Samozwaniec Magdalena - Maria i Magdalena 01.rtf

(785 KB) Pobierz

MAGDALENA SAMOZWANIEC

MARIA

i

MAGDALENA

CZEŚĆ 1

GLOB 1987

 

Projekt okładki i stron tytułowych WŁODZIMIERZ BAZYLI KRASULAK

Wydanie oparte na edycji Wydawnictwa Literackiego z 1960 roku

© Copyright by Wydawnictwo Literackie Kraków 1956

ISBN 83-7007-092-2

WYDAWNICTWO „GLOB” SZCZECIN 1987

Wydanie ósme. Nakład 99 650+350 egz.

Arkuszy   wyd.    14.8.   Arkuszy   druk.   17.   Oddano  do  składania

w październiku   1986 r.  Podpisano do druku i druk ukończono

w   maju    1987   r.   Papier   offsetowy   kl.   V.   70  g,   rola   61   cm

Zam. 1059/1100/86 N-4/34

ŁÓDZKA DRUKARNIA DZIEŁOWA

Cena części 1-2 zł 750,-

WSTĘP

Podobno trzeba tonąć lub lecieć z trzeciego piętra, aby ujrzeć wstecz całe swoje życie. Nie chcę ani tonąć, ani spaść z trzecie­go piętra. Chcę żyć jak najdłużej - mimo to chciałabym dokładnie i wyraźnie ujrzeć całą drogę, którą już mam poza sobą, oczywiście nie ze ścisłością fotograficzną, ale jak kolorowy film prze­robiony z powieści, z wyeliminowaniem rzeczy zbędnych i nużących publiczność. Chciałabym, o ile to jest możliwe, nie uwypuklać za­nadto mojej osoby i moich najgłębszych uczuć. Nie jestem ani trochę poetką, a zatem pewien bezwstyd pełen miłości własnej, właściwy wszystkim poetom, jest mi najzupełniej obcy. Jak każdy normalny człowiek nie będę się przechwalać moimi sukcesami ani ubolewać nad klęskami natury osobistej; te sprawy, dla czytelni­ków dzisiejszych mało ważne, niechaj wsiąkną ze mną kiedyś do czarnej ziemi, jak wieńce zeschłych kwiatów. Uwaga moja jako pisarza i przede wszystkim satyryka niechaj się skupi na klimacie szeregu epok, które przeżyłam.

Urodziłam się w czasach secesji i jako mała dziewczynka haftowałam na poduszkach łabędzie z liliami wodnymi oraz irysy. Przeżyłam epokę „Zielonego Balonika” i „Pani Dulskiej”. Jako dorosła panienka zetknęłam się z krakowskim eleganckim światem, z hrabinami-dewotkami śmiesznymi jak ich stroje. Potem pierwsza wojna światowa i nasze pierwsze zamążpójścia. Wspaniały dzień rozbrojenia austriackich generałów na ulicach Krakowa przez ulicznych chłopaków. Pierwszy wieczór autorski młodziutkiego, szalenie obiecującego poety Juliana Tuwima. Przeżyłam rząd Paderewskiego i wypadki majowe w 1926 roku, w których po trochu obie z moją siostrą brałyśmy bierny udział jako przypad­kowi więźniowie w hotelu Bristol. Trzy lata przebywałam z moim

pierwszym mężem, dyplomatą, w Bukareszcie, gdzie bywałam na operetkowym dworze starego króla Ferdynanda. Grałam w brydża z przyszłym królem Rumunii, Karolkiem, i tańczyłam na kostiu­mowym balu w ambasadzie angielskiej z późniejszym królem angielskim, ojcem Elżbiety, przebranym za rumuńskiego chłopa!

W międzyczasie urodziłam córkę Teresę i... „Na ustach grzechu”. Wszystkie zarobione na literaturze pieniądze obra­całam na podróże, zwiedziłam więc: Francję, Rumunię, Turcję, Niemcy, Anglię, Francuską Riwierę, brzegi Afryki, Małą Azję itd. Moje życie do czasu wojny światowej było jednym nieprzerwa­nym pasmem samych radości. Koło mnie nierozerwalnie, mimo swoich trzech mężów, szła wciąż największa miłość mojego życia - „czarownica z Krakowa”, jak ją nazwał Tuwim - moja siostra Maria. W starym krakowskim dworku zimą i latem błyszczało i grzało nas gorące domowe słońce, nasz przecudny ojciec Wojciech Kossak, koło niego krzątała się nasza matka, Maniusia z Kisielnickich, srogi złotowłosy anioł z rózgą, ale zarazem i z niebywałym poczuciem humoru. Cała atmosfera Kossakówki była tak prze­siąknięta wybuchami śmiechu, że nic dziwnego, iż jedna z córek musiała wyrosnąć na satyryczkę. Za jedną kolację lub śniadanie w tej kompanii, w której wyśmiewało się wszystkie krakowskie snobizmy, a potem futuryzmy i „strefizmy”, kompanii, gdzie rodziły się najlepsze dowcipy i powiedzonka - dałabym pięć lat mojego i tak dość długiego życia. To wszystko trwało do września 1939 roku.

Moją siostrę Marię widziałam ostatni raz w Juracie, w drugiej połowie sierpnia. W przeddzień pokłóciłyśmy się. Aby ją przepro­sić, darowałam jej nowe cieniutkie pończochy. Powiedziała: „Sie­dzicie tu tak spokojnie, śmiejecie się z byle czego. Nie widzicie strasznej wojennej chmury, która nadciąga...” Była nasrożona i za­lękniona jak ptak przed burzą. Poleciała schronić się do War­szawy, gdzie przebywał jej mąż, lotnik Jasnorzewski. Nie odprowa­dziłam jej na stację, bo wolałam iść na plażę.

Potem zaczęła się druga wojna światowa - „o wiele mniej europejska od poprzedniej”, jak orzekła pewna krakowska paniu­sia. Okropne, długie, straszne lata. Podczas tych przerażających lat zmarł mój cudny ojciec, do końca piękny i szlachetny, który żadnemu okupantowi nie

sprzedał ani jednego obrazka, woląc robić za bezcen portrety krakowskim kupcom. Umarła najlepsza z matek, Maniusia z Kisielnickich. Zmarło kilkoro starych wujciów i ciotek przybyłych do nas po warszawskim powstaniu. W roku 1945, kiedy cały stary domek w odświętnym nastroju oczekiwał przybycia Marii Jasnorzewskiej, która przeszło rok nie dawała o sobie znaku życia, wyjąwszy dochodzące do nas przez londyń­skie radio jej audycje poetyckie - nagle piorun, cios w samo serce! Poetka zmarła po długiej i strasznej chorobie na obczyźnie, w ponurym, czarnym Manchesterze. Myślałam wówczas, że już nigdy się nie roześmieję i nigdy nie napiszę nic wesołego. W owym czasie mój dzisiejszy mąż, który nie miał najmniejszego zamiaru żenić się, wypił bardzo dużo wina, wódki i... oświadczył mi się. W Bytomiu, w Urzędzie Stanu Cywilnego wzięliśmy ślub. Młodzie­niec ten uratował nie tylko kobietę, bliską czarnej melancholii, ale i... satyryka.

Pomału znowu zaczęło się pisać. W latach 1947/8 został wydany nowy nakład „Na ustach grzechu” oraz zbiór felieto­nów powojennych pod tytułem „Tylko dla kobiet”.

Po tym wstępie chwila rozterki: bo i od czegóż zacząć? Wspo­mnienia cisną się jedne przed drugimi. Każde chce być pierwsze. Z kasetki z kliszami, które mamy w pamięci, wyskakują dwie małe dziewczynki. Jedna ma gruby warkocz, druga, mniejsza, rudawe rozpuszczone włosy, uczesane a la Velazquez.

-              Pisz przede wszystkim o nas! - wołają.

-              A! tatko, a dziadzio? - odpowiadam im z ołówkiem w ustach.

-              Masz zamiar nazwać twoją powieść „Maria i Magdalena”, więc pisz najpierw, już w pierwszym rozdziale, o naszym dzie­ciństwie.

-              No dobrze, ale to może znudzić czytelnika.

-              Napisz w ten sposób, aby go nie znużyć. Opisz atmo­sferę ówczesnego Krakowa, napisz o tym, w jaki dziwny sposób edukowano wówczas dziewczynki z tak zwanych „dobrych domów”.  Dzisiejsze  harcerki,

czytając owe opisy, będą pękać ze śmiechu. Pisz o przedziwnej higienie początków tego wieku, o snobizmie, który wówczas panował, i przesadnej dewocji, do której dzieci zmuszano. Nie bój się, pisz - i tak redaktor, który zaopiekuje się twoimi wspomnieniami, wykreśli ci z tego połowę.

-              Dobrze, a więc zaczynamy... czy w imię prawdy?...

-              Oczywiście, ale prawdę nużącą i nikomu niepotrzebną staraj się opuszczać, pamiętaj, że nie piszesz dla siebie, tylko dla ludzi, dla dzisiejszego czytelnika, który tym różni się od przed­wojennego, że kupuje książki.

-              Czy dać trochę sensacji? Czy napisać o handlarzu żywym towarem, który na Francuskiej Riwierze chciał uwieść Marię Jasnorzewska? A jeśli to nie był wcale handlarz żywym towarem?

- Pisz, co najwyżej ci go wykreślą.

-              A Marcel de Moor, który jeździł za mną po świecie i nosił na piersiach wszystkie odznaczenia francuskie, i był prawdopo­dobnie szefem francuskiego wywiadu? Napisać o nim?

-              O nim koniecznie! To postać jak gdyby żywcem wyjęta z jakiejś powieści sensacyjnej. Nie zapomnij i napisz również o pokątnym lekarzu w Casablance, za którego chciałaś wyjść za mąż i tam już na zawsze pozostać. To bardzo ładna historia.

-               A zatem szczypta erotyzmu?

-              Ale satyrycznego. Dowcip odbiera erotyzmom ich nieprzy­zwoity klimat. Oczywiście, że nie wolno ci naśladować Franka Harrisa w jego pamiętnikach („Porwałem Laurę w objęcia i rzuci­łem na łóżko, drżała z rozkoszy, po czym poszedłem na spacer z Emmą...”). Nie zapomnij opisać różnych sławnych ludzi, którzy przewinęli się przez twoje życie. Napisz o twoim flircie z Jules Romainsem, to też ładna historia. Niechaj w twoich pamiętnikach (rzeczy bodaj najtrudniejszej w literaturze) nie będzie żadnej waze­liny, pamiętaj, że ona plami papier najbardziej. O sobie staraj się pisać wesoło, ale raczej krytycznie, tak jakbyś to robiła opisując swoją najlepszą przyjaciółkę. Wówczas czytelnik daruje ci może
zbytni entuzjazm wobec Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Wojciecha. Jedni powiedzą: szowinizm rodzinny, drudzy - oto jej dwie największe miłości!

Rozdział I

POZNANIE Z LILKĄ

Mama wzięła za rękę trzyletnią Madzię, wyprowadziła ją do ogrodu, gdzie tocząc przed sobą dużą obręcz bawiła się prześliczna sześcioletnia dziewczynka, o olbrzymich niebieskich oczach i jasnych warkoczach.

-              Madziu - rzekła Mama - to twoja starsza siostra, Lilka. Bawcie się ładnie. Lilusiu, zostawiam Madzię pod twoją opieką - rzekłszy to, pani Maria z Kisielnickićh Kossakowa odeszła szumiąc dostojnie długą taftową spódnicą.

-              Dotychczas byłaś ciągle chora i leżałaś w zaciemnionym pokoju - rzekła Lilka - więc nie mogłyśmy się poznać. Będę twoją drugą matką, tylko musisz mnie słuchać i robić wszystko to, co ci każę.

-              Dobrze - szepnęła młodsza siostra i z ufnością włożyła rączkę w dłoń starszej. Obie pomaszerowały w stronę Domku Babci, który znajdował się w obrębie dużego ogrodu, tuż obok głównej willi, w której mieszkał Wojciech Kossak ze swoją rodziną. Był to stary dworek z dachem gontowym i ganeczkiem na słupach. W oknie pięterka ukazała się piękna twarz Dziadka, Juliusza Kossaka, z długimi siwymi wąsami starego Polonusa. Wychylił się i nagle sypnął na trawnik, na którym grało w krokieta trzech chłopców, garść karmelków z dużej papierowej torby. Chłopcy - Jerzy i Witold Kossakowie oraz jakiś ich kolega - rzucili się je zbierać. Lilka jak małe lwiątko walczyła z chłopakami o swój łup i zdołała schować w kieszonce fartuszka kilka karmelków. Małej, niezgrabnej Madzi dostał się tylko jeden, który ściskała w łapce jak drogocenny skarb. Chłopcy rozbiegli się po ogrodzie, a dziewczynki zostały same na trawniku. Lilka wzięła Madzię za rękę i poprowadziła do dużej szpary w

płocie, za którym znajdował się zakład powroźniczy pana Zdechlika. Przez szparę widać było dokładnie chłopców w zgrzebnych koszulach i płóciennych port­kach, którzy kręcili sznury. Jeden z nich, z konopną czupryną, która mu spadała na oczy, podszedł do szpary w płocie i dziwnym niesamowitym głosem zaskrzeczał:

-              Pukad... pulejt... pukad... pulejt!

Madzia przerażonym wzrokiem spojrzała w przyjaźnie uśmiech­niętą twarz siostry.

-              Chodźmy - szepnęła i cofnęła się.

-              Nie bój się - rzekła przyszła poetka. - To są takie ptaki boże. Jak się masz, mój drogi? - zagadała do chłopca.

-              Pukad... pulejt! - odparł umysłowo chory i przez szparę wyciągnął do niej rękę.

Madzia uspokojona, że chłopak nie zrobi im żadnej krzywdy, wyciągnęła z kieszeni karmelek, wysupłała go z papierka i chciała włożyć sobie do ust, ale w tym momencie starsza siostra wyrwała jej go i podała chłopcu.

-              Pamiętaj - rzekła do Madzi - że co dzień należy zrobić jakiś dobry uczynek, to jest dzisiaj twój pierwszy.

Chłopak porwał karmelek,” przyjrzał mu się, obrócił w palcach jak małpka, zaskrzeczał swoje „pukad, pulejt!” i zniknął.

-              Jakie to są nieszczęścia na świecie - westchnęła Lilka, po czym obie odeszły od płotu. Madzia nie bardzo wiedziała, dlaczego; wyrwano jej cukierek od ust i co to znaczy „dobry uczy­nek”, ale piękna duża dziewczynka, która się zaofiarowała być jej drugą matką, zaimponowała jej tak bardzo, że nie miała odwagi jej się sprzeciwiać.

-              Teraz pójdziemy pocałować róże na dzień dobry - rzekła późniejsza Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i pociągnęła Madzię w stronę, gdzie stała stara figura Matki Boskiej, wokół której rosły najpiękniejsze róże. Madzia patrzyła, jak Lilka wtulała nosek i malutkie różowe usta w płatki na pół rozkwitłej herbacianej róży, i zrobiła to samo. Całowanie róż na dzień dobry weszło odtąd w codzienny zwyczaj obu dziewczynek. Odbywało się to na czczo, zaraz po rannym myciu, podczas którego stara garbata niania, Marysia, szorowała palcem umaczanym w proszku zęby „panienek”.

Przez ten czas pod starą lipą służąca szykowała do śnia­dania. Stół nakrywała obrusem i stawiała na nim apetyczną „martwą naturę” w postaci złocistych kajzerek i rożków, małego porcelanowego ula z miodem, maselniczki i talerzyków z szynką. Wówczas na schodkach od werandy willi ukazywała się postać, od której robiło się jeszcze jaśniej w ogrodzie, stawał w całej swej okazałości domowy „Król Słońce” - Tatko, źródło codziennej radości, najsmaczniejsza przyprawa życia obu dziewczynek i za­razem ich najlepszy przyjaciel. Lilka z oczami roziskrzonymi ra­dością rzucała się w jego stronę pędem, za nią potykając się na tłustych nóżkach biegła Madzia. Lilka potrafiła wskakiwać „na Tatkę” jak woltyżerka na ujeżdżonego konia w biegu. Już śmiejąc się leżała mu na piersiach, jabłka swoich okrągłych policzków przytulając do jego świeżo ogolonej twarzy. Mama, pani Maniusia z Kisielnickich, na pozór złotowłosy anioł, ale w gruncie rzeczy surowy Katon, przez pince-nez spoglądała na to „poufalenie się dzieci z rodzicami”. U niej w rodzinie dzieci truchlały, gdy zbliżał się ojciec. Był to rodzaj jakiegoś najwyższego domowego urzędnika, jakiś „oberpolicmajster” - władza i postrach. Dziewczynki, skarcone przez Mamę, usiadły wreszcie na swoich miejscach i „gorąco” zajęły się nalanym do kubków kakao. Łydkami głaskały pysk owczarka Bobcia, który, przytulony do panienek, udawał przed surową panią domu, że go w ogóle nie ma, bo inaczej usłyszałby zaraz nieprzyjemne „poszedł, pies!” i poczułby niebolesne, ale upokarzające ude­rzenie serwetą po zadzie. Wojciech Kossak, przyjaciel wszystkich stworzeń, a specjalnie koni i psów, patrząc żonie niewinnie w oczy, podsuwał pod stołem Bobciowi kawałki tłuszczu od szynki lub skórki sera.

-              Czy tam ktoś jest? - zainteresowała się Maniusia zaglądając pod stół. Bobcio jednak, przewidując to, zdążył ukryć się za krzesłem jednej z dziewczynek. Potrafił stać się dla niektórych zupełnie niewidzialny, a znów dla innych umiał przybierać jakieś nadnaturalne rozmiary.

-              Cóż to, sprawiliście sobie nową karetę?! - rzekła kiedyś na widok Bobcia, stojącego w pewnej odległości od niej, stara ciocia Basia, mająca krótki wzrok.

Bobcio posiadał niesłychanie rozwinięte poczucie przyzwoito­ści. Kiedyś podczas wyjątkowo upalnego lata Tatko postanowił Bobcia ostrzyc do skóry i z pięknego, aczkolwiek nierasowego owczarka z czarno-białymi kudłami zrobiło się łaciate cielątko, miejscami biało-różowe. Czyż szanujący się pies mógł się tak ludziom pokazać na oczy? Nie. Toteż Bobcio schował się pod ganek i nie wyszedł stamtąd, póki mu czarno-białe loki trochę nie od­rosły. Jedzenie musiało mu się na miseczce stawiać pod schoda­mi. Ale co będziemy się zatrzymywać przy Bobciu, kiedy oto w stronę zgromadzonej przy rannym śniadaniu rodziny sunie jakiś wspaniały ludzki gmach, ruchoma ambona - czy coś po­dobnego. Sunie pomału, szeleszcząc, szumiąc jedwabną spódnicą. Dziewczynki zrywają się, szybko obcierają usta w serwety wią­zane pod brodami. Mama też zrywa się i Tatko również. Ta ruchoma ambona to Babcia Juliuszowa Kossakowa! Rodzice nazywają ją „Musią”. Babcia ma mnóstwo wnucząt, bo to i dzieci trzech synów: Wojciecha, Tadeusza i Karola, i dwóch córek: Jadwigi i Zochny. Babcia żyje tylko dziećmi i wnukami, jedno kocha więcej - drugie mniej, a do innych ma jakąś niczym nie uzasadnioną antypatię. Kocha na przykład namiętnie małą Madzię, a do Lilki czuje niechęć.

-              Lilka, łokcie ze stołu! - strofuje natychmiast starszą Kossakównę, wpychając młodszej do ręki pudełeczko miętówek. Na imieniny Lilki dała solenizantce jakąś cienką książeczkę, a Madzi olbrzymie pudło czekoladek. Za to pani Maniusia, kocha­jąc wszystkie dzieci jednakowo, ma do Lilki jakiś specjalny sen­tyment. Tatko się nie orientuje, Babcia się nawet nie domyśla, ale ona wie, że urodziła coś niezwykłego, coś niepodobnego do reszty dzieci. Jak autor, który napisał dopiero pierwszy roz­dział powieści, a już czuje, że dzieło jego jest genialne. Sześcio­letnia dziewczynka wzbudza w niej szacunek i podziw. O ile Madzię, gdy była trochę większa, biło się przy byle okazji, Lilki nikt nigdy nie śmiał tknąć. Raz tylko dostała od Mamy klapsa i wów­czas powiedziała słowa, które na Mamie zrobiły silne wrażenie.

-              Mama mnie uderzyła, a czy mama się nie boi, że jej ręka uschnie?

Ale co się dziwić, że Lilka wzbudziła taki podziw i szacunek.

Przecież to było od urodzenia zupełnie niezwykłe dziecko. Przede wszystkim umiejętność czytania i pisania bez błędów przyniosła już ze sobą na świat. Gdy miała sześć lat, pisywała wierszyki, któ­rych by się nie powstydziła żadna z dzisiejszych poetek piszących wiersze dla dzieci. Poza tym od razu nauczyła się grać na fortepia­nie i malować akwarelą poetyczne nimfy i sylfidy. Pani Maniusia uważała się za matkę geniuszów i wierzyła święcie, że chociaż żądne z jej dzieci nie dorówna naprawdę niezwykłej córce Marii, to jednak z Jerzego będzie malarz równie sławny jak jego Ojciec i Dziadek, a z Magdaleny... jeszcze nie wiedziała co, ale w każ­dym razie też coś niezwykłego. Jeśli z tępej jako dziecko Madzi wyrosła w końcu pisarka, to zawdzięcza to przede wszystkim swojej ambitnej Matce. Każdy nieudolny obrazek lub lichy wierszyk, który młodsza córka spłodziła, Mama porywała z dumą i poka­zywała gościom. Obie jej córki z góry predestynowane były na artystki i jako takie odsunięto je od wszystkich zajęć domo­wych i gospodarskich. Ta energiczna gaździna, która umiała sama gotować jak najlepszy kucharz i sama froterowała posadzki, aby pokazać służącej, jak to się powinno robić, swoich córek nie chciała nauczyć nawet smażenia jajecznicy lub zaparzania herbaty.

-               Wy macie robić co innego - mówiła i zapędzała zupełnie niezdolną do muzyki Madzię do ćwiczenia gam i palcówek. Ta dziwna Matka, pochodząca z zamożnego szlacheckiego dworu, myślała dla swoich córek o czymś innym, czymś lepszym, o istot­nym „awansie społecznym”, jakim była dla niej kariera artystyczna. W jej sferze był to wypadek rzadki i raczej odosobniony.

Ale wróćmy do małej Lilki i do jej nieodłącznego cienia, Madzi. Obie dziewczynki kochały zupełnie histerycznie wszystkie zwierzęta i ptaki, a Lilka nawet... myszy. Madzia do końca życia nie zapomni bohaterskiej postawy swojej siostry, gdy ta weszła do kuchni właśnie w momencie, kiedy służąca wrzuciła do wiadra z nieczystościami małą myszkę, złapaną w pułapkę. Błyskawicznie zakasała rękawy od swojej granatowej marynarskiej bluzki, ręce aż po łokieć zanurzyła w cuchnącej cieczy, wydobyła stamtąd prze­rażoną myszkę i puściła ją do ogrodu. To był wspaniały gest, na który Madzia nie byłaby się nigdy zdobyła. Z biednymi glista­mi, w sadystyczny sposób katowanymi przez ogrodnika Bartłomieja, była

gorsza historia - te były już nie do uratowania i z pięk­nych oczu Lilki spłynęło nad niewinnie umęczonymi kilka ciężkich łez. A wyglądało to tak - obie dziewczynki wpadają kiedyś do kuchni i widzą, że ogrodnik Bartłomiej pastwi się nad zebra­nymi w ogrodzie glistami.

-              Co robicie, Bartłomieju! - wykrzyknęła Lilka czerwona z oburzenia. - Jak można się tak znęcać nad biednymi glistami?!

-               Niech panienka będzie spokojna - odparł na to z chytrym uśmieszkiem ogrodnik. - NIC CHROBOKOM NIE BANDZIE.

Ileż razy później obu siostrom przypominały się te słowa w róż­nych okolicznościach życia - „nic chrobokom nie bandzie”! Lilka, jako przyszła poetka, miała już od małego niesłychanie bujną fantazję, której prozaiczka Madzia nie posiadała, niemniej aby nie narazić się na pogardliwe traktowanie ze strony starszej siostry, udawała, że widzi i odczuwa to samo co ona. Kiedyś w nocy Lilka obudziła smacznie śpiącą Madzię i wskazując ręką łóżko Fräulein, która z nimi spała, szepnęła:

-              Czy widzisz ten pensjonat piernikowych lalek, które spod łóżka wychodzą?

-              Naturalnie, że widzę, och, jakie cudne! Może by którąś z nich złapać i zjeść...

-              Idiotka jesteś.  Śpij  i  nikomu nie mów, żeś to widziała.

Na strychu  stała  olbrzymia  dębowa  szafa,  od  której  klucz dawno gdzieś zaginął. Kiedyś wieczorem, przed zaśnięciem, Lilka zwierzyła się Madzi, że w tajemnicy przed starszymi dobrała klucz, otworzyła tajemniczą szafę iii...

-              ...iiiiii...? - Madzia cała zamieniła się w słuch.

-              Nie powiem ci, jeśli mi nie dasz połowy tych czekoladek, które dostałaś od babci.

-              No, dobrze, dobrze... dam ci, tylko mów czym prędzej.

-              Więc słuchaj, tylko jak mi nie dasz połowy czekoladek, to ci już nigdy w życiu nic nie powiem, w tej szafie siedzi ma­lutka zasuszona czarownica w spiczastym kapelusiku i pogrzeba­czem grzebie w stosach starych maminych sukien.

-              O Boże! No i co?

-              ,,No i co?”, dobra sobie, a cóż byś ty chciała więcej?

Łóżko Lilki oparte było o starą chwiejącą się szafę, o którą z drugiej

strony stał oparty tak zwany dom lalek, a w nim co wie­czór po odrobieniu lekcji odbywały się teatralne przedstawienia. Dom składał się z dwóch pięter, poddasza i sutereny wymalowanej przez Wojciecha Kossaka, który lubił bawić się z ukochanymi córkami. Groza wiała z tej sutereny ociekającej wilgocią, pełnej pajęczyn i starych połamanych sprzętów. Górne piętro i parter za­mieszkane były przez pięknie ubrane laleczki, suterena zaś przed­stawiała azyl dla lalek inwalidów, którym brakowało rąk c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin