London_Jack_-_Odyseja_Polnocy.rtf

(92 KB) Pobierz
Jack London - Odyseja Pó³nocy

Jack London - Odyseja Północy

I

 

Sanie wyśpiewywały swoją nieustającą skargę przy wtórze skrzypu uprzęży i brzęku dzwonków psów-przodowników. Ale i ludzie, i psy byli pomęczeni i nie wydawali głosu. Szlak był ciężki, zawalony świeżym śniegiem; mieli za sobą daleką drogę, a płozy, obciążone zamarzniętymi na krzemień ćwierciami łosiny, lgnęły uparcie do nie utorowanej powierzchni i stawiały opór z zaciekłością nieomal ludzką. Nadciągał mrok, ale tego wieczora nie miano rozkładać obozowiska. Śnieg padał miękko w nieruchomym powietrzu, nie płatkami, lecz w postaci maleńkich lodowych kryształków o delikatnym deseniu. Było bardzo ciepło - ledwie dziesięć stopni poniżej zera, toteż ludzie nic sobie ze śniegu nie robili. Meyers i Bettles podnieśli nauszniki u czapek, a Malemute Kid ściągnął nawet rękawice.

Psy były pomęczone już od południa, ale teraz zachowywały się, jakby w nie wstąpił nowy duch. Wśród bardziej bystrych dał się zauważyć pewien niepokój - zniecierpliwienie krępującą uprzężą, ruchy szybkie i niezdecydowane zarazem, prychanie i strzyżenie uszami. Jęły się złościć na swych bardziej flegmatycznych braci i podpędzać ich licznymi a chytrymi kąśnięciami w tylne kwatery. Tamte, skarcone w ten sposób, zarażały się podnieceniem i przekazywały je dalej. W końcu przodownik pierwszego zaprzęgu wydał przenikliwy skowyt zadowolenia, przycupnął niżej w śniegu i szarpnął się w obroży. Reszta poszła za jego przykładem. Podciągnęli się spóźnieni, naprężyły rzemienie, sanie pomknęły naprzód, a ludzie przywarli kurczowo do drążków sterowych, gwałtownie przyśpieszając ruchy nóg, aby nie wpaść pod płozy. Całodzienne znużenie opuściło ich, jęli pohukiwać zachęcająco na psy. Zwierzęta odpowiedziały radosnym poszczekiwaniem. Rwącym galopem mknęli przez gęstniejący mrok.

- Jazda! Jazda! - wołali mężczyźni jeden za drugim, kiedy sanie skręciły raptem z głównego szlaku, przechylając się gwałtownie jak lugry [szybki statek przybrzeżny o skośnych żaglach, dwu - lub trzymasztowy] na wietrze.

Teraz nastąpił stujardowy wyścig ku jasnemu oknu o pergaminowej szybie, zwiastującemu własny domek, buzujący jukoński piecyk i kubki dymiącej herbaty. Okazało się jednak, że na ów własny domek dokonano tymczasem najazdu. Sześćdziesiąt kudłatych bestii ozwało się wyzywającym chórem i tyleż puszystych kształtów rzuciło się na psy ciąignące pierwsze sanie. Drzwi otwarły się na oścież i wyszedł mężczyzna odziany w szkarłatny mundur policji. Brnąc po kolana wśród rozjuszonych bestii, spokojnie i bezstronnie wymierzał kojącą sprawiedliwość rękojeścią bata. Potem mężczyźni uścisnęli sobie ręce; w ten sposób Malemute Kid został powitany we własnym domostwie przez obcego.

Stanley Prince, który powinien go był powitać i który odpowiadał za wyżej wymieniony jukoński piecyk i gorącą herbatę, gorliwie zajmował się gośćmi. Było ich około dwunastu - najbardziej nieokreślona zbieranina, jaka kiedykolwiek pełniła służbę w barwach królowej, wprowadzając w życie jej ustawy i sprawując funkcje jej poczty. Byli to ludzie różnego pochodzenia, ale wspólne życie urobiło ich w pewien typ - chudy i krzepki, o mięśniach stwardniałych na szlaku, twarzach brązowych od słońca i beztroskich duszach wyzierających śmiało z jasnych, spokojnych oczu. Poganiali psy królowej, siali strach w sercach jej wrogów, spożywali jej skąpy wikt i byli szczęśliwi. Napatrzyli się życia, mieli za sobą bohaterskie czyny i przygody jak z powieści, sami jednak nie zdawali sobie z tego sprawy.

Zachowywali się całkiem jak u siebie w domu. Dwaj leżeli rozwaleni na tapczanie Malemute Kida, nucąc piosenki, które śpiewali ich francuscy przodkowie w czasach, kiedy jako pierwsi wchodzili do PółnocnoZachodniego Kraju i brali za żony jego indiańskie kobiety. Tapczan Bettlesa doznał podobnego najścia i trzech czy czterech krzepkich voyageurs [podróżnicy. Na Północy nazywano tak przewoźników, konwojentów i przewodników dalekich wypraw drogą wodną lub lądową. Byli to przeważnie kanadyjscy Francuzi. Stąd nazwa. ] wpychało stopy pomiędzy jego koce, słuchając opowiadania jednego, który służył w brygadzie marynarskiej pod Wolseleyem, podczas wyprawy na Chartum. Gdy opowiadacz się znużył, jakiś kowboj jął z kolei mówić o dworach, królach, o wielkich panach i paniach, których się napatrzył w czasie, kiedy Buffalo Bill objeżdżał stolice Europy. W jednym z kątów dwaj Metysi, starzy kamraci z jakiejś przegranej kampanii, naprawiali uprząż i rozmawiali o dniach, kiedy to Kraj Północno-Zachodni płonął powstaniem, a Louis Kiel był królem.

Grube żarty i grubsze jeszcze kawały krążyły tam i z powrotem, a o wielkich niebezpieczeństwach na szlaku i na rzece mówiono jak o najzwyczajniejszych rzeczach godnych przypomnienia tylko dlatego, że zawierały jakieś ziarnko humoru lub zabawne wydarzenie. Prince uległ czarowi tych bohaterów bez wawrzynowego wieńca, którzy byli świadkami tworzenia historii i którzy wielkość i romantykę uważali za coś zwykłego, nieodłączny element powszedniego życia. Z beztroską rozrzutnością rozczęstowywał wśród nich swój drogocenny tytoń; poszły w ruch zardzewiałe łańcuchy wspomnień, a zapomniane odyseje zmartwychwstawały ku jego uciesze.

Kiedy rozmowa wygasła, a podróżnicy napełnili ostatnie fajki i rozwiązali swe ciasno zwinięte futrzane śpiwory, Prince zwrócił się do kolegi po dalsze informacje.

- No cóż? O kowboju wiesz, co to za jeden - odparł Malemute Kid zabierając się do rozsznurowania mokasynów - a w jego towareyszu łoża nietrudno domyślić się angielskiej krwi. Co do reszty, to wszystko dzieci coureurs du bois [leśne włóczęgi, myśliwi i traperzy.] zmieszanych z Bóg wie jakimi jeszcze rasami. Ci dwaj, co układają się przy drzwiach, to przepisowi Metysi, czyli Boisbrules [nazwa potomstwa z ojca Francuza kanadyjskiego matki Indianki.]. Po tamtym chłopaku, przepasanym wełnianą szarfą - zauważ jego brwi i kształt szczęki - widać, że jakiś Szkot wzdychał w zadymionym wigwamie jego matki. A ten przystojny typ, który kładzie sobie pod głowę pelerynę, jest pół-Indianinem, pół-Francuzem; słyszałeś, jak mówi. Nie podoba mu się, że ci dwaj Indianie położyli się koło niego. Widzisz, kiedy Metysi powstali pod wodzą Riela, Indianie czystej krwi zachowali pokój, toteż od tej pory nie zanadto się kochają.

- Ale kto jest ten ponury typ przy piecu? Przysiągłbym, że nie umie po angielsku. Przez cały wieczór ust nie otworzył.

- Mylisz się. Zupełnie dobrze zna angielski. Czyś śledził jego oczy, kiedy przysłuchiwał się rozmowie? Ja śledziłem. Dla tamtych to ani brat, ani swat. Kiedy mówili swoją własną gwarą, widać było, że nic nie rozumie. Sam się zastanawiałem, co to za jeden. Ano, zobaczymy.

- Dorzućcie no parę patyków do pieca! - rozkazał Malemute Kid podnosząc głos i patrząc badawczo na mężczyznę, o którym była mowa.

Usłuchał od razu.

- Nauczyli go gdzieś posłuchu - brzmiał cichy komentarz Prince’a.

Malemute Kid kiwnął głową potakująco, ściągnął skarpetki i pomiędzy leżącymi mężczyznami ostrożnie przedostał się do pieca. Zawiesił wilgotne skarpetki wśród dziesięciu czy iluś bratnich par.

- Kiedy spodziewacie się dojechać do Dawson? - zagadnął. Mężczyzna, nim odpowiedział, przyglądał mu się badawczo przez krótką chwilę.

- Mówią, że to siedemdziesiąt pięć mil. Więc... chyba za dwa dni. Można się było w jego mowie dosłuchać leciutkiego akcentu, ale nie było w niej ani nieporadnej zająkliwości, ani szukania słów.

- Byliście kiedy w tych stronach?

- Nie.

- Pewnie z Północno-Zachodniego Terytorium?

- Tak.

- Tam urodzony?

- Nie.

- No więc gdzieżeście się, u diabła, rodzili? Nie jesteście przecież żadnym z tych tutaj. - Malemute Kid szerokim gestem ręki wskazał poganiaczy psów, włączając do nich nawet obu policjantów, którzy położyli się na posłaniu Prince’a. - Skąd jesteście? Widywałem twarze podobne do waszej, chociaż nie mogę sobie przypomnieć gdzie.

- Ja was znam - odparł tamten ni stąd, ni zowąd, czym od razu skierował pytania Malemute Kida na inny tor.

- Skąd? Widzieliście mnie kiedy?

- Nie; waszego wspólnika, księdza, w Pastilik, dawno temu. On pytał mnie, czy znam was, Malemute Kida. Dał mi prowiant. Nie zatrzymałem się tam długo. Nie słyszeliście o mnie od niego?

- Ach, to wy jesteście ten, który wymienił skóry wydr za psy? Mężczyzna kiwnął potakująco głową, wystukał fajkę i objawił swą niechęć do dalszej rozmowy, okręcając się futrami. Malemute Kid zdmuchnął tłuszczową lampę i wpełznął pod koce razem z Prince’em.

- No, i cóż to za jeden?

- Nie wiem - jakoś mnie zbił z tropu, a potem zamknął się jak ślimak w skorupie. Ale to ciekawy typ. Słyszałem o nim. Osiem lat temu całe wybrzeże łamało sobie nad nim głowę. Tajemniczy jakiś, uważasz. Przybył z północy, w samym sercu zimy, wiele tysięcy mil stąd; okrążył Morze Beringa i jechał, jakby go diabeł gonił. Nikt nigdy nie dowiedział się, skąd przybył; w każdym razie na pewno z daleka. Był bardzo zdrożony w owym czasie, kiedy dostał żywność od misjonarza szwedzkiego nad Zatoką Gołownina i wypytywał się o drogę na południe. Dowiedzieliśmy się o tym później. Potem porzucił linię wybrzeża i puścił się prosto przez Norton Sound. Straszna pora, zamiecie i wichury, ale przetrzymał to, co by uśmierciło tysiąc innych. Przegapił St. Michaels i wylądował w Pastilik. Stracił wszystkie psy oprócz dwóch i był ledwo żywy z głodu.

Tak mu było pilno w dalszą drogę, że ksiądz Roubeau zaopatrzył go w żywność; psów nie mógł mu jednak odstąpić, gdyż czekał tylko na mój przyjazd, aby samemu udać się w drogę. Nasz pan Ulisses był za mądry, aby ruszać dalej bez zwierząt; kręcił się więc zmartwiony przez kilka dni. Na saniach miał pęk cudnie wysuszonych skór z wydr, tych morskich wydr, wiesz, co to idą na wagę złota. Był również w Pastilik pewien stary rosyjski kupiec, istny Szajlok, który miał psów do licha i trochę. Cóż, nie targowali się długo i kiedy Tajemniczy wyruszył znów na południe, miał przed sobą zaprzęg, jakich mało. A pan Szajlok, nawiasem mówiąc, miał skóry. Widziałem je - były przepyszne. Zrobiliśmy obliczenie i doszliśmy do wniosku, że psy przyniosły mu co najmniej po pół tysiąca za sztukę. Nie to, żeby Tajemniczy nie znał wartości morskiej wydry; tak czy owak, był Indianinem,, a choć mówił mało, z jego słów widać było, że przebywał wśród białych.

Kiedy lody spłynęły na morze, nadeszła wieść z wyspy Nunivak, że udał się tam po żywność. Potem straciliśmy go z oczu i teraz spotykam się z nim po raz pierwszy od ośmiu lat. Skąd się wziął? Co tu robi i dlaczego stamtąd przybył? Jest Indianinem, bywał nie wiadomo gdzie i nauczył się dyscypliny, co Indianom rzadko się zdarza. Masz oto jeszcze jedną tajemnicę Północy do rozwiązania, Prince.

- Dziękuję bardzo, ale i tak mam ich za wiele na warsztacie - odrzekł tamten.

Malemute Kid już oddychał głęboko, ale młody inżynier-górnik patrzył prosto przed siebie w gęstą ciemność, czekając, by wygasło w nim dziwne podniecenie, które burzyło mu krew. A kiedy wreszcie usnął, mózg jego pracował dalej i teraz on także wędrował poprzez białe nieznane, borykał się z psami na nie kończących się szlakach i oglądał mężczyzn, którzy żyli, trudzili się i umierali, jak mężczyznom przystało.

Następnego ranka, na długo przed świtem, poganiacze psów i policjanci pociągnęli do Dawson. Jednakże czynniki pilnujące interesów jej królewskiej mości i władające losami jej pomniejszych poddanych nie pozwoliły pocztowcom długo odpoczywać, gdyż w tydzień później pojawili się znowu w Stuart River, ciężko obładowani listami do Salt Water. Wymieniono wprawdzie psy, ale nie ludzi.

Poganiacze zawiedli się w nadziei na jakiś dłuższy popas, w czasie którego mogliby porządnie wypocząć. Poza tym owo Klondike było nową połacią Północnego Kraju, mieli więc ochotę przyjrzeć się trochę Złotemu Miastu, gdzie złoty piasek płynął jak woda, a lokale taneczne huczały od nigdy nie kończącej się hulanki. Suszyli jednak skarpetki i ćmili wieczorne fajki z takim samym zapałem jak podczas pierwszej wizyty, choć dwóch czy trzech śmiałków przemyśliwało o dezercji i o możliwości przejścia przez niezbadane Góry Skaliste na wschód, stamtąd zaś - dostania się przez dolinę Mackenzie do dawnych swych terenów w krainie Chippewyan. Paru postanowiło nawet powrócić tą drogą do domów z chwilą wygaśnięcia terminu służby, zaczęli tedy niezwłocznie układać plany, ciesząc się z góry na to ryzykowne przedsięwzięcie, tak jak człowiek z miasta cieszyłby się na świąteczną wycieczkę do lasu.

Łowca Wydr zdawał się bardzo niespokojny, chociaż mało interesował się rozmową. W końcu odciągnął na bok Malemute Kida i rozmawiał z nim jakiś czas przyciszonym głosem. Prince rzucał w ich stronę zaciekawione spojrzenia, a sprawa stała się jeszcze bardziej tajemnicza, kiedy nałożyli czapki, wciągnęli rękawice i wyszli na dwór. Gdy wrócili, Malemute Kid postawił na stole wagę, odważył coś około sześćdziesięciu uncji i przesypał je do worka Tajemniczego. Wówczas przyłączył się do obrad przełożony poganiaczy, po czym załatwiono z nim jakąś transakcję. Następnego dnia drużyna pociągnęła w górę rzeki, ale Łowca Wydr zabrał kilka funtów prowiantu i zawrócił w stronę Dawson.

- Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć - mówił Malemute Kid w odpowiedzi na pytanie Prince’a. - Biedaczysko chciał z jakiejś przyczyny zwolnić się ze służby - jemu przynajmniej przyczyna zdawała się ogromnie ważna, choć nie kwapił się powiedzieć o niej coś więcej. Widzisz, to tak jak w wojsku: podpisał umowę na dwa lata i jedynym sposobem wyswobodzenia się było złożenie okupu. Nie mógł zdezerterować i dalej tu siedzieć, a po prostu niesłychanie zależało mu na tym, aby zostać w kraju. Mówił, że zdecydował się zaraz po przybyciu do Dawson. Ale nikt go nie znał, on nie miał centa przy duszy, a ja byłem jedynym człowiekiem, z którym zamienił dwa słowa. Obgadał więc sprawę z namiestnikiem i ułożył się z nim na wypadek, gdyby udało mu się ode mnie dostać pieniądze - pożyczkę, uważasz. Powiedział, że zwróci w ciągu roku i jeżeli zechcę pokaże mi złote jabłko. Nigdy tego nie widział, ale wie, że to wielki majątek.

A gadał! Słuchaj, kiedy wyciągnął mnie na dwór, o mało się nie rozpłakał. Błagał i argumentował, klęknął przede mną w śniegu, ażem go musiał podnosić. Gadał i gadał w kółko jak szalony. Przysięgał, że od lat całych zmierza do tego właśnie celu i nie zniósłby teraz zawodu. Spytałem go, do jakiego celu, ale nie chciał powiedzieć. Mówił, że mogą go zatrzymać na stałe na tamtej połowie szlaku i w takim razie nie dostanie się do Dawson aż za dwa lata, a wtedy będzie już za późno. Jak żyję, nie widziałem, żeby ktoś tak się przejmował. A kiedy powiedziałem, że dam mu te pieniądze, musiałem go na nowo wyciągać ze śniegu. Powiedziałem mu, żeby to traktował jak pożyczkę prowiantu, która w razie pomyślnego wyniku wyprawy zapewni mi pewien udział w zyskach. Myślisz, że się zgodził? Nie, mój drogi! Przysiągł, że mi odda wszystko, co znajdzie, że da mi bogactwa, o jakich się największemu chciwcowi nie marzyło, i różne takie głupstwa. Otóż człowiekowi, który swoje życie i czas uzależnia od pożyczki prowiantu, zwykle dość trudno przychodzi oddać choćby połowę tego, co znajdzie. Coś w tym wszystkim jest, Prince, zapamiętaj to sobie. Posłyszymy o nim, jeżeli pozostanie w kraju.

- A jeżeli nie?

- W takim razie moja dobroduszna natura dostanie po nosie i będę biedniejszy o sześćdziesiąt uncji z okładem.

 

Wraz z długimi nocami przyszło zimno. Słońce już od dawna bawiło się w swoją odwieczną grę w chowanego wzdłuż południowej granicy śniegów, nim posłyszano cokolwiek o pożyczce Malemute Kida. Nagle pewnego posępnego ranka na początku stycznia przed jego domkiem poniżej Rzeki Stuarta zatrzymał się ciężko obładowany ciąg sań. Był to Łowca Wydr, a z nim szedł mężczyzna, jakich bogowie już właściwie zapomnieli stwarzać. Ludzie nigdy nie mówili o szczęściu, odwadze i szastaniu pięćsetdolarówkami, żeby nie padło przy tym nazwisko Aksela Gundersona; ani też opowieści o zimnej krwi, sile i śmiałości nie mogły krążyć wokół obozowego ogniska, żeby nie wspomniano przy tym jego postaci. Zamierająca rozmowa rozpalała się na nowo na wspomnienie kobiety, która dzieliła jego losy.

Jak już powiedziano, stwarzając Aksela Gundersona bogowie przypomnieli sobie swą starodawną zmyślność i odlali go na kształt owych mężów, jacy rodzili się, kiedy świat był jeszcze młody. Pełne siedem stóp mierzył w swym malowniczym stroju króla Eldorado. Miał pierś, szyję i kończyny olbrzyma. Ażeby móc udźwignąć te trzysta funtów kości i mięśni, jego narty były o dobry jard dłuższe niż narty innych ludzi. Twarz grubo ciosana, o strzępiastych brwiach, masywnej szczęce i nieustraszonych oczach barwy najbledszego błękitu, była twarzą człowieka, który zna tylko prawo siły. Oszronione jedwabiste włosy koloru dojrzałego zboża jaśniały jak dzień wśród nocy, spadając na szubę z niedźwiedziego futra. Kiedy tak wyprzedzając psy sunął po wąskim szlaku, niosła się za nim jakaś nieokreślona legenda morza. A gdy rękojeścią bata stukał w drzwi Malemute Kida, przypominał Wikinga, który w czasie łupieskiej wyprawy na południe wali do bramy zamkowej domagając się, by go wpuszczono.

Prince obnażył swoje kobiece ramiona i wyrabiał ciasto na kwaśny chleb, rzucając zarazem częste spojrzenia na trójkę gości - gości tak niezwykłych, że człowiekowi może nie zdarzyć się drugi raz w życiu okazja oglądania podobnych pod swoim dachem. Tajemniczy, którego Malemute Kid przezwał Ulissesem, nadal go fascynował. Ale zainteresowanie swoje Prince dzielił głównie pomiędzy Aksela Gundersona i żonę Aksela Gundersona. Widać było po niej całodzienną podróż; rozhartowała się bowiem w wygodnych szałasach przez długie dni, kiedy mąż jej zdobywał bogactwa zamarzłych złotodajnych żył; była zmęczona. Spoczywała oparta o jego ogromną pierś, jak wiotki kwiat o ścianę, i odpowiadała leniwie na dobroduszne żarciki Malemute Kida, od czasu do czasu budząc dziwny niepokój we krwi Prince’a powłóczystym spojrzeniem głębokich, ciemnych oczu. Prince był bowiem mężczyzną, zdrowym mężczyzną, który przez długie miesiące niewiele oglądał kobiet. Była starsza od niego, i do tego była Indianką. Ale różniła się od wszystkich znanych mu tubylczych żon: podróżowała - była między innymi w jego ojczyźnie, jak się dowiedział z rozmowy; wiedziała też sporo z tego, co wiedzą kobiety jego rasy, a poza tym dużo jeszcze rzeczy, o których one oczywiście nie mają zielonego pojęcia. Umiała przyrządzić posiłek z ryby suszonej na słońcu i przygotować nocleg w śniegu, a przecież przyprawiała ich o męczarnie drażniącymi szczegółami obiadów złożonych z wielu dań i budziła dziwne wewnętrzne niepokoje wspominając rozmaite spożywane w dawnych czasach potrawy, o których już bez mała zapomnieli. Znała zwyczaje łosia, niedźwiedzia i małego niebieskiego lisa, a także dzikich zwierząt ziemnowodnych znad północnych mórz; uczona była w tajnikach lasów i strumieni, a pismo wyryte przez człowieka, ptaka i czworonoga na delikatnej śnieżnej powłoce odczytywała bez najmniejszego trudu. A przecież Prince podchwycił wesoły, pełen zrozumienia błysk jej oczu, kiedy czytała Regulamin Obozowiska. Przepisy te spłodził Nieprzepity Settles w chwili siarczystego rozochocenia; odznaczały się jędrnym a niewybrednym humorem. Prince zawsze odwracał je do ściany przed przybyciem dam; któż jednak mógł przypuszczać, że ta Indianka... No cóż, teraz było już za późno.

Taka więc była żona Aksela Gundersona, kobieta, której imię i sława obiegły cały Północny Kraj wraz z imieniem i sławą jej męża. Przy stole Malemute Kid przekomarzał się z nią z pewnością siebie starego przyjaciela, a i Prince otrząsnął się z początkowego onieśmielenia i przyłączył do zabawy. Ona jednak dzielnie dotrzymywała placu w tym nierównym boju, podczas gdy mąż, mniej cięty w języku, ograniczał się do przyklasku. A dumny był z niej ogromnie; każde spojrzenie i każdy postępek świadczył o tym, jak wielkie miejsce zajmuje w jego życiu. Łowca Wydr jadł w milczeniu, zapomniany wśród wesołej utarczki, i na długo zanim tamci skończyli, podniósł się od stołu i wyszedł na dwór do psów. Niebawem jednak i jego towarzysze podróży naciągnęli rękawice i szuby i wyszli w ślad za nim.

Śnieg nie padał od wielu dni, toteż sanie sunęły po mocno ubitym yukońskim szlaku gładko jak po szczerym lodzie. Ulisses prowadził pierwsze sanie; przy drugich szedł Prince i żona Aksela Gundersona, przy trzecich Malemute Kid i żółtowłosy olbrzym, zamykając pochód.

- To tylko pomysł oparty na intuicji, Kid - mówił Gunderson - ale myślę, że okaże się słuszny. On tam nigdy nie był, ale mówi przekonywająco i pokazuje mapę, o której słyszałem będąc przed laty w kraju Kootenay. Chciałbym, żebyś i ty poszedł z nami, tylko że z niego dziwny człowiek: zaklął się wręcz, że rzuci wszystko, jeżeli kogokolwiek dobierzemy. Ale kiedy wrócę, ty pierwszy otrzymasz wskazówki, dopuszczę cię do największego po mnie udziału, a poza tym podzielę się z tobą terenem pod osiedle.

- Nie, nie! - zawołał, kiedy tamten usiłował mu przerwać. - Ja tym kieruję, a nim się rzecz doprowadzi do końca, przydadzą się dwie głowy. Jeżeli pomysł się sprawdzi - człowieku, przecież to będzie drugi Cripple Creek, słyszysz? - drugi Cripple Creek! To kwarc, rozumiesz, nie piasek, z którego trzeba wypłukiwać złoto; i jeżeli dobrze się zabierzemy do rzeczy, zagarniemy to wszystko - miliony, miliony! Już dawniej słyszałem o tym miejscu, i ty także. Zbudujemy miasto - tysiące robotników - dobre drogi wodne - linie parowcowe - wielki ruch przewozowy - lekkie parowce do najdalej w górę rzeki wysuniętych punktów - może się wytyczy linię kolejową - tartaki - elektrownia - założymy własny bank - spółkę handlową - syndykat. Trzymaj tylko język za zębami, póki nie wrócę!

Sanie zatrzymały się w miejscu, gdzie szlak przecinał ujście Rzeki Stuarta. Było to nieprzerwane morze lodu rozciągające się szeroko, daleko ku nieznanemu wschodowi. Odpięto rakiety śnieżne przytroczone do sań. Aksel Gunderson pożegnał się uściskiem dłoni i wyszedł na czoło. Jego wielkie, do płetw podobne rakiety grzęzły na dobre pół jarda w puchowej bieli i ubijały śnieg, by psy się nie zapadały. Jego żona zajęła miejsce za ostatnimi saniami, zdradzając długoletnią wprawę w kunszcie posługiwania się tym krępującym ruchy sprzętem. Ciszę przerywały wesołe pożegnalne okrzyki; psy skowyczały, a Łowca Wydr przemawiał za pomocą bata do jakiegoś krnąbrnego marudera.

W godzinę później sznur sań upodobnił się do czarnego ołówka pełznącego długą, prostą linią po olbrzymim arkuszu białego papieru.

 

II

 

Pewnego wieczoru, wiele tygodni potem, Malemute Kid i Prince zabrali się do rozwiązywania zadań szachowych z kartki wydartej z jakiegoś odwiecznego czasopisma. Kid dopiero co był powrócił ze swych posiadłości w Bonanzie i wypoczywał przed długim sezonem polowania na łosie. Prince również przebywał całą prawie zimę wśród jarów i na szlaku, uśmiechał mu się więc tydzień błogiego życia w chałupce.

- Postaw tu czarnego konia i zmuś króla do ucieczki. Nie, tak nie dobrze. Popatrz, nastęny ruch.

- Po co posuwać pionka o dwa pola naprzód? Z pewnością zabiją ci go po drodze, a skoro wieża usunięta z drogi...

- Ale poczekaj! W ten sposób powstaje luka i...

- Nie; pole jest bronione. Jazda, spróbuj! Zobaczysz, że się uda. Było to bardzo interesujące. Ktoś pukał do drzwi już po raz wtóry, nim Malemute Kid powiedział: - Wejść. - Drzwi otworzyły się szeroko. Coś wtoczyło się do izby. Prince spojrzał raz, a dobrze - i zerwał się na równe nogi. Zgroza w jego oczach sprawiła, że Malemute Kid odwrócił się gwałtownie i także się przeraził, choć nieraz przedtem zdarzało mu się oglądać okropności. “To” zataczało się ślepo w ich stronę. Prince odsunął się nieznacznie, póki nie dotarł do gwoździa, na którym wisiał jego Smith i Wesson.

- Boże! Co to? - szepnął do Malemute Kida.

- Nie wiem. Wygląda na wypadek przemarznięcia i zagłodzenia - odparł Kid przesuwając się w przeciwnym kierunku. - Uważaj! To może być szalone - ostrzegł wracając po zamknięciu drzwi.

“To” zbliżało się do stołu. Jasny płomień tłuszczowej lampy zwrócił jego uwagę. Najwidoczniej ubawione, wydało niesamowity rechot, który miał być śmiechem. Potem nagle człowiek - gdyż był to człowiek - przegiął się w tył, podciągnął skórzane spodnie i zaczął przyśpiewkę, jaką zawodzą ludzie obracający kołem kabestanu, [kołowrót służący do nawijania liny okrętowej.] gdy morze grzmi im szyderczo prosto w uszy:

 

Nasz statek, chłopaki, unosi w dół prąd -

Do żagli, chłopcy, do żagli!

A jak wasz kapitan się zowie - i skąd?

Do żagli, chłopcy, do żagli!

Ze stanów Południa pochodzi nasz Jones!

Do żagli, chłopcy...

 

Urwał nagle, zatoczył się z wilczym warknięciem ku półce z mięsem i zanim zdołali go powstrzymać, już darł zębami kawał surowego boczku. Pomiędzy Malemute Kidem a’ nim wywiązała się zażarta walka. Ale szaleńcza siła opuściła go równie nagle, jak przyszła, i - zesłabły - potulnie oddał łup. We dwóch usadowili go na stołku, gdzie rozwalił się leżąc połową ciała na stole. Łyk whisky wzmocnił go na tyle, że zdołał sięgnąć łyżeczką do cukiernicy, którą Malemute Kid przed nim postawił. Gdy nasycił nieco pierwszy głód, Prince wzdrygając się ze zgrozy podał mu kubek słabego bulionu.

Oczy stworzenia jarzyły się nieprzytomnie ponurym blaskiem, który z każdym łykiem rozbłyskał i przygasał. Na twarzy było bardzo mało skóry. Twarz ta zresztą, zapadła i wychudzona, mało była podobna do ludzkiego oblicza. Mrozy, jeden po drugim, wżarły się w nią głęboko, nakładając każdy swoją warstwę strupów na półzagojoną bliznę po poprzednim. Sucha, twarda powierzchnia była krwawoczarna, pocięta bolesnymi pęknięciami, z których wyzierało żywe, czerwone mięso. Skórzana odzież była brudna i w strzępach, a futro po jednej stronie osmalone i spalone - tym bokiem widać położył się kiedyś na ognisku.

Malemute Kid wskazał palcem na ślady odcinania - pasek po pasku - garbowanej na słońcu skóry: ponure świadectwo głodu.

- Kto ty jesteś? - powoli i wyraźnie wymówił Kid.

Człowiek nie reagował.

- Skąd przybywasz?

- Nasz sta-tek, chło-pa-ki, u-no-si w dół prąd - brzmiała urywana odpowiedź.

- Nie wątpię, że biedaczysko przyszedł rzeką - rzekł Kid potrząsając nim w nadziei, że w ten sposób wydobędzie zeń jakieś bardziej zrozumiałe słowa.

Ale człowiek wrzasnął pod dotknięciem, przykładając gwałtownym ruchem rękę do boku, najwyraźniej z bólu. Stanął powoli na nogi, wsparty o stół.

- Śmiała się ze mnie - o, tak - z nienawiścią w oczach - i nie chciała pójść - ze - mną.

Zaniemówił i już walił się znowu, gdy Malemute schwycił go mocno za przegub ręki i krzyknął:

- Kto? Kto nie chciał pójść?

- Ona, Unga. Roześmiała się i pchnęła mnie, o - tak, i tak. A potem...

- No?

- A potem...

- A potem co?

- A potem on długo leżał w śniegu zupełnie bez ruchu. On - jeszcze - jest - tam - w śniegu.

Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie bezradnie.

- Kto jest w śniegu?

- Ona, Unga. Popatrzyła na mnie z taką nienawiścią w oku, a potem...

- No? No?

- A potem wzięła nóż, o - tak - i raz, drugi... słaba była. Szedłem bardzo wolno. A złota tam dużo, bardzo dużo złota.

“Gdzie jest Unga? Skąd to można wiedzieć? - myślał Malemute Kid. - Może ona umiera o milę stąd”.

Trząsł przybyłym z całej siły, powtarzając raz za razem:

- Kto to jest Unga? Gdzie jest Unga?

- Ona - jest - tam - w śniegu.

- Mów dalej! - Kid z okrutną siłą ściskał go za przegub.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin