MAREK HŁASKO "BAZA SOKOŁOWSKA" * * * Rzucony z daleka od miasta transport, a mówišc potocznie baza, gniótł się na peryferiach Woli w zaułku ulicy Sokołowskiej. Stanowczo słowo baza brzmiało zbyt szumnie i obszernie w odniesieniu do tego małego placyku, zatłoczonego samochodami od płotu do płotu. Garaż był to dawny magazyn żelaza. Porodku stała dobudowana z desek obitych papš budka dyspozytora; dalej, na końcu placu, był warsztat: tam królował gruby Gienek Durczak ze swojš brygadš. Po placu, wród samochodów, pomocników i szoferów, uwijał się kierownik techniczny bazy, kulawy Rustecki. Do Rusteckiego mówiło się "szefie". Szef pasował do tej całej kołowaniny - ze swš ruchliwš postaciš, dononym, ochrypłym głosem, wyszmelcowanym czarnym fartuchem, wreszcie ze swymi pokancerowanymi rękami. Te nieforemne ręce potrafiły wszystko: wyregulować najbardziej oporny ganik, uciszyć klapišcy zawór, zmusić do gadania milczšcy silnik. Nawet Durczak, brygadzista z warsztatu, uchodzšcy w tych sprawach za największy autorytet, milkł z szacunkiem, gdy techniczny podnosił maskę samochodu. Wszyscy, nawet zarozumiały Karolak, mówili: "Ma, ma globus Rustecki". Był to fakt bezsporny, stwierdzony przez całš załogę, nie podlegajšcy dyskusji. Załoga była liczna, zżyta, zgrana z sobš. W bazie wszystko łšczyło ludzi: stare "trupy", na których jedzili, wspólne kłopoty, ciężki zawód, który się tyle razy wyklinało w cholery, a którego przecież nikt by nie zamienił, gdyby przyszło co do czego. Ludzie razem pracowali, scementowani silnie ze sobš ofiarami i koleżeńscy, chociaż o tym nie mówiło się nigdy. Bo i po co? I tak każdy wiedział, że jak trzeba, to "chłopaki pomogš". I pomagali. Dzielili się ze sobš wiadomociami zdobytymi przez całe lata tarapaniny z wozem, cišgali się nawzajem z bezdroży, gdy który "rozkraczył" się po nocy, daleko od bazy ratowali się nawzajem jakš wiecš czy innš częciš skombinowanš z trudnociš. Były to pierwsze lata powojenne, pierwsze ciężkie lata, bez warsztatów, bez częci - a transport musiał chodzić. W tym zbiorowisku ludzi zaciętych, szorstkich, takich, którzy i dwie noce potrafili przeleżeć pod wozem, aby tylko o własnych siłach dojechać, znalazł się nagle Michał Kosewski. Skšd się znalazł - nie wiadomo. Był młody i to właciwie tłumaczyło wszystko: wielu młodych garnie się za kółko. "Ciapciak" - mówił warsztat. "Niemowlaczek zasrany" - twierdził dyspozytor Kurka (dwadziecia pięć lat pracy za kółkiem), a ogólnie było wiadomo, że takich jak Kosewski to nie ma, nie było i nie potrzeba. Szef Rustecki nic nie mówił, patrzył tylko z politowaniem, jak Kosewski męczy się ze swoim wozem, który w tych rękach " no, nie chce chodzić, cholera!..." Nawet konwojenci mówili: "Nie, panie, ja z nim nie pojadę za Boga. Przecież to tabaka życiowa". Nie wiadomo kiedy i jak przylgnęło do niego przezwisko Student i trzeba przyznać, że niewesołe życie miał ten dziwny student. Wród masy kpiarzy, wymiewajšcych i wyszydzajšcych, zwłaszcza tych starszych, dla których był czym w rodzaju papugi kataryniarza, Kosewski miał tylko dwóch przyjaciół, których istnienia się nie domylał. Jednym z nich był Stefan Kamiński, drugim Szymaniak. Tych dwóch ludzi rozumiało go, broniło i pomagało ze wszystkich sił. Tak jak z Kosewskiego mieli się wszyscy, nawet ci najmłodsi, jeżdżšcy na najgorszych "trupach", tak Kamiński cieszył się ogólnym poważaniem. "Szanowanie, panie Stefciu" - mówili najmłodsi. "Jak się masz" - pozdrawiała go brygada Gienka. "No jak, panie Stefciu, jak leci?" - zatrzymywał go Solecki, dyrektor transportu, choć wiedział, że u Stefana wszystko musiało "lecieć na medal". Stefan był młodym kierowcš, kochał wóz i dbał o ten wóz jak o najdroższš istotę. "Co ty, Stefan, lub brałe z tym dżemsem, do cholery?" - pytali niektórzy. Wielki wóz był zawsze wypucowany, błyszczał jak zegarek, aż kłuł w oczy. Krańcowo różnš sylwetkę tworzył Kosewski. Chudy, pajęczonogi, mizerak aż drażnišcy w swojej niezaradnoci, w żaden sposób nie dawał sobie rady z wozem. "Z niego szofer jak z koziej dupy trębacz" - mówili wszyscy i na- prawdę wydawało się, że kozi fragment byłby lepszy niż ten zalękniony, . niezaradniutki Student. Jak ryba bez wody, tak Rustecki nie mógł się obejć bez bazy. Tu dopiero, poród warkotu silników, wymysłów kierowców i goršczkowego rytmu pracy żył naprawdę: To włanie tworzyło jego żywioł, pasję. Ten kaleki człowiek żył bazš, kochał jš po swojemu: milczšco, spokojnie. Można to było wyczuć mimo jego pozornej oschłoci. Jednego Rustecki nie znosił: leni i niedorajdów. I jednych, i drugich tępił bez litoci: zsadzał z wozów, przenosił na najgorszš robotę albo w ogóle usuwał. Kosewski bał się szefa jak ognia, karlał pod jego spojrzeniem. Oczy technicznego przenikały samochód na wskro z drażnišcš dokładnociš aparatu rentgenowskiego, w mig wykrywały nie dokręconš rubę lub kawał zaschniętego błota. Techniczny wtedy nic nie mówił. Patrzył na delikwenta i ten czytał w jego spojrzeniu wszystko, co najgorsze dla siebie. Albo spónić się z wyjazdem. Boże, co to wtedy było! Rano Rustecki podbiegał do okienka dyspozytora. - Jak tam, panie Kurka? Wszyscy już wyjechali? Flegmatyczny, opasły Kurka rzucał okiem na tablicę. - Wszyscy. Jeszcze tylko Pawlak, Kosewski i Stefan. - Stefan? - dziwił się techniczny. - Co pan? Zaklšł i pobiegł do Pawlaka. - No, co jest, panie Jasiu? - krzyknšł do kierowcy kręcšcego się przy wozie. Pawlak odwrócił się. W jego oczach zamigotały iskierki złoci. - A ja wiem, co jest? Nie chce zapalić. - To zassij go pan. - Już próbowałem, nie daje rady. - No, a spróbuj pan jeszcze raz. - O, rany Boskie! Mówiłem, że nie. Trzeba go szarpnšć. - A co on zawsze tak ciężko pali? - Nie, tak to omega... Tylko teraz styki ma zjechane. - No to co? Nie potrafisz pan sobie nowych wypisać z magazynu? Ech, jak Bo... - Zaraz, co pan krzyczysz? Po co ta mowa? Byłem w magazynie, nie ma nowych. Rustecki zakręcił się w miejscu. - Czekaj pan, polecę po Stefana, to pana pocišgnie. Jak z dziećmi, jak Boga kocham, jak z dziećmi... Kamiński siedział w swoim wozie, rozgrzewał silnik. Koło niego Kosewski kręcił korbš swojš "doczkę". Włosy opadły mu na oczy, czoło błyszczało potem. - Panie Kamiński - wysapał Rustecki. - Chod pan, pocišgniesz pan tego Omegę... - Pawlaka? - Tak, tak. Podjed pan. - A co mu jest? - Nic mu nie jest: on mówi, że styki, a ja, że zalany po prostu. No, jed pan, jed pan. Kamiński ruszył, podstawił się tyłem do Pawlaka. - Zaczep się kabestanem, Jasiu - powiedział do niego. - I pomału, bez nerwów... - Dobra! Możesz. - Na trójkę go! - krzyknšł Rustecki. Pawlak zmarniał w ustach przekleństwo pod adresem technicznego. - Sam wiem - warknšł. - Po cholerę się pan wtršcasz? Jad, Stefan. Stefan wypełnił warkotem halę. Widział w lusterku wciekłš twarz Pawlaka kopišcego w akcelerator. Przecišgnšł go spory kawał po placu - nic. - No, co jest, Jasiu? - krzyknšł. - Może pršd, co? Pawlak rozłożył ręce. - Dawaj jeszcze, dawaj... Studebaker strzelił parę razy w tłumik, przekrztusił się i zabasował równo. Rustecki odetchnšł. - A widzisz pan - powiedział triumfalnie. - Mówiłem, że jest zalany. Twarz Pawlaka pociemniała z pasji. - Gówno! - ryknšł. - Nie ucz mnie pan! I zanim techniczny miał czas odpowiedzieć, wytoczył się z rykiem z bramy; pomocnik ledwo zdšżył wskoczyć. - Daj pan spokój - powiedział pojednawczo Kamiński na widok wciekłej miny technicznego. - Nie zna pan Janka? Nie ustšpi za Boga... Rustecki machnšł rękš. - Dobra, dobra. No, odjazd. - Moment. Tylko ksišżkę wezmę. "Jeszcze tylko ten cholerny Kosewski, jak zwykle" - pomylał Rustecki z rezygnacjš. Michał, klnšc na czym wiat stoi, szarpał rozpaczliwie swój wóz. Silnik zaskakiwał i gasł. Widok tego niezdary poderwał Rusteckiego. - No, co jest? - zapytał ostro. - Czego nie wyjeżdżasz? Kosewski otarł wierzchem dłoni mokre czoło. - Nie wiem włanie, co jest, panie kierowniku. Techniczny wzruszył ramionami. - To kto ma wiedzieć, panie Kosewski? Może ja? Co? Albo może proboszcz z Kaczych Dupek? Złoć, nagromadzona na Pawlaka, trzasnęła teraz w Michała. - No, powiedz pan? - warczał Rustecki. - Bo może ja jestem taki głupi? Co pan zrobił z tego wozu, do cholery, co? Nanim latał przedtem Skórka i minuty nawet nie stał. Mylisz pan, że baza to jest ochronka dla niemowlšt czy co, do cholery? Tu trzeba rabotać, do diabła! Kosewski milczał. Techniczny widział, jak nerwowo łamie sobie palce, i żal mu się zrobiło tego niezdary. - No, nie stój pan jak na weselu. Rób pan co. Albo leć na warsztat, niech Gienek da kogo, żeby przyszedł i zobaczył. Jazda... Kto rozemiał się za plecami Rusteckiego. - Wóz ino gwizda, tylko szofer... Poznał po głosie Karolaka. - Ach, szkoda mowy nawet - machnšł rękš. - Dzieciaków naprzyjmowali i taki skutek, psiakrew! A pan dlaczego nie wyjechał, panie Franku? - Konwojent jeszcze nie przyszedł, czekam... Rustecki pokulał w stronę warsztatu. Do Michała podszedł Kamiński, milczšcy wiadek tej rozmowy. Sam będšc młodym, dobrze rozumiał bolšczki poczštkujšcych. - Czekaj, czekaj - przytrzymał go za ramię. - Nie spiesz się tak na warsztat. Sami zobaczymy. Kosewski wybškał pod nosem jakie podziękowanie. li, - Otwórz no maskę tej... I ty się tak, bracie, nie przejmuj - mówił Kamiński z głowš w silniku. - Stary jest najlepszy człowiek, tylko trzeba go poznać. Ma już taki charakter, lubi, żeby wszystko grało. Masz kombinerki? Ale ty się nie przejmuj za bardzo i tylko rób swoje, a zobaczysz, że wszystko będzie gites, ani się obejrzysz, jak złapiesz ten dryg... Daj no rubokręta... A na warsztat też nie lataj z byle czym, bo cię znienawidzš. Będziesz miał co, ...
Poszukiwany