Osikowicz Ruletenburg.txt

(32 KB) Pobierz
Marcin Osikowicz-Wolff

Ruletenburg

Noc by�a jasna, a powietrze odzyskiwa�o �wie�o�� po 
upalnym pierwszym dniu lipca. Przyt�umione bicie ratuszowego 
zegara og�asza�o p�noc.
St�jkowy Szczepan Britow szybkim krokiem zmierza� do domu 
po zako�czonej s�u�bie, nuc�c ra�nego, wojskowego marsza 
"Dla ojczyzny i cesarza". Policjant by� m�czyzn� oko�o 
pi��dziesi�tki, ale o nieprzeci�tnej energii, wi�c kiedy tak 
maszerowa�, iskry g�sto sypa�y si� spod podkutych but�w. 
Jego mieszkanie znajdowa�o si� na drugim pi�trze starej 
czynsz�wki przy Kruczej, dwie przecznice od placu Siennego. 
By� pewien, �e czeka tam na niego sp�niona kolacja, gor�cy 
samowar z gruzi�sk� herbat� i r�wnie gor�ca A��a Ludwigowna 
- jego prawowita ma��onka.
Wszed� do bramy i ju� kierowa� si� w stron� schod�w, 
kiedy dostrzeg� �wiat�o, dochodz�ce przez uchylone drzwi 
str��wki.
Upi� si� i �pi, a lampa spowoduje po�ar, pomy�la� o 
str�u. Aleksander Michaj�owicz Katikow by� powszechnie 
znany z poci�gu do smu�ych kszta�t�w butelek "Kartoflanej".
Postanowi� zgasi� lamp�, zawr�ci� wi�c i pchn�� odrapane 
drzwi. By�y �o�nierz w s�u�bie cesarza, uczestnik wojny 
krymskiej odznaczony dwoma medalami "Za odwag�", widzia� ju� 
w �yciu niejedno, a jednak to, co zobaczy� tym razem, 
sprawi�o, �e marszowa melodia uwi�z�a mu w gardle.
Str� le�a� na pod�odze tu� przy wej�ciu. Nawet na 
pierwszy rzut oka wida� by�o, �e nie powali�a go w�dka. 
Siekiera, kt�ra wystawa�a z jego g�owy, tkwi�a w czaszce a� 
po stylisko. Lampa pali�a si� na stole. Obok niej sta�a 
butelka, szklanka, a na kawa�ku gazety le�a� kiszony og�rek.
Britow pochyli� si� nad trupem i dotkn�� jego nadgarstka. 
By� ju� zimny. Po wewn�trznej stronie d�oni dostrzeg� 
wypisan� mi�kkim o��wkiem du��, rzymsk� dwunastk�. Podszed� 
do sto�u i zdmuchn�� lamp�. Potem wyszed�, zamkn�� drzwi na 
klucz i pu�ci� si� p�dem na komisariat.
Ju� po kwadransie pod numerem pi�tym na Kruczej zaroi�o 
si� od policjant�w. Mimo p�nej pory znale�li si� te� gapie 
- g��wnie go�cie pobliskiej traktierni. Cia�o Katikowa 
zapakowano do czarnego, zamkni�tego powozu i odwieziono do 
miejskiej kostnicy. �lady zabezpieczono, str��wk� 
zaplombowano.
Britow z�o�y� na komisariacie odpowiednie zeznania, a 
s�dzia �ledczy Porfiry Pietrowicz wym�g� na nim uroczyst� 
przysi�g�, �e nikomu nie wspomni o numerze na r�ce martwego 
str�a. Oko�o drugiej nad ranem st�jkowy m�g� wreszcie uda� 
si� do domu. Samowar by� ju� zimny, a �ona spa�a.
P�nym popo�udniem Porfiry Pietrowicz w dalszym ci�gu 
siedzia� w swoim gabinecie. Okna pomieszczenia wychodzi�y na 
Prospekt Newski i p�yn�cy stamt�d gwar stolicy rozprasza�
jego uwag�. Zamkni�cie okien by�o jednak niepodobie�stwem ze 
wzgl�du na panuj�cy zaduch. W ko�cu ze zniech�ceniem zamkn�� 
grub� teczk�, kt�r� w�a�nie przegl�da�. Potem przewi�za� j� 
mocnym, konopnym sznurkiem i z tym pakunkiem w jednej, a 
letni� marynark� w drugiej opu�ci� budynek. Machn�� na 
doro�k� i kaza� si� wie�� do Parku Letniego. Tam, 
przysiad�szy na bia�ym, sk�adanym krzese�ku (krzese�ka za 
pi�� kopiejek wynajmowa� stra�nik zieleni), odpoczywa� w 
cieniu stusze��dziesi�ciodwuletniego d�bu. Po mniej wi�cej 
godzinie podni�s� si� nagle i zdecydowanym krokiem 
pomaszerowa� w kierunku bramy.
Profesor Micha� Michaj�owicz Luboznatielny zajmowa� 
pi�trowy dom po przeciwnej stronie ulicy. Budynek otoczony 
niewielkim ogrodem nie m�g� uchodzi� za przyk�ad typowej 
architektury petersburskiej i sk�ania� si� raczej ku domom 
angielskim. Z drugiej strony ca�y Petersburg r�wnie� nie 
nale�a� do typowej architektury rosyjskiej, wi�c wszystko 
si� jako� wyr�wnywa�o.
Poci�gn�� za sznur dzwonka. Kiedy mu otworzono, w 
pierwszej chwili pomy�la�, �e pomyli� adres i chcia� 
zawr�ci�. M�oda kobieta stoj�ca w drzwiach nie wygl�da�a na 
s�u��c�. U�miecha�a si� do niego.
- Jestem Porfiry Pietrowicz, dawny ucze� profesora.
- Jestem Anette Tomaszowna, jego obecna �ona - 
powiedzia�a kobieta. - Prosz�, niech pan wejdzie. Profesor 
jest w swoim gabinecie.
Id�c za ni� zauwa�y�, �e jedno ucho ma odrobin� 
odstaj�ce. M�g�bym je odgry�� i po�kn�� na surowo, pomy�la�.
Wszed� do jasnego gabinetu. Anette Tomaszowna zamkn�a za 
nim drzwi.
- Widz�, drogi Porfiry Pietrowiczu, �e pozna� pan ju� 
moj� �on�. Od p� roku. Niech�e pan siada.
Stary cz�owiek nie wygl�da� na zaskoczonego wizyt�. 
Siedzia� w sk�rzanym fotelu, przy zasypanym papierami 
stoliku. Mimo wczesnej pory i gor�ca mia� na sobie bordowy, 
pikowany szlafrok, a jego nogi okryte by�y kocem.
- I c� pana do mnie sprowadza po tylu latach? Sko�czy� 
pan studia w czterdziestym si�dmym..., nie, w czterdziestym 
�smym. Znamienna data, nie m�g�bym zapomnie�.
- Prawd� powiedziawszy, nie wiem, od czego zacz��. Widzi 
pan, my... to znaczy ja...
- Najlepiej zacz�� od pocz�tku. To znaczy od herbaty.
�ona profesora postawi�a na stoliku tac� z serwisem. Kiedy 
pochyla�a si� nad samowarem, Micha� Michaj�owicz ukradkiem 
poca�owa� j� w ucho. S�dzia przygryz� wargi. Siedzieli przez 
chwil�, w milczeniu delektuj�c si� napojem.
- No wi�c? - zapyta� w ko�cu Luboznatielny.
Porfiry Pietrowicz poprawi� si� w fotelu.
- Wszystko zacz�o si� blisko rok temu. Zamordowano 
dr�nika w jego budce, przy wyje�dzie z miasta. Sprawcy nie 
zale�li�my. W czasie ogl�dzin zw�ok zauwa�ono wypisan� na 
d�oni dr�nika rzymsk� jedynk�. Fakt ten zaprotoko�owano, 
ale nikt nie przywi�zywa� do niego wagi. Do czasu. �ledztwo 
w tej sprawie jeszcze si� na dobre nie zacz�o, a ju� 
znaleziono kolejnego trupa. Tym razem by� to piekarz.
- Na d�oni mia� dw�jk� - Luboznatielny siorbn��.
- W�a�nie. Kto� to skojarzy� z dr�nikiem i spraw� 
zaj�li�my si� powa�niej. Podj�li�my r�ne... nadzwyczajne 
dzia�ania, ale niczego nie wykryli�my. Nie uda�o nam si� 
nawet ustali� zwi�zku mi�dzy zabitymi. Prawdopodobnie si� 
nie znali.
Od tamtej pory mamy ju� dwunastu ponumerowanych zabitych. 
W�r�d nich cztery kobiety. Nie mamy za to �adnych 
podejrzanych, �adnych poszlak, o dowodach nie wspomn�. 
Robimy, co si� da, �eby unikn�� plotek, wi�c gazety jeszcze 
nie zd��y�y powi�za� tych historii. W ko�cu - Porfiry 
wzruszy� ramionami - w stolicy codziennie kogo� si� morduje. 
Ca�y czas jednak miastu grozi panika. Nie musz� m�wi�, jak 
zaszkodzi�oby to naszej instytucji. 
- Nie musi pan. Ale czego w�a�ciwie wasza instytucja 
oczekuje ode mnie? - profesor u�miechn�� si� nieznacznie.
Porfiry Pietrowicz po�o�y� na stoliku teczk�, kt�r� dot�d 
trzyma� na kolanach.
- To nie biuro, to ja prosz� pana o pomoc. Jako dawny 
ucze�, to znaczy nieoficjalnie. Tu s� kopie akt tej sprawy. 
- S�dzia �ledczy wzi�� g��boki oddech. - Prosz�, �eby pan 
wskaza� mi trop, mo�e jest co�, co przeoczy�em. Potrzebuj� 
pomys�u, idei, metody. Czegokolwiek, co pomo�e mi z�apa� 
tego drania.
- Sk�d pan, drogi Porfiry Pietrowiczu, wie, �e zab�jc� - 
je�eli oczywi�cie mamy do czynienia tylko z jednym 
cz�owiekiem - jest m�czyzna?
S�dzia u�miechn�� si�.
- Nie wiem. Chcia�em sprawdzi�, czy problem pana 
interesuje.
- Oraz czy dzia�a jeszcze m�j starczy umys�? Ch�tnie pana 
uspokoj� - dzia�a. Dobrze, przejrz� te papiery, ale niczego 
nie obiecuj�. Kiedy zdarzy�o si� ostatnie morderstwo?
- Wczoraj przed p�noc�.
- Dzi� jest drugi lipca. W takim razie prosz� przyj�� 
pi�tnastego. Mo�e zd��ymy powstrzyma� morderc� przed 
nast�pnym razem. Anette odprowadzi pana do wyj�cia.
Przez nast�pne dwa tygodnie Porfiry Pietrowicz miota� si� 
bezsilnie, uporczywie staraj�c si� odnale�� punkt wsp�lny 
dla wszystkich nie wyja�nionych przypadk�w. A to kr��y� po 
mie�cie, odwiedzaj�c miejsca zbrodni, a to zam�cza� 
podw�adnych, nakazuj�c powt�rne przes�uchania, w kt�rych 
zreszt� sam bra� udzia�, a to zn�w zagrzebywa� si� na wiele 
godzin w aktach, z nadziej� nag�ego objawienia. Objawienia 
nie dost�pi�, nabawi� si� natomiast ostrych b�l�w g�owy, 
zaniku apetytu i stanu og�lnego podra�nienia. Lekarz Zosimow 
stanowczo doradza� odpoczynek. Stan zdrowia przyjaciela 
bardzo go niepokoi�, lecz ten nie zwraca� uwagi na 
ostrze�enia i pracowa� w zapami�taniu charakterystycznym dla 
wszystkich monoman�w.
Rankiem dnia, w kt�rym mia� ponownie odwiedzi� profesora 
Luboznatielnego, Porfiry Pietrowicz wreszcie zrezygnowa�. Po 
nocy sp�dzonej nad przepatrywaniem kolejnych tom�w akt mia� 
ju� tylko tyle si�y, �eby powlec si� do swojej s�u�bowej 
garsoniery i tam bez �ycia pa�� na kanap�.
Kiedy si� obudzi�, by� wiecz�r i do pokoju wpada�o ciep�e 
�wiat�o ko�cz�cego si� dnia. W poczuciu zmarnowanego czasu 
umys� si�, ogoli� i przebra�. Nie poczu� si� od tego lepiej, 
ale proste czynno�ci przywr�ci�y mu nieco trze�wo�ci umys�u.
Wyszed� z mieszkania. Garsoniera przylega�a bezpo�rednio 
do jego gabinetu, a ten do kancelarii. Dy�urny urz�dnik 
pokiwa� ze zrozumieniem g�ow�.
Drzwi otworzy�a Anette Tomaszowna. Jej ucho dalej by�o 
odstaj�ce, ale Porfiremu Pietrowiczowi zacz�o si� nagle 
wydawa�, �e poprzednio by�o to lewe, a teraz prawe.
Wszed� do gabinetu. Profesor Luboznatielny ubrany by� tym 
razem w czarny, staromodny surdut, kt�rego u�ywa� kiedy� w 
czasie wyk�ad�w, by nie poplami� kred� lepszego ubrania. W 
rogu rzeczywi�cie sta�a przeno�na tablica z przygotowanym 
zapasem kredy. Tablica przys�oni�ta by�a serwet�. 
Luboznatielny wygl�da� teraz dok�adnie tak, jakim go 
zapami�ta� Porfiry Pietrowicz z czas�w studi�w na Cesarskiej 
Akademii Nauk.
- Wygl�da pan fatalnie, studencie Porfiry Pietrowiczu. Na 
pana miejscu przesta�bym chodzi� do podejrzanych lokali, a 
zacz��bym przygotowywa� si� do egzaminu.
S�dzia chcia� zaoponowa�, ale Luboznatielny pchn�� go 
ko�cem linijki na fotel.
- Silentium! Nie przerywa� - warkn��, ale zaraz z�agodzi� 
ton. - Prosz�.
Podszed� do tablicy i �ci�gn�� serwet�. Na niej czerwon� 
kred� wypisanych by�o dwana�cie nazwisk wraz z kr�tkimi 
charakterystykami.
- Studencie Porfiry Pietrowiczu, prosz� to odczyta� - 
g�os...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin