mieć znaczenie.

              Może mieć. Próbuję ustalić, jakie miała nawyki.

              Ona nie miała złych nawyków, jeśli tego pan szuka. Nigdy nie pozwalała mi się napić, kiedy wychodziliśmy. Nie przepadała za kawiarniami czy za kinem. Była... była bardzo poważną dziewczyną. Przez większą część czasu rozmawialiśmy.... rozmawialiśmy i spacerowaliśmy. Zeszliśmy całe za­chodnie Los Angeles.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin