Wierna9.txt

(3 KB) Pobierz
84






























  9
  Nad wieczorem, gdy już oddział dragoński od paru godzin znikł w lasach, panna Salomea
  wróciła do domu w towarzystwie Szczepana ze swej kryjówki na górze. Pobiegli obydwoje
  do rannego, żeby go z kadzi wycišgnšć i złożyć na posłaniu. Niezwłocznie też udali się nad
  rzekę. Ze zwłok Olbromskiego wypłynęło tyle krwi, że cały spłacheć ziemi niš nasiškł. Panna
  Salomea przysiadła nad zabitym. Nie mogła płakać. Człowiek, który wczoraj patrzał na niš
  rozumnymi i dobrymi oczyma, jedyny, któremu by zawierzyła, leżał w postaci zeszpeconych
  szczštek. Nie rozumiała ani kolei zdarzeń, ani zależnoci wypadków od głębokich przyczyn,
  ani tego straszliwego chaosu, który jš w sobie obracał jak młyńskie koło kropelkę wody. Nie
  wiedziała, że i ona sama jest maleńkš przyczynš obrotu wielkiego koła. Nie mógł jej tego
  wszystkiego wytłumaczyć ojciec, prosty, wierny żołnierz  ani ranny powstaniec, prosty
  entuzjasta  ani nikt z ludzi przecišgajšcych przez ten dom, który się stał jak sień publiczna.
  Czuła, że jedni rzucili się w odmęt walki wskutek zalepienia, które nie liczy i nie mierzy 
  inni popchnięci przez błędny rachunek  inni porwani przez wielki sen wolnoci albo jej
  nadziejš  jeszcze inni z rozkazu, dla mody, idšc w stadzie  inni z tchórzostwa przed opiniš.
  Ten jeden, wczorajszy goć, wiedział, co cały chaos znaczy, mierzył jego siłę, badał kierunek
  i nastawiał go na jakš, sobie wiadomš drogę. On byłby jej wytłumaczył wszystko, byłby
  nauczył, co znaczš zdarzenia, bo mšdroć i sprawiedliwoć wieciły się w jego oczach jak
  gwiazdy w nocy. Lecz oto ten włanie leżał u jej nóg, z głowš rozciętš, z której goły pałasz
  wyłupał mózg.
  Nie mogła płakać. Dusiła się od czego, co zatkało gardziel. Kazała Szczepanowi, żeby
  przyniósł rydel i wykopał grób dla tego człowieka. Stary kucharz siedział na zgniłym pieńku
  wierzby i żuł skibę żołnierskiego razowca, którš był porzuconš znalazł na stole w kuchni.
  Gdy powtarzała rozkaz, jšł mruczeć:
   Będę ta kopał! Nic ino toto no, dwigaj, obsługuj, brudy jeich wyno. Tera znowu kop!
   Cicho! Popatrz...
   Będę ta na niego patrzał!
   Szczepan!
   Chce się takiemu gzić, to się gzi. Roboty dla nich na wiecie nie ma. A ty mu znowuj dół
  kop!
   Cicho  cicho!...
   Dy ja nie wrzeszczę. Nie robię, co potrza?
   Jeli Szczepan nie chce, to ja mu sama dół wybiorę.
   A no rydel jest, stoi.
  Po chwili wstał ze swego pniaka i poczšł oglšdać miejsce na małym wzgóreczku, bliżej
  ogrodu. Pchnšł rydel nogš w miękkš ziemię... Wykrelił nim na murawie miejsce na chłopa.
  Plunšł w garć i wzišł się do kopania jamy. Pracował w milczeniu, z naj zupełniejszš
  obojętnociš. Przez cały ten czas panna Brynicka siedziała w głowach zmarłego. Nie
  spostrzegła, że zza węgłów stodoły, zza drzew wysuwali się gospodarze wiejscy, baby i
  dzieci. Łšczyli się w gromadki szepczšce pomiędzy sobš. Utworzyło się z nich koło
  ciekawych widzów. Szczepan wykopał niegłęboki grób. Zmierzch padał, gdy przyszedł, ujšł
  trupa za nogi i pocišgnšł do dołu. Panna Salomea szła za zwłokami do grobu. Złożone zostały
  w wilgotnej, wodš podmokłej ziemi i prędko zasypane czarnymi bryłami.
  Wolno wracali obydwoje ze Szczepanem do dworu. Było ciężko ić. Było nudno i zimno
  w sercach. Patrzyli z odrazš na czarny dach nakrywajšcy siedlisko niedoli. Niechętnie
  wkraczali w progi. Gdy weszli, pierwszš czynnociš było uprzštnięcie dwu pocieli
  wczorajszych goci, które jeszcze w dużym pokoju leżały. Panna Salomea wiecšc sobie
  latarniš zabrała się do roboty. Lecz gdy się zbliżyła i dotknęła przecieradeł, kołder,
  poduszek, przejęła jš awersja. Obiedwie pociele pokryte były mnóstwem wszy. Przyniesione
  tu zostały z żydowskich zajazdów, z chłopskich tapczanów, z wyrobniczych legowisk  lad
  terania się polskich wodzów po norach polskiej nędzy... Wszy zostały żywe, gdy dwaj ludzie
  znikli jak cienie...

                                       KONIEC ROZDZIAŁU
Zgłoś jeśli naruszono regulamin