!Cameron West - Sztylet Medyceuszy.rtf

(1759 KB) Pobierz

Cameron West

Sztylet Medyceuszy

 

OD AUTORA

Reb, facet, który opowie Wam tę historię,

czerpał inspirację od człowieka, który kiedyś napisał:

meikłisyw dezrp ipątsu adokzsezrp adżaK

(Każda przeszkoda ustąpi przed wysiłkiem)

 

PROLOG 1491

Całe Włochy, oprócz Pana Boga i piekarzy, pogrążone były we śnie tej dusznej sierpniowej nocy, nocy wielkiego od­krycia. Nie spał także wynalazca. Cofnął się przed żarem buchającym z pieca, w którym wytapiał metale. Był zdumiony. W dłoniach trzymał stygnący, prawie nieważki sztylet. Jego ostrze lśniło w pomarańczowym blasku ognia. Na owłosionych nadgarstkach mężczyzny zbierały się wielkie krople potu.

Umieścił ostrze sztyletu w imadle, podniósł młot i uderzył z całej siły w sztych. Głownia młota pękła jak dojrzały melon. Starając się nie stracić rozsądku, mężczyzna próbował wytłuma­czyć sobie ten cud. Nasuwała się tylko jedna odpowiedź. Do eks­perymentalnego stopu został dodany jakiś nieznany składnik.

Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył w nocne niebo za ok­nem. Jego geniusz podszepnął mu inną poważną wątpliwość. Czy to niezwykłe odkrycie będzie wykorzystywane w dobrych czy w złych celach? Człowiek z Vinci długo wpatrywał się w iskry szybujące przez komin pieca ku ciemnemu niebu - i podjął de­cyzję.

Minęło pięć stuleci.

DWADZIEŚCIA LAT TEMU

1

P

rzysiadłem na czarnej skórzanej kanapie w gabinecie ojca i oparłem plecy o poduszkę, która wyglądała jak wielka jedwabista pastylka gumy do żucia. W pokoju czuło się napięcie. Spojrzałem na ojca. Siedział na krześle pochylony do przodu, łokcie oparł na pokrytym skórą blacie wielkiego biurka, podtrzymując dłońmi głowę. Jego twarz dzieliło sześć cali od te­lefonu z urządzeniem głośnomówiącym, pudła innego niż zwykły telefon, które zniekształcało głos bardziej, niż to się dzieje dzi­siaj. W drugiej ręce trzymał ołówek i bawił się nim nerwowo.

Głos wydobywający się z telefonu należał do chorążego Hec-tora Camacho ze straży przybrzeżnej.

-              Przykro mi, sir - powiedział Camacho z zawodową beznamiętnością.

Ojciec skrzywił się, jakby nadepnął na pinezkę.

-              Twierdzi pan, że mógł spaść i zatonąć wszędzie... w promie­niu stu mil?

- Mówię tylko...

    - Nie możecie znaleźć tego samolotu? Pan nie zdaje sobie spra­wy, jakie to ważne i jakie mogą wyniknąć z tego konsekwencje. Górna warga ojca lśniła od potu.

-    Niech się pan uspokoi, doktorze Barnett. Wiem, że to dla pana bardzo trudne, stracił pan przecież Greera.

-    Henry! - wykrzyknął ojciec. - O Boże... Henry - powtórzył po chwili.

Znałem Henry'ego Greera, pilota. Wiedziałem, że ojciec wysłał go do Francji, żeby zdobył kartkę z zapiskami Leonarda da Vinci.

-    Czy to pański krewny? - zapytał Camacho.

Ojciec zignorował pytanie.

-    I nie ma żadnej możliwości wydobycia samolotu?

-              Spadł na wielką głębię i prawdopodobnie leciał z dużą szyb­kością, sir.

Ojciec złamał w palcach ołówek i cisnął obie połówki na pod­łogę.

-              Jezu-u!

Wierciłem się niespokojnie na kanapie. Pomyślałem, że chyba powinienem sobie pójść, ale zostałem w gabinecie.

-              Rozumiem... - mówił Camacho. - Bardzo mi przykro.
Ojciec milczał z minutę. Dopiero po chwili zorientowałem się,

że płacze. Bardzo mnie to poruszyło, poczułem, że i mnie też łzy napływają do oczu

-    Panie doktorze... - odezwał się Camacho z pudełka.

-    Proszę zadzwonić, gdyby pojawiło się coś nowego - powie­dział ojciec z desperacją. - Cokolwiek... choćby kawałek papie­ru...

-    Oczywiście, sir.

-    Jakiś dokument... Cokolwiek z jakimś tekstem.

-    Skontaktujemy się natychmiast, jeżeli odnajdziemy cokol­wiek, sir.

Ojciec uspokoił się.

-    Dziękuję, panie chorąży - powiedział. - Do widzenia.

-    Do widzenia - powtórzył Camacho i rozłączył się.

Ojciec wpatrywał się jeszcze chwilę w milczący telefon. Wsta­łem z kanapy, podszedłem do niego i stanąłem za jego plecami.

Gruby, kasztanowy dywan stłumił moje kroki. Kiedy położy­łem mu rękę na ramieniu, stwierdziłem, że koszulę ma mokrą od potu.

-              Tato - odezwałem się cicho.

Odwrócił powoli głowę i spojrzał na mnie załzawionymi ocza­mi.

-              Przepadło, synu - wyszeptał. - Przepadło.

*

W lipcową noc wilgotność w Georgetown była tak wysoka, iż wydawało się, że księżyc jest przesłonięty plastikową kurtynką z kabiny prysznicowej. Czasami, kiedy mama i tata ucałowali mnie już na dobranoc i zamknęli drzwi sypialni, wychodziłem z łóżka, klękałem przy oknie, otwierałem je i wychylałem się. Pa­trzyłem w niebo na zamgloną żółtą tarczę księżyca i czułem, jak schłodzone powietrze z klimatyzowanego pokoju płynie w jedną stronę, a gorące, lepkie powietrze z zewnątrz w drugą. Trwałem tak, dopóki nie zacząłem się pocić albo nie dopadł mnie komar.

Tej nocy, kiedy zdarzył się wypadek, leżałem już w łóżku. Mama pochyliła się nade mną w swoim niebieskim, bawełnianym szlafroczku. Była już po kąpieli i nie miała makijażu. Wdychałem morelowy zapach jej ulubionego mydła i miałem nadzieję, że od­pędzi moje smutki. Patrzyłem w jej oczy, kiedy poprawiała mi po­duszkę. Jej oczy są koloru kasztanów - pomyślałem. Ale spokoju, który zawsze z nich płynął, tego wieczoru tam nie znalazłem. Po­luzowałem palcami stóp zbyt mocno naciągnięte prześcieradło.

-    Robiłaś dzisiaj pranie?

-    Nie ma nic przyjemniejszego jak czyste prześcieradło, praw­da? - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. - No, to teraz mo­żesz już spać.

Nie było mowy. Wcisnąłem głowę w poduszkę, a mama pod­ciągnęła mi kołdrę pod brodę.

-              Czy tata przyjdzie dać mi całuska?
Westchnęła.

-              Myślę, że nie, kochanie. Nie wiem, kiedy w ogóle przyjdzie
na górę. On... on bardzo się martwi...

Zasłoniła dłonią usta. Wiedziałem, że jeżeli się rozpłacze, będę miał złe sny.

-    To był wypadek - powiedziałem. - To nie była jego wina.

-    Wiem, ale... - usiadła na brzegu łóżka i położyła dłoń na mojej piersi. Chciałem potrzymać ją za rękę, ale kołdra spowi­jała mnie tak ciasno jak mumię. - Tata czuje się odpowiedzialny - przyznała. - Gdyby nie kupił tych notatek dla muzeum albo gdyby sam po nie pojechał, zamiast wysyłać posłańca... Jest na­prawdę... zdenerwowany.

-    Czy jutro poczuje się lepiej? Co będzie z przyjęciem w mu­zeum? Czy się odbędzie? Chyba nie.

Odpowiedział mi tylko cichy szum klimatyzatora.

-    Teraz może już nikt nie znajdzie sztyletu Medyceuszy - wes­tchnąłem. - Co by sobie pomyślał Leonardo?

-    Dzisiaj zdarzyła się tragedia. Dotknęła wielu ludzi.

-    Mogłem pomóc. Przecież mogłem coś zrobić.

-    Kochanie, masz dopiero jedenaście lat. Nic nie mogłeś zro­bić. Śpij już. Wszystko będzie dobrze.

Pocałowała mnie w policzek i pociągnęła za ucho.

-    Życzę ci pięknych snów - szepnęła.

-    Dziękuję, mamo - odpowiedziałem, wdychając ostatni po­wiew jej zapachu. - Tylko, mamo...

-    Tak, wiem. Zostawić nocną lampkę.

Zatrzymała się przy drzwiach, włączyła lampkę i zgasiła górne światło.

-    Wesołe, roztańczone cienie... - zaczęła.

-    ...w nocnej lampce Reba - dokończyłem nasz wieczorny ry­tuał.

Potem usłyszałem jej kroki w holu i skrzypienie starej podłogi.

Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Chciałbym coś zrobić. Może pilotować samolot. Wszystko będzie dobrze. Wszystko...

Śniły mi się gałązki potrzaskujące w ogniu. I wtedy obudził mnie krzyk matki. Zerwałem się z łóżka i wyjrzałem przez okno. Zdziwił mnie blask. Ognisko? Kolejny krzyk rozbudził mnie zupełnie. Poczułem dym i zrozumiałem, że światło pochodzi z prawdziwego ognia, który wspinał się po ścianach naszego drewnianego domu.

-    Mamo! Tato! - zawołałem, słysząc brzęk pękających szyb, gdzieś na parterze. Spod drzwi wypełzły smużki dymu. Zbliżały się do mnie jak duchy. Wyskoczyłem z łóżka na podłogę, która wydała mi się dziwnie ciepła. Podbiegłem do okna, otworzyłem je i wypchnąłem siatkę przeciw komarom. Płomienie obejmowa­ły dom ze wszystkich stron. Spojrzałem w górę. Zobaczyłem, że palą się gonty, strzelając w niebo iskrami, które unosiły się jak chmary świetlików. Poprzez huk ognia przebiło się wycie syren wozów strażackich. Usłyszałem, że mama woła mnie po imieniu gdzieś z głębi domu.

-    Mamo! - wrzasnąłem i wysunąłem nogi za okno. Trzymałem się z całej siły parapetu i wpatrywałem we wnętrze pokoju. Na coś czekałem. Sam nie wiem, na co. Ręce mi drżały, ale trzyma­łem się mocno.

Kiedy pierwszy wóz strażacki pojawił się na naszej wąskiej ulicy, drzwi mojej sypialni otworzyły się i zobaczyłem w nich mamę na tle płomieni. Nasze oczy się spotkały.

-              Reb! Skacz! - krzyknęła. Jej koszula już się paliła. Jakieś
męskie głosy wołały mnie z dołu jak echa z głębokiego kanionu.
Mama wyciągnęła do mnie ręce i zrobiła dwa kroki do przodu.
W tej samej sekundzie dom zadrżał. Dach zapadł się z odgłosem
tysięcy łamiących się kości i zabrał ją ze sobą.

Ułamek sekundy trwałem w bezruchu, jakbym się chronił w miejscu, gdzie nie może mnie dosięgnąć strach. Potem wparłem się stopami w ścianę wyłożoną boazerią, wbijając sobie przy tym kilkanaście drzazg. Odepchnąłem się od ściany, odwróciłem w powietrzu, przeleciałem nad chodnikiem i spadałem, spada­łem... Kiedy wreszcie spadłem na niewielki trawnik, usłyszałem krzyki. Wylądowałem u podnóża wielkiego wiązu, który rósł tuż przy krawężniku, i zatoczyłem się na jego pień. Wtedy ogarnęła mnie ciemność.

*

Nie pamiętam, jak nazywał się lekarz, który powiedział mi, że rodzice zginęli w pożarze. Wiem, że to był mężczyzna, bo miał niski głos. Ten głos wydobywał się gdzieś zza złotych koników morskich pływających w oceanie jego błękitnego krawata.

   -              Czy możesz na mnie spojrzeć, synu? - zapytał.
Patrzyłem na dziwaczne żyjątka z zakręconymi ogonkami zastygłe w jedwabistej martwocie.

-              Patrzę na pana - powiedziałem obojętnie.

Ujął moją twarz w chłodne dłonie, przełknął głośno ślinę i zno­wu odezwał się łagodnie, niemal płaczliwie.

-              Czy możesz na mnie spojrzeć, synu?

Zrozumiałem, że prawdopodobnie myśli o własnych dzieciach. Zrobiło mi się go żal, że to właśnie on musiał mi o tym powie­dzieć. Nie mogłem jednak na niego spojrzeć. Niech już przeka­że tę wiadomość, a ja tymczasem zajmę się konikami morskimi. Przecież nie było to dla mnie nic nowego.

Nie jestem niczyim synem - pomyślałem.

 

TERAŹNIEJSZOŚĆ

2

W

yskoczyłem przez witrażowe okno na drugim piętrze dużej willi właśnie w chwili, kiedy wybuch rozniósł podłogę. Wylądowałem na dachu pokrytym śniegiem i ześlizgnąłem się na brzuchu ze trzydzieści stóp w dół po jego pochyłości. W pobliskim lasku rozległy się wystrzały. Kule wali­ły w dach wokół mnie, rozbijając dachówki. Udało mi się odwró­cić, zanim dotarłem do krawędzi.

Zjechałem z dachu nogami w przód i zdołałem się uchwycić czubkami palców szerokiej, blaszanej rynny. W lasku ktoś krzy­czał po rosyjsku. Usłyszałem dwie serie z broni automatycznej i poczułem, że blacha rynny po obu stronach zaczyna pękać. Część rynny, której się trzymałem, urwała się ze zgrzytem, a ja spadłem razem z nią z wysokości dwudziestu stóp. Z trudem udało mi się w ostatniej chwili podsunąć pod stopy postrzępiony kawał bla­chy. Spadłem, skulony, na stok i zacząłem zjeżdżać ze wzgórza jak na desce. Czterech facetów wskoczyło na dwa skutery śnież­ne. Z hukiem uruchomili dwutaktowe silniki i ruszyli za mną.

Wyszarpnąłem rewolwer z kabury pod pachą. Wymierzyłem w skuter zajeżdżający mnie od prawej i pociągnąłem za spust. Kie­rowca chwycił się za pierś. Skuter wbił się w drzewo i wybuchł.

Tymczasem zbliżał się drugi skuter. Wypadłem na stromy, po­fałdowany stok. Pięćdziesiąt jardów przede mną od wysokiej ściany skalnej oderwała się czerwono-żółta lotnia. Skierowałem się w jej stronę. Czułem napięcie w mięśniach ud i skurcz w żo­łądku. Szykowałem się do skoku. Ziemia umknęła mi spod stóp i blacha rynny poleciała w przepaść. Kierowca skutera śnieżnego za moimi plecami skręcił gwałtownie i zatrzymał się na skraju przepaści.

Napiąłem się i wyciągnąłem ręce w stronę lotni. Skrzydło mi­nęło mnie o włos i udało mi się uchwycić przednią część obudo­wy. Lotnia zanurkowała niebezpiecznie. Wysiłkiem mięśni i pra­cą ciała wyrównałem jej lot, odchyliłem się do przodu, potem w prawo i lotnia zaczęła skręcać. Jeden, dwa, trzy, cztery ostre skręty. Mijały pełne niepokoju sekundy, zanim udało mi się ca­łym ciężarem ciała i nadludzkim wysiłkiem wyrównać jej lot. Lotnia popłynęła prosto nad lodowatobłękitne jezioro.

*

-              Jezu, Reb, co tam się stało? - rozległ się w mojej słuchawce
głos reżysera z drugiej grupy.

Przypiąłem się do obudowy lotni. Ręce mi się trzęsły, jednak tym razem nie od chłodu górskiego powietrza. Był to lęk wyso­kości, który zawsze mnie dopadał, kiedy latałem albo spadałem. Nie lubiłem wysokości.

-    Zrobiłeś zdjęcia? - rzuciłem pytanie do mikrofonu, który przypięto mi do ubrania. Poczułem odpływ adrenaliny.

-    Jasne! Świetne zdjęcia, ale niektórzy członkowie ekipy omal nie dostali zawału. Kto ci kazał tak skręcać? Czy ktoś...

-    Marty, przecież nic się nie stało.

-    No, właściwie nie.

-    To podziękuj i powiedz, że to koniec. Nie zapomnij!

-    Dobra... dobra... - zaskrzeczał. - Dzięki... ko-o-o-niec!

-    Bardzo proszę - odpowiedziałem.

Zamknąłem ujęcie. Było mistrzowskie. Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem to już wtedy, kiedy udało mi się przekonać Charliego, pilota lotni, żeby zastosować skręty. Oczywiście on nie chciał się na to zgodzić, ale przysiągłem mu, że wszystko bę­dzie dobrze.

- Pomyśl, jak będziemy się przechwalać - powiedziałem. -A zresztą zawsze możesz wyskoczyć i otworzyć spadochron.

Charlie nie wiedział, że ja swój spadochron zostawiłem w przy­czepie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin