!Stephen Dobyns - Świątynia martwych dziewcząt.doc

(2493 KB) Pobierz
Stephen Dobyns

Stephen Dobyns

 

 

 

przełożył

Arkadiusz Nakoniecznik

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

 


Tytuł oryginału:

The Church of Dead Girls

Projekt okładki:

Tadeusz Kazubek

Redakcja:

Ewa Woźniakowska

Redakcja techniczna:

Zbigniew Katafiasz

Korekta: Magdalena Szroeder

© 1997 by Stephen Dobyns. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2002

© for the Polish translation by Arkadiusz Nakoniecznik

ISBN 83-7319-124-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2002

 


Toby'emu i Catherine Wolffom

 

 


Prolog

 

Oto jak wyglądały: trzy martwe dziewczęta siedzące na trzech krze-

słach z wysokimi prostymi oparciami. Pośrodku czternastolatka, wyższa

od pozostałych o pół głowy, trzynastolatki po jej lewej i prawej stronie.

Na piersi każdej z nich krzyżowały się linki prowadzące w górę nad ra-

mionami, w dół wokół talii i związane za plecami. Wszystkie trzy były

bose, ich kostki przywiązano do nóg krzesła. Więzy były jednak dość

luźne, jakby miały za zadanie nie tyle unieruchomić żywego więźnia, ile

raczej utrzymać nieboszczyka w pozycji siedzącej. Oznaczało to, że

dziewczęta zostały związane już po śmierci.

 

Nie widziałem tego na własne oczy, oglądałem tylko fotografie, które

pokazał mi mój kuzyn. Było ich mnóstwo. Podobno policja sfilmowała

też strych kamerą wideo, ale tego filmu nie udało mi się obejrzeć.

 

Krzesła stały w odległości około pół metra od siebie. Ze względu na

suche powietrze dziewczęta wyglądały staro, w niczym nie przypominały

nastolatek, raczej wychudzone, kościste, co najmniej siedemdziesięcio-

letnie kobiety. Klimatyzator działający non stop przez całą dobę, dzień

za dniem, wyssał wilgoć z ich ciał; były zasuszone, ich skóra przypomi-

nała pomarszczony brązowy papier. Proces ten był zaawansowany w

rozmaitym stopniu, ponieważ ofiary ginęły w sporych odstępach czasu:

 


zamordowana najpóźniej wyglądała najmłodziej. Głowy miały przechy-

lone na bok lub do tyłu. Jasne włosy środkowej zwisały jej przed twarzą

długimi pasmami, włosy pozostałych były kasztanowe. Wszystkim trzem

sięgały mniej więcej do połowy pleców -być może coś to oznaczało.

Nadawały im dziewiczy wygląd, chociaż teraz, tak bardzo postarzałe,

dziewczęta przypominały raczej mniszki lub stare panny, ich włosy zaś

zdążyła pokryć warstwa kurzu. Co najmniej dwie z nich sprawiały wra-

żenie wychudzonych, jakby przed śmiercią były głodzone -chociaż mo-

gło to również stanowić efekt odwodnienia. Wszelka żywotność została

wyssana z ich skóry. Policzki zapadły się zaskakująco głęboko. Dziąsła

zsunęły się z zębów.

 

Co miały na sobie? Nie ubrania, w których je porwano, tylko uszyte

domowym sposobem aksamitne szaty. Środkowa -ciemnozieloną, z

długimi rękawami, sięgającą prawie kostek, ta po prawej -ciemnoczer-

woną, ta po lewej -błękitną. Kolory to jednak nie wszystko. Przyszyte,

przymocowane szpilkami, a nawet przyklejone, na sukniach lśniły

gwiazdy, księżyce i słońca z białego i żółtego połyskującego materiału.

Również zwierzęta, a raczej ich sylwetki: psy i niedźwiedzie, konie i ry-

by, jastrzębie i gołębie. Także cyfry -piątki, siódemki, czwórki -z błysz-

czącej folii, do kupienia w każdym sklepie papierniczym. Trudno było

doszukać się jakiegoś wzoru albo schematu w ich ułożeniu. Do tego tania

sztuczna biżuteria, przypięta do materiału albo udrapowana na suk-

niach: bransolety, naszyjniki, kolczyki. Łącznie było tego tyle, że z tru-

dem dało się rozpoznać kolor szat.

 

Czy wspomniałem o słowach? Na niektórych sylwetkach i figurach

widniały zagadkowe, pozbawione sensu zbitki liter: „CK”, „NT”, „TCH” i

„FIL”. Fragmenty słów, ich początki i zakończenia. Co mogły oznaczać?

Do sukien przyczepiono także miedziane dzwoneczki, lusterka, kawałki

metalu oraz różnobarwne szklane paciorki.

 


Wszystkie te litery, kształty, cyfry i świecidełka najprawdopodobniej

zawieszono na sukniach już po tym, jak dziewczęta zostały przywiązane

do krzeseł, ponieważ niczego nie było na plecach i pod kościstymi po-

śladkami. Należało przypuszczać, że dziewczęta ozdobiono w ten sposób

już po śmierci, trwało zaś to prawdopodobnie wiele dni, gdyż praca zo-

stała wykonana niezwykle starannie.

 

A krzesła? Jak już wspomniałem, miały wysokie proste oparcia, nie

pochodziły jednak ze sklepu. Zostały zbite niezbyt wprawną ręką z kan-

tówki, ale można się było o tym przekonać dopiero po dokładnych oglę-

dzinach, ponieważ niemal całe pokryte były blaszkami wyciętymi z pu-

szek po napojach oraz zielonymi, żółtymi, przezroczystymi i brązowymi

dnami butelek, przybitymi lub przytrzymanymi przez zakrzywione

gwoździe.

 

Krzesła lśniły, iskrzyły się, zdawały się niemal patrzeć na tego, kto im

się przyglądał. Rozbłyskujące feerią barw sprawiały wrażenie, jakby się

poruszały, może nawet agresywnie. Ich nogi owinięto folią aluminiową,

różnobarwne kółka połyskiwały na niej jeszcze bardziej; tego zabiegu

również dokonano już po tym, jak dziewczęta znalazły się na swoich

miejscach, tam bowiem, gdzie ich ciała stykały się z krzesłami, pozostało

nagie drewno.

 

Jak wyglądał strych? Było to obszerne pomieszczenie pod dwuspa-

dowym dachem. W najwyższej, środkowej części mogło mieć jakieś trzy i

pół metra wysokości, z boków zaś najwyżej po sześćdziesiąt centyme-

trów. Klimatyzator zainstalowano przy świetliku blisko szczytu dachu.

Nie widziałem całego wnętrza, ale bez trudu odtworzyłem jego wygląd i

rozmiary na podstawie fotografii. Między belkami nośnymi tu i ówdzie

zwisała błyszcząca folia izolacyjna, do samych belek zaś przybito niezli-

czoną liczbę cienkich pasków folii aluminiowej. Przy działającym kli-

matyzatorze paski te przypuszczalnie drżały i falowały lekko. Jakże to

wszystko musiało lśnić i migotać w blasku świec!

 

Właśnie: były jeszcze świece. Wiele z nich całkiem się wypaliło, w ich

miejsce jednak stawiano nowe, z czego wynikało, że ten, kto je zapalał,

 


często przychodził na strych. Na zdjęciach świece nie płonęły, trzeba

więc było sobie wyobrazić, jak ich pełgające ogniki odbijają się w folii,

szkiełkach i blaszkach, kolorowych szklanych paciorkach. Jak żywe, jak

rozedrgane musiało być to pomieszczenie w powielonym stokrotnie,

migotliwym blasku. Ściany, krzesła, stroje: świetlna rozmowa, eklezja-

styczne rozjaśnienie. I jakie cuda musiało to migotanie wyczyniać z twa-

rzami dziewcząt: roztańczone cienie nadawały m pozory ruchu, spra-

wiały wrażenie, jakby dziewczęta wciąż były żywe, jakby wcale nie umar-

ły.

 

Wszystko to jednak trzeba sobie wyobrazić. Wiem na pewno, że poli-

cjanci nie zapalni świec. Zrobili zdjęcia, zabrali ciała i zdemontowali

dekoracje. Nie mam pojęcia, czy zostały następnie zniszczone, czy wciąż

są gdzieś przechowywane. Można by sobie wyobrazić, jak jakiś pozba-

wiony skrupułów osobnik wykrada je, a następnie pokazuje za opłatą

tym, którzy chcieliby je oglądać. Może nawet usadowiłby na krzesłach

manekiny w aksamitnych sukniach. Ekspozycja nosiłaby tytuł „Świąty-

nia martwych dziewcząt” albo „Jama potwora”.

 

Bez wątpienia ten, kto zamordował te dziewczynki, był potworem, ale

czyż nie żył wśród nas? Miasteczko nie jest duże. Ten człowiek bywał tu i

tam, prowadził interesy, zawierał znajomości, nawet przyjaźnie. Nikt,

patrząc na niego, nie pomyślał: oto potwór! Chyba to właśnie było naj-

bardziej niepokojące, że ów człowiek w żaden sposób nie rzucał się w

oczy, albo że nikt z nas nie wykazał się wystarczającą czujnością, by do-

strzec oznaki, jakiekolwiek by one były. No bo czy to możliwe, żeby takie

zło i potworność pozostały całkowicie niezauważalne? A jednak człowiek

ten żył w naszej społeczności. Jak sądzicie, w jaki sposób wpłynęło to na

nasze wzajemne stosunki, nawet później, już po ujawnieniu tego, co

mieściło się na strychu? Skoro jeden z nas okazał się zdolny do zacho-

wania w tajemnicy tak straszliwego sekretu, a przede wszystkim do po-

pełnienia tak straszliwego czynu, to co sądzić o pozostałych? Jakie były

 

10

 


ich tajemnice? I czy patrząc na mnie, zastanawiali się nad tym samym?

Oczywiście, że tak.

 

Trzy martwe dziewczęta na trzech krzesłach, podtrzymywane linka-

mi, z przechylonymi głowami i papierową skórą. Miały lekko otwarte

usta i ściągnięte wargi. Można było bez trudu dostrzec ich małe zęby,

wyobrazić sobie wyschnięte języki, czarną pustkę wypełniającą milczące

gardła. Te zęby również lśniły w blasku świec, podobnie jak oczy ukryte

za półprzymkniętymi powiekami. Ich bose stopy na drewnianej podło-

dze wyglądały jak szpony, takie były brązowe i zasuszone.

 

To jednak jeszcze nie wszystko. Brakowało im lewych rąk. Każdej

dziewczynce ucięto w nadgarstku lewą rękę. Kości były doskonale wi-

doczne. One też błyszczały. Na zdjęciach były zaskakująco mlecznobiałe.

Skóra i ciało cofnęły się, odsłaniając okrągłe białe zakończenia. Ich wi-

dok przywiódł mi na myśl oczy -ślepe oczy, bo przecież takie kości nigdy

niczego nie widziały.

 

A brakujące ręce? Nie znaleziono ich ani na strychu, ani w domu.

 


Część pierwsza

 

 


Później wszyscy twierdzili, że zaczęło się od zniknięcia pierwszej

dziewczynki, w rzeczywistości jednak zaczęło się wcześniej. Okropne

wydarzenia prawie zawsze poprzedza ciąg pozornie niezwiązanych ze

sobą wypadków i dopiero po fakcie można stwierdzić, jak wiele miały

one ze sobą wspólnego. Weźmy na przykład człowieka, który poderżnął

sobie gardło. Czyż anatomopatolog nie stwierdza podczas sekcji, że na

szyi denata znajduje się kilka płytkich nacięć, jakby zmarły starał się

wcześniej przekonać, jak bardzo będzie bolało? W przypadku naszego

miasteczka, jeszcze przed zniknięciem pierwszej dziewczynki, ponad

wszelką wątpliwość doszło do kilku zdarzeń będących odpowiednikami

takich próbnych nacięć nad żyłą szyjną.

 

Na przykład we wtorkowy poranek na początku września, tuż po roz-

poczęciu roku szkolnego, na zewnętrznym parapecie okna sali lekcyjnej

siódmej klasy w Albert Knox Consolidated School znaleziono bombę.

Wyglądała jak trzy laski dynamitu obwiązane srebrzystą taśmą. Dwa

zielone przewody łączyły je z leżącą na trawie papierową torbą. Jeden z

uczniów pokazał znalezisko pani Hicks, nauczycielce angielskiego, ta zaś

podniosła alarm. W naszej szkole, podobnie jak w innych, zdarzają się

fałszywe alarmy bombowe, na szczęście nigdy żadnej nie znaleziono.

Oczywiście odwołuje się zajęcia, zarządza ewakuację, wśród uczniów

natomiast panuje całkowicie beztroska atmosfera, kiedy śmiejąc się i

przekrzykując, opuszczają budynek.

 

Tego wrześniowego ranka wiadomość o znalezieniu prawdziwej

bomby rozeszła się lotem błyskawicy. Uczniów ogarnął lęk.

 


Ósmoklasistka Sarah Phelps została popchnięta i przewróciła się na

schodach, kilkoro innych również zostało poturbowanych. Opuszczali-

śmy budynek w popłochu. Najwięksi nauczyciele służbiści, tacy jak Lou

Hendricks i Sandra Petoski, zdołali zachować spokój, innym jednak

niezbyt się to udało, w niektórych klasach zaś -na przykład w klasie pani

Hicks -po prostu zapanowała panika. Pani Hicks jest nerwową, łatwo

ulegającą ekscytacji kobietą, nie należało więc się chyba dziwić, iż skwa-

pliwie wykorzystała okazję, by poekscytować się czymś autentycznym.

 

Szkołę zamknięto, wszyscy zgromadzili się na parkingu. Za-

prowadziłem tam kilkoro uczniów z dziesiątej klasy, których uczyłem

biologii, ale większość moich podopiecznych gdzieś się rozpierzchła.

Harry Martini, nasz dyrektor, poszedł obejrzeć bombę i wrócił biegiem.

Na jego białej koszuli z krótkimi rękawami pojawiły się pod pachami

półokrągłe plamy potu. Harry jest dość korpulentnym człowiekiem, bieg

zaś wiąże się ze sporym wysiłkiem. Przegonił nas w najdalszą część par-

kingu i na rozmiękłe boiska. Prawie sześciuset uczniów to spory tłum;

na szczęście nie padało.

 

Ryan Tavich, od niedawna porucznik, był pierwszym policjantem,

który zjawił się na miejscu. Wkrótce potem nadjechały trzy radiowozy.

Ryan objął dowodzenie. Był po cywilnemu -w szarym garniturze, jeśli

dobrze sobie przypominam -na głowie miał tweedową czapkę. Funkcjo-

nariusze otoczyli szkołę taśmami, potem zaś wszyscy czekaliśmy na

przybycie stacjonującego w Potterville oddziału saperów z policji stano-

wej. Uczniowie kręcili się niespokojnie, a kiedy okazało się, że tego dnia

lekcji już nie będzie, ci zmotoryzowani odjechali, zabierając ze sobą ko-

legów. Większość jednak została, by przekonać się na własne oczy, czy

dojdzie do eksplozji.

 

Obserwowałem przebieg wydarzeń z perspektywy pogodnej ignoran-

cji. Nie zaginęła jeszcze ani jedna dziewczynka, miasto stanowiło jakąś

całość, a burmistrz miał pełne prawo mówić o wspólnocie mieszkańców.

 

16

 


Teraz, spoglądając na tamto zdarzenie przez filtr innych zaszłości, do-

strzegam kruchość tam, gdzie wcześniej widziałem elastyczność, i ulot-

ność tam, gdzie wtedy widziałem stałość. Ranek był ciepły, liście zaczęły

żółknąć dopiero na kilku klonach, w dębach rosnących za boiskiem do

baseballu krakały wrony. Niebo było tak soczyście błękitne, jak bywa

wyłącznie wczesną jesienią, goniły się po nim tylko dwa lub trzy niewiel-

kie obłoczki. Szkoła była usytuowana na północnych obrzeżach miasta;

nad wierzchołkami drzew wznosiły się wieża kościoła św. Marii oraz

czerwony dach trzypiętrowego Weber Building, najwyższej budowli w

mieście. Z jednego z pobliskich domów wypadł golden retriever i biegał

wśród uczniów, przystając tylko po to, by dać się podrapać za uszami i

poklepać po grzbiecie.

 

Widzę ich wszystkich, jak tam stoją: Meg Shiller o długich kasztano-

wych włosach, pogrążoną w rozmowie z nieśmiałym Bobbym Lucasem,

którego ściągnąłem do kółka szachowego; Bonnie McBride jak zwykle z

naręczem książek; Hillary Debois z futerałem na skrzypce; Sharon Mal-

loy wciąż rozczesującą palcami jasne włosy. Oczywiście nie pamiętałem

nazwisk wszystkich uczniów, czułem się jednak tak, jakbym znał je

wszystkie. Z rodzicami niektórych spośród tych dzieciaków chodziłem

przecież do szkoły. Kilku chłopców zaczęło grać w piłkę, dwóch innych

rzucało latającym talerzem. Nauczyciele zerkali na nich niecierpliwie,

jakby chcieli dać im do zrozumienia, że nie znaleźli się tu dla zabawy.

 

We wrześniu uczniowie lepiej się ubierają. Mają nowe stroje, nowe

obuwie, nowe fryzury. We wrześniu nawet nauczyciele zdają się spoglą-

dać z nadzieją w przyszłość. Harry Martini przechadzał się nerwowo

między uczniami a policjantami, wyznaczając własną barierę. Obawiam

się, że nigdy go nie lubiłem, wtedy zaś na jego widok nasunęło mi się

porównanie z kołyszącą się na boki gęsią pchającą przed sobą roztrzę-

sione brzuszysko. Nauczyciele przypominali zaniepokojone kwoki.

 

17

 


Szczerze mówiąc, nie po raz pierwszy nasunęły mi się takie skojarzenia.

 

Policyjni saperzy zjawili się po trzydziestu minutach, kiedy autobusy

rozwiozły już prawie wszystkich uczniów do domów. Wielu chciało zo-

stać, Harry Martini jednak nie zgodził się na to. Leżące na parapecie

znalezisko wyglądało dość groźnie, nikt nie był w stanie określić, jak

wielkich zniszczeń może dokonać. Jednopiętrowy budynek szkoły

wzniesiono w połowie lat pięćdziesiątych z żółtych cegieł -nietrudno

było wyobrazić sobie, jak te cegły oraz ich odłamki świszczą w powietrzu

niczym szrapnele. Poza tym, ma się rozumieć, Harry panicznie bał się

zrobić coś, co mogłoby się nie spodobać radzie szkolnej.

 

Pomimo jego nieprzychylnych spojrzeń postanowiłem zostać i ob-

serwować rozwój wypadków. Z miejsca, w którym stałem, doskonale

widziałem niewielki srebrzysty kształt oparty o szybę. W moje ślady

poszło około dwudziestu nauczycieli, parę osób przyjechało z miasta.

Franklin Moore z tygodnika „Independent” przeprowadził wywiad z

Ryanem Tavichem. Byli bliskimi przyjaciółmi, w czwartkowe wieczory

grywali razem w koszykówkę w szkolnej sali gimnastycznej, często

wspólnie spędzali weekendy. Obaj mieli bardzo poważne miny. Ryan co

chwila zdejmował czapkę i przesuwał dłonią po krótkich ciemnych wło-

sach. Trzydziestokilkuletni Franklin był wysoki i szczupły. Rozmawiał

również z panią Hicks, która mówiła bez przerwy: „Mamy szczęście, że

żyjemy!”. Powtórzyła to chyba z tuzin razy, jakby uczyła się roli na pa-

mięć.

 

Córka Franklina, Sadie, była moją uczennicą z siódmej klasy: ładna,

kasztanowowłosa, długonoga dziewczynka poruszająca się jak tancerka.

Wróciła szkolnym autobusem do miasta, zanim zjawił się ojciec. Jej

matka zmarła dwa lata wcześniej na raka piersi, przypuszczałem więc, że

Sadie, tak jak większość uczniów, których oboje rodzice pracowali, wró-

ciła do pustego domu. Niespełna miesiąc później stało się nie do pomy-

ślenia, żeby jakieś dziecko siedziało samo w domu.

 

18

 


Sądząc po zachowaniu kapitana z oddziału policji stanowej, bomba

mogła eksplodować w każdej chwili. Funkcjonariusze odsunęli taśmy

zabezpieczające jeszcze dalej od budynku, spychając nas na boisko. Cho-

ciaż operacją teoretycznie wciąż dowodził Ryan Tavich, kapitan od razu

przejął rządy. Nie słyszałem, o czym rozmawiali, miał jednak bardzo

marsową minę, jakby Ryan zrobił coś nie tak jak należy, co oczywiście

było nieprawdą.

 

Z parkingu usunięto również wszystkie samochody, by nie ucierpiały

w razie wybuchu. Dwaj saperzy z oddziału specjalnego mieli na sobie

grube kombinezony i srebrzyste hełmy, upodabniające ich do kosmo-

nautów. Najpierw bardzo długo i uważnie przyglądali się bombie przez

lornetki, potem zbliżyli się do niej z wielką ostrożnością, niosąc coś

przypominającego wielki biały pojemnik na śmieci.

 

Wstrzymaliśmy oddechy. Prawdę mówiąc, większość z nas spodzie-

wała się, że tamci dwaj lada chwila zostaną rozerwani na strzępy. Jeden

z nich podszedł bardzo, bardzo blisko, zajrzał do torby, przez kilka se-

kund stał nieruchomo, po czym niecierpliwie machnął ręką na partnera,

który zbliżył się i również tam zajrzał. Nawet z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin