Mowa Szymona Diksztajna.docx

(21 KB) Pobierz

Mowa Szymona Diksztajna*


Towarzysze!

Do niewielkiej garstki polskich słuchaczy zwracam tych słów kilka. Gdy my, socjaliści-Polacy, nielicznie tutaj zebrani, z towarzyszami socjalistami innych narodowości myśli swe zamieniamy — współrodacy nasi: 48, 63 roku bojownicy i obrońcy, powstanie 30 roku świętują osobno Te dwa zebrania z powodu jednej rocznicy to dla nas symbol, to jakby przepowiednia tego, co przyszłość przy szerokiej działalności naszej w kraju nam wróży.
Jak dziś wszyscy starych haseł obrońcy z burżuazją .genewską niewidzialnym węzłem solidarności złączeni — z jednej, a my, wydziedziczeni, z braćmi naszymi wydziedziczonymi innych narodowości — z drugiej strony, tak i na przyszłość zastępy polskich pracowników iść będą ręka w rękę ze swymi braćmi pracującymi jak oni przeciwko reakcyjnym zastępom swojej burżuazji, swych klas panujących.

Towarzysze!

Zebraliśmy się — zaproszenie nasze przekonać Was mogło — nie na obchód powstania 29 Listopada, ale z jego powodu, nie dla bronienia zasad, w imię których walczyli żołnierze 30 roku, ale by naszym ideom hołd oddać. Bohaterów powstania 30 roku dosyć już święcono. Wśród ciężkiej walki nieubłaganej o los, walki, którą robotnik polski staczać musiał, wśród głodu, chłodu i nędzy, kiedy myśl od trosk codziennego życia odetchnąć mogła, zwracał się on do przeszłości Polski, której nie znał, ale do której się zwracał, by w niej śladów przyszłości dopatrzyć [się]. Lepsza część młodzieży naszej w ciężkiej, ołowianej atmosferze despotyzmu oddychać zmuszona, zmuszona przez cały ówczesny system do szeptów, do ukrywania swych myśli, zwracała się także do tej przeszłości, w niej także rozwiązania swych własnych zagadnień szukała.
Bo też dziwny urok wywierała na naszą młodzież, na naszych robotników pamięć, nie zawsze jasna, nie zawsze wyraźna — jak wielu o historii powstań naszych wie tylko z nazwiska! — nieraz tradycjami rodzinnymi wzmacniana, o Kościuszce, Dąbrowskich, Kilińskich, Głowackich. Jak silne na umysłach pozostawiać musiały wrażenie opowiadania o listopadowej nocy, o belwederskich bohaterach, o bezinteresownym poświęceniu się młodzieży. A legendy o czwartym pułku, a „armaty pod Stoczkiem", a Grochów, Wawer, łganie. A mordercze boje pod Ostrołęką, pod Wolą. A Suchodolski, co z piosenką na ustach do powstania pobiegł, piosenkami swymi lud do boju zagrzewał i z piosenką na ustach zginął. A Kicki, a Sowiński generał-bohater, a tylu jeszcze innych. Gdyby na nowo ożyć mogło to pokolenie rycerzy żelaznych, na nowo ująć za broń, zgnieść tę zmorę piekielną despotyzmu, co nas dusi, co krew z nas wypija, zapał nasz młodzieńczy przytłumia, w zarzewiu gasi, żeby nam dało swobody, wolności, przestrzeni — tak myślała młodzież, tak marzyła.
I zwracała się dalej jeszcze w przeszłość i wszystkiego, co lepsze było, co szlachetniejsze, w przeszłości tej Polski szukała. Ale ona przeszłości Polski nie znała, ta młodzież nasza, ci robotnicy; ona dotychczas jej nie zna. Oni we wspaniałych, poetycznych obrazach przeszłości tylko główne figury widzieli, oni tłumu w perspektywie dojrzeć nie umieli czy nie mogli. A przecież w przeszłości naszego narodu dwie były Polski.
Jedna — to ta, co o niej w historii mówią. Od morza do morza, potężna, wielka, wolna jak rzeczpospolite greckie, na zewnątrz groźna, wolnomyślna z początku, jezuicka potem, anarchiczna wreszcie, ta sama, co w 1795 roku i własną swą niemocą upadła, i przemocy sąsiednich mocarstw uległa. I druga Polska — Polska ludu naszego. Ta inna była zupełnie. Od wieków ujarzmiony, od wieków nędzny, od wieków ciemny, lud ten przed sobą nie widział nic, a nad sobą masę swych panów — królów, ale tak gęstą, tak zbitą, że przez wieki całe ani jeden promień światła przez nią przedostać się nie mógł. Mijały też one jeden za drugim, mijały świetne czasy Zygmuntów i Batorego i nieszczęsna Wazów epoka, i haniebny wiek Augustów. Polska ludu zawsze jedna pozostała — niewyczerpaną kopalnią bogactw, dostatków, zbytków i rozkoszy dla drugiej tej Polski — męczarnią, katownią dla ludu polskiego. I nigdzie, w żadnym europejskim społeczeństwie, tak wyraźnego, tak jasnego podziału na dwa odrębne światy widzieć nie było można. Była to jedna z najdziwniejszych form despotyzmu, najsmutniejszy kontrast pomiędzy niewolą i swobodą, pomiędzy prawością i bezprawiem.
Pomiędzy dwiema tymi społecznymi warstwami nic wspólnego nie było i być nie mogło. Co dla Polski panującej było światłem i wolnością — to dla drugiej było ciemnotą i uciskiem, co dla pierwszej dostatkiem i rozkoszą — dla drugiej niedostatkiem i nędzą. I im pyszniej rozwijał się pasożytniczy kwiat szlacheckiej wolności, tym bardziej nędzniał organizm ludu, tym bardziej oddalała się chwila jego ostatecznego wyzwolenia. I przez ten długi period ucisku ani jednego drgnienia nie wydobył lud nasz z piersi swoich, ani jednego głośnego i energicznego protestu, ani razu ręka ludu nie zadrżała z gniewu przeciwko odwiecznym ciemięzcom jego, którzy jedli, pili, swobody używali u góry, tam dokąd ludowi i spojrzeć nie było wolno. Za to ten lud nasz nazwano łagodnym. Była to łagodność niewolnika, u którego długo noszone kajdany ducha zabiją. Pod łagodnością tą jednak nienawiść drzemała. Te dwie Polski, ta u góry i ta z dołu, chociaż razem wyrosły, nienawidziły się serdecznie.
Rok 1795 postaci rzeczy nie zmienił. Wraz z upadkiem państwa polskiego nie upadła Polska przemocy, ucisku, bezprawia, nie upadła, bo upaść nie mogła, bo panowie, co swą ojczyznę sprzedali, umieli swoje przywileje zabezpieczyć. Dopiero po rozbiorze ośmielono się pierwsze uderzenia skierować do gmachu szlacheckich przywilejów. „Wolnomyślny" Józef i Napoleon Krwawy pierwsi szturm przypuścili. Dla despotycznych ich rządów położenie ludu polskiego za smutne było, z interesami ich niezgodne. Ale te przeciw uprzywilejowanym skierowane uderzenia odbiły się od twardego z ich przywilejów puklerza i z podwójną siłą ku ludowi się zwróciły.
Szlachta galicyjska wybornie się do józefińskich patentów zastosować umiała. A w Księstwie (Warszawskim) akt oswobodzenia włościan, owo sławne Esclaoage est aboli (niewolnictwo zniesione), które dotychczas gniewa patriotycznych naszych historyków — niewolnictwa wszak u nas nie było, tylko prawo życia i śmierci umiał zachować pan nad swoim poddanym do końca prawie XVIII stulecia — akt ten dla przeprowadzenia w życie dostał się do rąk panujących. Oni z niego skorzystać umieli i z uwalniającego zrobili go wywłaszczającym. Polska u góry — Polskę ludu za pomocą tego dekretu oszukała pozbawiając go prawa do ziemi. Jeszcze bardziej przygnębiono lud, pod opiekę najlepszej z konstytucji europejskich oddany. A z ludem miast cóż było? Wszak i on pod opiekę konstytucyjnych swobód był oddany. Za słaby on był, by na szali interesów zaważyć; glos jego wśród głosów przedstawicieli panującej kasty ginął zupełnie.
Wśród takich warunków wybuchło powstanie 30 roku. Spadło ono niespodzianie i zakłóciło na czas pewien spokojne używanie panującej kasty. Powitane z początku z obawą, przyjęło ono wkrótce kierunek, jakiego panującym klasom potrzeba było: ogarnęło klasy, które jedynie żyły życiem publicznym, które z zupełną świadomością swych interesów powstaniem całym dla siebie kierowały. Było to więc powstanie szlacheckie, powstanie Polski uprzywilejowanej. „Szlachta osobistych swych krzywd na Mikołaju pomścić się chciała". O drugiej Polsce podczas powstania przypominano sobie czasami. Od czasu do czasu artykuł w „anarchicznej" gazecie istnienie jej przypominał, niekiedy kilku frazesami w rewolucyjnych manifestach wspominano o niej. Kilka sejmowych posiedzeń wreszcie bezowocnymi rozprawami o jej losie napełniono. Zresztą płaciła ona podatki, dostarczała rekrutów, biła się boso i z kosami szła na bagnety i na armaty. Było to wszystko, co od niej wymagano. Lud był dekoracją, akcesorium tylko, chociaż za honor asystowania tej szlacheckiej walce za wolność drogo zapłacił.
Teraz, zanim zdanie nasze o powstaniu 30 roku wypowiemy, zadamy sobie pytanie, na które bez trudu zresztą znajdziemy odpowiedź. Po której stronie sympatie nasze stać muszą? Czy po stronie tej Polski szlacheckiej, co za swą wolność walczyła — czy po stronie tej, co do walki nieświadomie wciągnięta za pomocniczy jej czynnik służyła, a trupami swymi zasłała polską ziemię, jak długa i szeroka? Jeżeli po stronie pierwszej — wszyscy powstać musimy i razem wykrzyknąć: „Cześć i sława listopadowej rewolucji i jej bojownikom! Przykład ich niech nas prowadzi, do nowej działalności zagrzewa!"
Ale my wszak po stronie Polski ludowej stać musim. Jeśli tak — to cienia na listopadowych działaczy najmniejszego rzucać nie możemy — i oni wszak byli wytworem swych warunków, ale powiemy: „Działalność ich cała głębszej nie miała podstawy, nie ożywiała ich miłość dla uciśnionych, nie ożywiała ich żadna szeroka idea, co jedna tylko dziejowych bohaterów wytwarza, co jedna tylko dziejową doniosłość czynom nadaje". Dlatego w rewolucji 30 roku mężnych ludzi tak wiele, a wielkich — ani jednego nie spotykamy. Jedno silne uczucie wspomnienie w nas tej rewolucji wzbudzić musi. To uczucie gorzkiej krzywdy ludowi wyrządzonej, to litość dla biednych, bezimiennych tysięcy na rzeź prowadzonych, a mężnych, by Chłopickim. Skrzyneckim, Czartoryskim za pomost do układów, a w razie zwycięstwa Niemojowskim, Mochnackim za piedestał do ich wyniesienia posłużyć.
Nie nasze to zresztą poglądy tylko. Sami powstania działacze, jego twórcy, żołnierze, obrońcy do tego przekonania doszli. Lat temu 48 akurat, w dwa lata zaledwie po wybuchu powstania, na obchodzie drugiej rocznicy listopadowej rewolucji w Paryżu, wobec tłumu paryskiego ludu i polskiej emigracji Tadeusz Krępowiecki śmiało i odważnie ..napiętnował czoło zatracicieli ojczyzny".
,.Sześćdziesiąt lat upłynęło — mówił on — od dnia pierwszej zbrodni na niezależnej Polsce popełnionej i Polska znowu podniosła swą głowę, by z tronu ściągnąć uzurpatorów. Ale tyle wstrząśnień nic dla jej dobra zrobić nic mogło, żadne z nich nie było robione w celach wymaganych przez ludzkość, bo wszystkie były dokonane przez szlachtę dla wyłącznego jej dobra".
Oburzenie powszechne wśród tłumami na Zachód po upadku powstania przybyłej emigracji wzbudziły te słowa. Inkryminacje i krzyki, głosy o zdradzie i przekupstwie posypały się na śmiałka, ale prawda zwyciężyć musiała. Na emigracji nową Polskę odkryto, Polskę ludu, która do dawnej, wymarzonej Polski podobna nie była. I do przekonania przyjść było potrzeba, że dla Polski tej nowa praca, nic od dawnej zapożyczyć nie powinna. Tak mówili z początku Towarzystwa Demokratycznego pierwotni założyciele: ,,Polak... rozstać się powinien ze swą przeszłością, która go zgubnymi napawa wyobrażeniami, i by przyszłe uzyskać życie — przyszłość wyobrażać powinien '.
A przyszłość ta w przepysznych przedstawiała się kolorach. Szeroka znowu i znowu potężna od morza do morza Polska z szczęśliwymi, równoprawnymi współobywatelami — dziećmi jednej matki ojczyzny. Tylko że droga do takiej szczęśliwej Polski ciernista była, wymagała ona nic tylko osobistego poświęcenia, nie tylko bohaterskich czynów, ale poświęcenia interesów całej kasty, zupełnego wyrzeczenia się. całej Polski szlacheckiej dla interesów Polski ludowej. Tę konieczność rozumiało, jej wszystkie konsekwencje przyjęło tylko niewiele ludzi z emigracji: Krępowiecki, Worcell, Swiętosławski, Rupniewski, dzielna kolonia portsmouckich żołnierzy. Wtedy powiedzieli oni do demokratów: ,,My drugą, wam przeciwną jesteśmy ojczyzną".
Cześć za to im! Za ich odważne słowa, cześć ich pamięci! Tak jednak ogól emigracji nie myślał. Była to szlachta, byli to ludzie bądź co bądź z klas uprzywilejowanych, tysiącznymi węzłami z klasami uprzywilejowanymi związani. Ze stałym postanowieniem zupełnego zerwania z przeszłością, szczersi, gorętsi z demokratów rozpoczynali swą czynność. Półśrodków się. lękali, przeciwko rewolucyjnym wystąpili powagom, Kościuszkę z piedestału strącili. Ale sami w półśrodkach zagrzęźli — ci synowie szlacheckiej Polski, swych stanowisk nie opuszczając rękę do polskiego ludu wyciągali, by go do siebie przyciągnąć, by z dwóch na wieki od siebie oddzielonych obozów społeczeństwo jedno wytworzyć — Polskę demokratyczną. Dla wytworzenia tej niemożliwości, dla wytworzenia tej Polski demokratycznej chcieli użyć perswazji! Od szlachty, od Polski szlacheckiej żądali, by ta z tronu swego zeszła i część przywilejów swych oddała — nie widzieli przepaści dzielącej od siebie dwie klasy społeczne. Dlatego też działalność ich bezowocna była. Dlatego też, do przyszłości dążąc, ku przeszłości bezustannie wzrok swój zwracali.
Jak burza niespodziana spadł na głowę demokratów rok 46. To nienawiść Polski ludowej wybuchła straszna, wściekła, groźna, jak szał niewolnika, co łamie swoje okowy. Krwawymi ofiarami powinna ona była wykazać demokratom, że przepaść dzieląca dwie klasy społeczne zbyt jest wielka, by słowami pokory zapełnić je było można.
To była odpowiedź na propagandę demokratyczną ze strony ludu. Szlachta odpowiedziała w dwa lata później. Wiadomo, ile rok 48 zmian nieprzewidzianych w Europie wywołał. Galicyjska szlachta domagała się swobody i otrzymała udział znaczny w zarządzaniu swymi sprawami. Kiedy więc w ten sposób o swoim i o ludu polskiego losie stanowić mogła, wtedy, odłożywszy na stronę doktryny względem ludowej Polski, przyjęła indemnizację za pańszczyznę, by tym łatwiej zamienić dawną pańszczyźnianą niewolę na nową, najemniczą. Te dwa przykłady wystarczyć były powinny. Nie wystarczały jednak. W 15 lat znowu powstanie. Znowu godzić zaczęto to, czego żadną miarą godzić nie było można. Znowu na obalenie gmachu, na które francuska burżuazja setki lat oczekiwać i 10 lat w największej w Europie rewolucji żyć musiała, na obalenie gmachu klasowej przewagi chciano użyć hasła całej i niezależnej Polski.
Religijny entuzjazm, tradycję narodową, rasową nienawiść zużyto w celu czasowego zamalgamowania sprzecznych, wrogich sobie żywiołów. Rezultatem [były] setki tysięcy ofiar, upadek powstania i najstraszniejsza reakcja, której ucisk czujemy dotychczas i długo czuć jeszcze będziemy. Czyż tyle wieków historycznego doświadczenia nie powinno nam za wskazówkę posłużyć?
Byłoby samobójstwem, gdybyśmy nie oglądając się na historię postępować chcieli. Jeżeli tradycja Polski szlacheckiej dla socjalistów obca być powinna, z historii jej korzystać chcą oni i skorzystają. Wychodzimy z tego założenia: Dwie klasy w państwie polskim istniały od dawna, odgraniczone jak najściślej, z odrębnym życiem, z wprost sprzecznymi interesami. Wszystkie dotychczasowe usiłowania, by zbliżyć do siebie obie dwie te klasy, do żadnych nie doprowadziły rezultatów. Nie było pośredniej klasy, która by obronę chociaż niektórych interesów ludu wziąć na siebie mogła, która by historyczną rolę nosicielki idei demokratycznych poważnie nosić umiała. Teraz, w miarę jak średnia ta klasa rozwija się, zajmie ona miejsce obok Polski szlacheckiej, która otwartymi rękami ją przyjmie, obok siebie posadzi i razem z nią dzielić się będzie przywilejami i zyskiem od drugiej tej Polski, od Polski pracującej zabranymi. Na tym fakcie istnienia klas my swą pracę opieramy.
My chcemy dobra dla Polski pracującej, dla tej, która szerokim życiem nie odetchnęła jeszcze, my chcemy jej miejsce dla działania, dla życia przygotować. Musimy więc do walki wystąpić z tamtą. Musimy na każdym kroku powtarzać: Polska szlachecka, Polska historyczna przez wieki o istnieniu ludu zapomniała, póki jej własna tego nie przypomniała niedola. Wtedy zwrócono się do ludu powołując go w imię dobra wspólnej ojczyzny do walki. Lud na te nawoływania do zgody zapłacił krwią swoją obficie. Dosyć jej w imię dawnych haseł przelano. Teraz, gdy świadomość o własnych swych interesach odrębności w ludzie rzemieślniczym i wiejskim obudzać się poczyna, my tej świadomości na pastwę dawnym hasłom oddać nie chcemy.
Dawniej rozdział klas do instynktowej prowadził nienawiści — rzeź była jego rezultatem. My ten rozdział utrzymamy — z przeświadczenia interesów, interesów mas pracujących płynąć on będzie, do zwycięstwa ludu polskiego doprowadzi. Starych haseł do tego nam nie potrzeba. Naszym braciom z Zachodu, robotnikom-socjalistom, zawdzięczamy nowe hasło, jasne, proste, dla wszystkich proletariuszów wspólne i zrozumiałe:
Ziemia dla rolnika, dla robotnika narzędzia pracy!

 


* Źródło tekstu: "Pierwsze pokolenie marksistów polskich", tom I, Książka i Wiedza, Warszawa 1962, ss. 382-392.

 

 

1

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin