Anatomia dusz.odt

(138 KB) Pobierz

Tytuł: As Souls From Bodies Steal

Autor: femmequixotic

Tłumacz: Lasair

Bety: Donnie oraz Kaczalka 

Raiting: R

Zgoda: jest :-)

 

Dziękuję tym, którzy mieli na tyle cierpliwości, by poczekać na mnie (i moje tłumaczenia). Oddaję kolejne z nadzieją, że tekst urzeknie Was tak samo, jak mnie.

Za betę dziękuję Donnie oraz Kaczalce; jesteście najlepsze. :*

 

 

ANATOMIA DUSZ

 

CZĘŚĆ PIERWSZA


Przez całe moje życie ojciec zawsze wiedział, w jaki sposób usunąć mnie w cień.

Szczęście, że sowa przyleciała, jak mniemam, w porze podawania szampana, a nie w środku mojego przemówienia. Mimo wszystko nie każdego dnia twój syn przyjmuje Nagrodę Flamela od Akademii Nauk Moralnych i Politycznych za pracę na temat florenckich łamaczy klątw epoki renesansu. Nie jest zbyt stosownym zakłócać tego rodzaju uroczystości, ale Lucjusz Malfoy, niezależnie od dobrego wychowania, nigdy nie zawracał sobie głowy uprzejmościami, a już na pewno nie wtedy, gdy rozchodziło się o jego osobę.

Stoję właśnie nad crudités[1], pochłonięty dyskusją z Thierrym de Larosièrem — dokładnie taką samą, jaką odbywaliśmy niejednokrotnie, dotyczącą badań Paracelsusa nad archeusem — kiedy pojawia się Blaise w swoich nieskazitelnych, czarnych szatach. Towarzyszy mi dziś w Paryżu. Wszyscy moi znajomi najwyraźniej uważają nas za parę, co przez większość wieczoru niepomiernie go bawi. Dodatkowo podsyca płomień, flirtując ze mną bezwstydnie od momentu, w którym wypił pierwszego drinka, zaraz po wręczeniu nagród. Jaka szkoda, że nie wiedzą, iż jest hetero.

Z drugiej jednak strony, są Francuzami. Pewnie w ogóle nie ma to dla nich znaczenia.

Jesteś głupcem, Thierry — mówię z kieliszkiem szampana przy wargach. — Pewnego dnia zdasz sobie sprawę...

Przepraszam — przerywa Blaise, kładąc mi dłoń na lędźwiach. — Ukradnę ci na chwilę czarodzieja dnia, jeśli pozwolisz.

Thierry obdarza go promiennym uśmiechem. 

Ależ oczywiście. Jestem pewien, że chciałbyś pogratulować mu osobiście. — Mruga do niego porozumiewawczo, a ja wywracam oczami.

Stary zbereźnik — mamrocze Blaise, wyprowadzając mnie z tłumu.

Prycham. 

Nie możesz go winić, zważywszy na to, co dzisiaj wyprawiasz. — Blaise nie śmieje się, a mnie ogarnia niepokój. — Co się dzieje?

Wyciąga z kieszeni złożony list. 

Właśnie do ciebie przyszło. — Jego twarz przybiera poważny wyraz. — Doręczono go przez medycznego posłańca. 

Nieruchomiejąc, odbieram pergamin i rozpoznaję charakter pisma. Wręczam Blaise’owi mój kieliszek. Już kiedyś dostawałem depesze ze szpitala, zazwyczaj wtedy, gdy ojciec upił się zbyt mocno, by zaradziły temu zaklęcia matki. 

Znowu to zrobił, prawda?

Minęło dwanaście lat od czasu zakończenia wojny, a ojciec wciąż stara się zapomnieć. 

Wszyscy się staramy, na swój własny sposób.

List otwiera się łatwo, tym razem ledwie go zapieczętowała. Serce podchodzi mi do gardła, gdy zaciskam palce na czerpanym papierze, którego duże ilości matka zamawia co roku w sklepie papierniczym we Florencji.

Szpital Świętego Munga. Twój ojciec. Pospiesz się.”

Zazwyczaj nieskazitelnie wykaligrafowane litery matki są teraz zaplamione atramentem, napisane drżącą ręką. Mówi mi to wszystko, co potrzebuję wiedzieć. Cokolwiek zrobił ojciec, jest źle. 

Trzęsącą się dłonią wręczam Blaise’owi zmięty pergamin. Czyta wiadomość pospiesznie, a potem podsuwa mi kieliszek szampana.

Wypij — mówi. Już mam zamiar zaprotestować, ale przerywa mi: — Będziesz tego potrzebował. Spotkamy się przy kominku.

Odchodzi, prawdopodobnie po to, by przeprosić za moje zniknięcie. Dzięki Bogu.

Zaciskając palce blisko krawędzi kieliszka, wypijam szampana trzema szybkimi łykami, ani przez chwilę nie rozkoszując się jego doskonałością. Blaise ma rację. Obaj o tym wiemy. Oddaję kieliszek przechodzącemu skrzatowi, a potem wycieram kącik ust jednym palcem. Już teraz paraliżuje mnie strach.

Nabrawszy głębokiego oddechu, zmierzam w stronę kominka.

 

***

 

Blaise prowadzi mnie przez zgiełk oddziału urazowego, jakby to on zarządzał tym miejscem, co, jak sądzę, wcale nie jest aż tak dalekie od prawdy.

Zatrzymuje uzdrowicielkę.

Malfoy? — pyta rzeczowo szorstkim tonem lekarza, który oczekuje natychmiastowej odpowiedzi. Podejrzewam, że kobieta pokieruje nas prosto do prywatnego oddziału, tego nazwanego po dziadku Abraxasie i babci Eleonorze, w którym zazwyczaj umieszczano ojca. Zamiast tego uzdrowicielka spogląda na mnie, a jej wzrok łagodnieje.

Drugi korytarz, proszę pana — mówi, a ja jestem zaskoczony tym, z jakim szacunkiem traktowany jest Blaise w Świętym Mungu. — Trzecie drzwi po lewej. — Posyła mu długie spojrzenie, którego nie jestem w stanie teraz zinterpretować.

Wszystko, co mogę robić, to stawiać jedną stopę za drugą. Doskonale wiem, co zobaczę, kiedy wejdziemy do środka. 

Blaise waha się przed drzwiami.

Poczekam tu na ciebie — mówi, a ja kiwam głową. Obaj mamy świadomość, że muszę wejść tam sam. Dotyka mojego ramienia. — Jeśli będziesz mnie potrzebował, jestem tutaj.

Ten korytarz okazuje się cichszy, choć wciąż słyszę panujący wokół szpitalny zgiełk. Zatrzymuję się z ręką na klamce. Mogę odejść, mówię sobie. Nie muszę wchodzić.

Jestem bardzo dobry w okłamywaniu samego siebie.

To pomruki głosów popychają mnie do tego, bym nacisnął klamkę. Wchodzę do niewielkiej, skąpo umeblowanej poczekalni. Matka siedzi na kanapie, a ciotka Andromeda trzyma ją za rękę. W małym lichtarzu błyska światło, ledwo sięgając zacienionych kątów pomieszczenia. Drzwi za mną zamykają się, a głosy uzdrowicieli, wzmocnione zaklęciem Sonorus, milkną.

Panuje tu zimno niemal tak dojmujące jak dotyk dementora, a atmosfera jest prawie tak samo ponura. Zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu nie dzieje się nic dobrego. Praktycznie czuję na sobie ból przeszywający powietrze, gęste i ciężkie. Po plecach przechodzi mi dreszcz, więc zawijam wokół siebie ramiona, wręcz niezdolny do tego, by oddychać.

Draco — mówi matka, spoglądając na mnie z twarzą pokrytą łzami. Jej włosy opadają luźno na ramiona, pojedyncze pasma wyślizgnęły się spod zaczarowanych spinek, które na co dzień utrzymują je w idealnym ułożeniu. — Och, mój Draco. — Sięga rękami ku mnie. Jej ubranie skalane jest krwią.

Krwią ojca.

Plami rękaw jej szaty, ramię i pierś w miejscu, w którym, krzycząc, musiała go do siebie przyciskać.

Nogi uginają się pode mną. Opadam na podłogę, łkając rozpaczliwie i wtulam twarz w kolana matki. Zaciskam palce na jej szatach, starając się uspokoić.

Po niekończących się groźbach w końcu to zrobił. Zostawił nas. Samych.

Drań.

Matka również płacze, a nasz zachrypnięty szloch wypełnia niewielką przestrzeń, dławiąc nas we własnym żalu. 

 

***

 

Data pogrzebu została ustalona na niedzielę po południu. 

Czynię przygotowania jakby zasnuty mgłą. Z matki nie ma żadnego użytku, nie opuszcza łóżka. Leży milcząca i skulona na posłaniu, wpatruje się w ścianę i ściska poduszkę, na której spał ojciec. Musiał wiedzieć, jak ona zareaguje. Jak mógłby nie wiedzieć? Przez niemal czterdzieści lat był całym jej życiem.

Czy przestał zdawać sobie sprawę, że to ona znajdzie jego ciało na podłodze, pokryte krwią, z różdżką leżącą o włos od palców? Czy może był na tyle zalany, że nie obchodziło go nic oprócz własnej udręki?

Nie chcę wiedzieć. Wolałbym nie znienawidzić go bardziej, niż nienawidzę w tym momencie.

Rezydencja jest cicha, bez śladu żywych istot. Minęły miesiące, odkąd postawiłem nogę w rodzinnym domu. Ukrywa zbyt wiele wspomnień. Zbyt wiele koszmarów. Pięć lat po wojnie moje cotygodniowe, niedzielne wizyty zmniejszyły częstotliwość do jednej w miesiącu. Rok później bywałem tu już tylko na specjalne okazje. Ojciec ledwie mnie dostrzegał — nic dziwnego, skoro o jego uwagę trzeba było rywalizować z butelką brandy — a matka, nie pytając o powody, od czasu do czasu spotykała się ze mną potajemnie w Londynie czy Oxfordzie na herbacie.

Istnieją w mojej rodzinie sprawy, o których się nie mówi. Być może w ten sposób jest lepiej.

Teraz muszę zbierać wszystkie siły, by przychodzić tu codziennie, wędrować korytarzami bądź siedzieć w milczeniu przy łóżku matki, trzymać ją za rękę z zaciśniętym gardłem.

Blaise pyta mnie co rano, czy potrzebuję towarzystwa. Milie dotyka łagodnie mojego ramienia i proponuje, że zastąpi mnie przy matce.

Nie — odpowiadam zbyt szorstko i czuję ledwie odczuwalne ukłucie winy, kiedy wymieniają między sobą zaniepokojone spojrzenia. Żadne z nich nie drąży tematu. Od siedmiu lat dzielimy ze sobą dom w Oxfordzie, znają mnie i moje humory aż nazbyt dobrze.

I tak codziennie za pomocą sieci Fiuu dostaję się do cichej rezydencji, gdzie moje kroki odbijają się echem od wypolerowanego parkietu w holu wejściowym, a skrzaty zniżają swe głosy do szeptu. Wszystkie lustra zostały zasłonięte, a nieużywane pokoje ukryte. Tak jak moja matka, dom zamknął się w sobie, a jego jądrem stał się jej pokój i ostrożnie drepczące po nim skrzaty.

Nie myślę. Nie pamiętam. Nie mogę sobie na to pozwolić, tak dużo jest do zrobienia. W tej chwili nie mogę sobie pozwolić na luksus, jakim jest lęk przed przeszłością. Oddycham płytko i odwracam wzrok od zacienionych kątów domu oraz szepczących zjaw, które po tylu latach wciąż okupują moje sny.

Pomaga nam ciotka Andromeda. Przynosi mi herbatę i łagodnie przypomina, że mam umówione spotkanie z naszym księdzem, by przedyskutować ostatnią posługę. Wielebny doktor Cornelius Wyndham-Ffoulkes wydaje się miły, kiedy ściska mi dłoń i wprowadza mnie oraz Andromedę do swojego biura. Powinien być miły. Malfoyowie od wieków posiadają prawo do nominacji na urząd kościelny[2].

Muzykę do ceremonii wybieram w zamroczeniu. „Ave Verum Corpus”[3] kompozycji Williama Byrda dla chóru, a jako pieśń kongregacji „Be Still, My Soul”[4]. Po namyśle dodaję jeszcze „Love Divine, All Loves Excelling”[5]. Na złość ojcu. Nie znosił tego przeklętego hymnu. Wyndham-Ffoulkes unosi jedynie brew. Razem z Lucjuszem więcej niż raz dyskutowali o zmianach w wesjelanizmie i kalwinizmie, aż którejś niedzieli ojciec zażądał, by usunięto hymn ze śpiewnika. Znużony ksiądz poinformował go, iż jest to niemożliwe bez zgody Pałacu Lambeth[6].

Żaden z nas nie wspomina, że Lucjusz odebrał sobie życie. 

A więc tradycyjny obrządek — mówi Wyndham-Ffoulkes. Nie patrzy mi w oczy. Społeczeństwo, choć nie prawo kanoniczne, porzuciło archaiczny pogląd na temat tego, że w kościele anglikańskim chowanie samobójców jest zabronione, ale w niektórych zakątkach on wciąż funkcjonuje.

Tak — wstaję i podchodzę do okna. Jestem wdzięczny, że Wyndham-Ffoulkes ma w tej kwestii liberalne poglądy. Niektóre czarodziejskie parafie trwają na etapie ery trzydziestu dziewięciu artykułów[7]. — Ale, na miłość boską, bez Common Worship[8]. Wolałbym, żeby ojciec nie nawiedzał mnie zza grobu.

Przez falistą taflę okiennych witraży dostrzegam cmentarz wypełniony Malfoyami. W rodzinnym mauzoleum w centrum, obramowanym wierzbami płaczącymi po obu stronach, wciąż pozostało miejsce dla kilku z nas. Ojciec zadbał o to, by nie zostać tutaj pochowanym. Zażądał osobnej działki i monumentu wedle własnego uznania. Nie miał zamiaru dzielić wieczności z kimkolwiek, a już na pewno nie z rodziną.

Przez moment panuje cisza. Jestem pewien, że ksiądz i ciotka wymieniają teraz spojrzenia za moimi plecami. Wyndham-Ffoulkes odkasłuje lekko.

Czy życzy pan sobie Eucharystii... — pyta.

Nie — odpowiadam ozięble. Spoglądam w jego stronę. Kiwa głową i zapisuje coś karmazynowym piórem w grubym, czarnym skoroszycie.

A mowa pogrzebowa?

Nie odpowiadam. Wiem, że tego ode mnie oczekują. Nie wiem tylko, czy potrafię.

Draco — szepcze ciotka Andromeda i podchodzi do mnie, a kiedy otula mnie ramionami, zdaję sobie sprawę, że płaczę.

 

***

 

Matka stoi obok mnie, a jej ramiona, otulone czarną, jedwabną szatą, pozostają sztywne.

W swej żałobie wygląda przepięknie, srebrne włosy ma zwinięte w luźny kok, a bladą twarz zmęczoną i wychudzoną. Wyszła z łóżka pierwszy raz, od kiedy zabrałem ją do domu ze szpitala.

Splatam jej palce ze swoimi, a ona spogląda na mnie mętnym wzrokiem. Próbuje posłać mi mizerny uśmiech, ale jej wargi ledwie się poruszają. Ciotka Andromeda stoi po jej drugiej stronie razem z Teddym, który na ten dzień został zwolniony z Hogwartu. Jego włosy przybrały odcień brązowego popiołu, przypominający mi o okolonych w srebrne ramki fotografiach kuzynki Nimfadory z ostatnich lat wojny, porozstawianych wszędzie przez ciotkę Andromedę. Jest wysoki jak na dwanaście lat i tak samo patykowaty jak jego ojciec. 

Żałobnicy kończą śpiewać. Blaise łapie moje spojrzenie z drugiej nawy i lekko marszczy brwi. Dobrze wie, co o tej konkretnej pieśni sądził mój ojciec. Przez lata znosił cierpliwie moje gderanie na temat jego wysoce wydumanych standardów. Milie obdarza go kuksańcem i gniewnym spojrzeniem, a wtedy Blaise odwraca wzrok w kierunku Wyndhama-Ffoulkesa i błyszczącej trumny z orzecha, w której spoczywa ciało mego ojca.

Siedzimy, podczas gdy Wyndham-Ffoulkes przemawia. Jego głos dociera do mnie jako ledwo słyszalny bełkot, zagłuszany przez dudnienie krwi w uszach. Popołudniowe słońce wdziera się przez witrażowe okna, tak jasne i przejrzyste. Rzuca delikatne kałuże złota, zieleni, czerwieni i błękitu na wytartą, kamienną podłogę, poprzecinaną szarymi cieniami ołowianych maswerków i nagich gałęzi, kołyszących się na wietrze w zimnym środku listopada.

W pewnym momencie wstaję i podchodzę do ambony, by wygłosić swoje przemówienie. Nie wiem, co czytam, nie mam zbyt wiele na papierze, który zaciskam w dłoniach. Milie spisała dla mnie mowę wieczór wcześniej, kiedy siedziałem nieruchomy przy kuchennym stole. Wyjęła pióro z moich zimnych palców i zastąpiła je ciepłym kubkiem herbaty z mlekiem. Usiadła obok mnie i ułożyła odpowiednią przemowę.

Twarze przede mną są rozmyte. Zaskakuje mnie, jak wielu przybyło ludzi. Kościół jest mały, ale więcej niż połowa ław została wypełniona. Zastanawiam się, ilu z nich przyszło oddać cześć ojcu, a ile osób jest tu dla mojej matki. Przez te wszystkie lata zrobiła, co mogła, by naprawić naszą zszarganą rodzinną reputację. Razem z ciotką Andromedą spędziła całe godziny, udzielając się charytatywnie w Świętym Mungu, czytając pacjentom, siedząc obok mężczyzn i kobiet w śpiączce, bawiąc się z dziećmi.

Dłonie drżą mi, kiedy kładę pergamin na mównicy. Nie potrafię, myślę, a potem spoglądam w kierunku ławy, w której zasiadają moi przyjaciele. Blaise zatacza kółko palcem, dając mi tym znać, żebym wziął się w garść, a Milie, postawna i poważna w swych precyzyjnie skrojonych, czarnych szatach, z zazwyczaj niesfornymi ciemnymi lokami spiętymi teraz w ciasny kok, kiwa głową. Pansy, siedząca po drugiej stronie, uśmiecha się do mnie łagodnie. Jej czarny kapelusz nasunięty jest wytwornie na jedno oko. Kciukiem ociera drugie. Moja córka chrzestna, Iris, zwinęła się, zaspana, na kolanach matki. Z jej rączki zwisa pluszowy rogogon, którego jedno skrzydło jest mokre od nieustannego żucia. Goldstein siedzi obok żony i dziecka, emanując spokojem. 

Nabieram głębokiego oddechu i zaczynam.

Mowa jest krótka. Nie wspominam o wojnie. Nie ma takiej potrzeby. Wszyscy zgromadzeni wiedzą o zbrodniach ojca. Milie naszkicowała mi w słowach jego portret na podstawie tych wszystkich historyjek, które opowiadałem jej przez lata, przypominając o życzliwości, jaką okazywał mi, gdy byłem dzieckiem, witając mnie ciepło w swojej bibliotece, gdy poczułem się zbyt samotny w ogromnym domu. Pełną łagodności miłość do mojej matki, wyrażaną niekiedy w najmniejszych drobiazgach, takich jak osobiste przyniesienie jej pierwszych narcyzów, które zakwitły w ogrodzie. Dumę, jaką żywił w stosunku do swojej rodziny, do naszych osiągnięć. Głos zamiera mi w gardle i mrugam, odganiając palące łzy. Urywam w środku zdania, rozglądając się po kościele.

Wszyscy obserwują mnie w milczeniu. Milie pochyla się do przodu. Blaise dotyka jej ramienia, by się wyprostowała.

Był moim ojcem — mówię po dłuższej chwili. Wpatruję się w trumnę, ustawioną wysoko nad białymi kwiatami: różami, gardeniami, narcyzami i lśniącymi, zielonymi liśćmi. Nie mam pojęcia, skąd pochodzą i kto znalazł je o tej porze roku. Mój gniew pochłania fala żalu, rozbija się o mnie i przeradza w zdławiony półszloch. Nabieram drżący oddech i napotykam spojrzenie matki. Jej oczy błyszczą łzami, ale uśmiecha się do mnie po raz pierwszy od czasu Świętego Munga. — Był połową mnie — mówię prosto do niej, napiętym i zachrypniętym głosem. — Jak, do diabła, mam tej połowie powiedzieć „do widzenia”?

Patrzę na różany witraż na drzwiach przy końcu nawy. Powoli wypuszczam powietrze. Kiedy odchodzę od mównicy, na której pozostawiłem notatki Milie, nikt się nie odzywa. Mijając trumnę, dotykam jej lekko. Już teraz mi go brakuje.

Siadam. Matka ujmuje moją dłoń i ściska delikatnie. Nikt nie wie, jak to naprawdę jest, tylko my. Na dobre czy złe, Lucjusz Malfoy był naszym światem.

Reszta ceremonii mija jak we mgle. Dopiero gdy Teddy dotyka lekko mojego ramienia, zdaję sobie sprawę, że mam wstać. Wysuwam się za nim z ławki. Blaise i Goldstein wychodzą mi naprzeciw. W milczeniu nasza czwórka podchodzi do trumny i łapie za złoty uchwyt, by podnieść ją na nasze ramiona. Jest lekka, nałożone zostały odpowiednie zaklęcia lewitujące.

Powoli idziemy wzdłuż nawy. Patrzę przed siebie, ignorując uprzejme spojrzenia nieznajomych. Jedna stopa za drugą, powtarzam sobie. Nie myśl, że niesiesz ojca do grobu. Podpieram dłonią bok trumny. Jedna noga. A teraz druga.

Drzwi otwierają się przed nami, zalewając kościół światłem późnego popołudnia. Niesiemy ojca po schodach w dół, na cmentarz parafialny. Stos pogrzebowy, ułożony na kształt litery „V” ze smukłych gałęzi wierzby, czeka już nad wykopanym grobem. Układamy trumnę na białym jedwabiu, rozpostartym na samym środku stosu.

Matka pojawia się u mego boku. Grób zostaje otoczony przez ludzi — morze czarnych i białych szat, kontrastujących z opadłymi liśćmi na pobliskich nagrobkach.

Ujmuję jej dłoń. Wyndham-Ffoulkes zajmuje miejsce po jej drugiej stronie. Otwiera modlitewnik i zaczyna mówić, a rąbek jego białej alby trzepocze na wietrze. Nie słucham. Kiedy matka się odsuwa, wiem, co zdarzy się za chwilę. Patrzyłem, jak ojciec robi to samo z dziadkiem Abraxasem.

Ojcze, polecamy twemu miłosierdziu — intonuje Wyndham-Ffoulkes głosem wzbijającym się ponad cmentarzem — duszę naszego zmarłego brata, a jego ciało powierzamy ogniowi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin