Harvell_Richard_-_Dzwony.rtf

(954 KB) Pobierz

Richard Harvell

Dzwony

przełożył Jacek Konieczny

 

Tytuł oryginału: The Bells

Copyright © 2010 by Richard Harvell. All rights reserved.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo w.a.b., 2011

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo w.a.b., 2011

Wydanie I

Warszawa 2011

Dla Dominique

 

Do Czytelnika

Wychowywał mnie człowiek, który z pewnością nie mógł być

moim ojcem. Choć obaj wiedzieliśmy, że zrodziłem się z nasienia

innego mężczyzny, Mojżesz Froben, Lo Svizzero, nazywał mnie „sy-

nem", a ja nazywałem go „ojcem". Kiedy ktoś poważał się poruszyć

ten temat, Mojżesz wybuchał śmiechem, jakby ów człowiek właśnie

zrobił z siebie durnia.

- To przecież jasne, że nie jest moim synem — mówił. - Nie bądź

śmieszny.

Jeśli to ja nabierałem śmiałości i próbowałem dowiedzieć się cze-

goś o naszej przeszłości, spoglądał na mnie w milczeniu smutnym

wzrokiem.

- Daj spokój, Mikołaju - odzywał się po chwili, jakby chciał

przypomnieć, że umówiliśmy się omijać ten temat. Z czasem zro-

zumiałem, że nigdy nie poznam okoliczności, w jakich przyszedłem

na świat. Ojciec był jedyną osobą, która je znała, i zamierzał zabrać

tę tajemnicę do grobu.

Poza tym miałem wszystko, o czym mogło marzyć dziecko. Razem

z ojcem mieszkaliśmy w Wenecji i Neapolu, a później przyjechali-

śmy tu, do Londynu. Do czasu podjęcia studiów na Oksfordzie nie

odstępowałem go niemal na krok. Nawet kiedy rozpocząłem własną,

odmienną od jego, karierę, nigdy nie rozstawaliśmy się na dłużej niż

dwa miesiące. Oglądałem jego występy w największych europejskich

operach. Siedziałem u jego boku w karecie otoczonej tłumem wielbi-

cieli, biegnących za nią z nadzieją, że chociażby obdarzy ich uśmie-

chem. Nie słyszałem wtedy o biednym Mojżeszu Frobenie, a wy-

łącznie o słynnym Lo Svizzero, pod którego spojrzeniem omdlewały

damy i który potrafił doprowadzić swoim głosem widownię do łez.

7

Możecie sobie zatem wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy tydzień

po śmierci ojca odkryłem w jego rzeczach ten plik kartek. Jesz-

cze bardziej zdumiało mnie to, że znalazłem w nich odpowiedzi

na wszystkie pytania, które zadawałem sobie przez lata: dotyczące

okoliczności jego i moich narodzin, pochodzenia mojego imienia,

osoby mojej matki oraz czynu, który zmusił ojca do milczenia.

Choć mam poczucie, że spisał to wszystko z myślą o mnie, jestem

przekonany, że chciałby się podzielić swoją opowieścią z innymi.

Trzeba bowiem pamiętać, że ćwiczył zawsze przy otwartym oknie,

aby wszyscy przechodnie mieli szansę usłyszenia jego anielskiego

głosu.

Mikołaj Froben

Londyn, 6października 1806 roku

 

Historia ta rozpoczyna się od trzech dzwonów. Powstały z po-

giętych łopat, grabi i motyk, pękniętych kociołków, stępiałych le-

mieszy, jednego zardzewiałego piecyka i wtopionej w każdy z nich

złotej monety. Były chropowate i czarne, jeśli pominąć srebrne

krawędzie, w które drewnianym bijakiem uderzała moja matka.

Była kobietą drobnej budowy ciała, dzięki czemu mogła swobodnie

i szybko się pod nimi przemieszczać. Gdy brała zamach, jej stopy

odrywały się od gładkich desek dzwonnicy, a w chwili uderzenia

dźwięk rozchodził się od czubka kopuły dzwonu do końców jej

wyciągniętych palców.

Wszyscy mieszkańcy szwajcarskiego kantonu Uri twierdzili zgod-

nie, że były to Najgłośniejsze Dzwony na Świecie. Ja sam słyszałem

kiedyś potężniejszy dzwon, niemniej one wisiały w dzwonnicy sto-

jącej tak wysoko nad doliną Uri, że ich dźwięk rozchodził się rze-

czywiście na wielkim obszarze: od wód Jeziora Czterech Kantonów

do śniegów Przełęczy Świętego Gotharda. Witał kupców przybywa-

jących z Italii, a szwajcarscy żołnierze maszerujący doliną musieli

zakrywać uszy dłońmi. Kiedy dzwony zaczynały bić, zaprzęgi wo-

łów nie chciały ruszać z miejsca. Najgrubsi ludzie tracili apetyt od

wibracji, w jakie dźwięk wprawiał ich jelita. Krowy wyprowadzane

na pobliskie pastwiska traciły słuch. Nawet najmłodsi pasterze byli

głusi jak pień, mimo że zaszywali się w swoich szałasach codziennie

rano, w południe i wieczorem, kiedy moja matka biła w dzwony.

Właśnie tam, w dzwonnicy małego kościółka, przyszedłem na

świat. Tam też spędziłem pierwsze lata życia. Jeżeli na dworze było

dostatecznie ciepło, zostawaliśmy w dzwonnicy na noc. Kiedy mat-

ka nie wymachiwała drewnianymi bijakami, siedzieliśmy przytuleni

pod dzwonami, otoczeni otwartymi ścianami wychodzącymi na

cztery strony świata. Osłaniała mnie przed wiatrem i głaskała po

czole. Choć nigdy nie zamieniliśmy ani słowa, obserwowała moje

gaworzące usta. Łaskotała mnie, aż zaczynałem się chichrać. Kiedy

raczkowałem, trzymała mnie za stopę, abym nie wypadł za krawędź

i nie zabił się na ostro zakończonych kamieniach pod dzwonnicą.

Uczyła mnie chodzić. Ja zaciskałem piąstki na jej palcach, a ona pro-

wadziła mnie dookoła dzwonów; w ten sposób okrążaliśmy je co-

dziennie kilkaset razy. Pod względem powierzchni nasza dzwonnica

była maleńkim światem. Większość ludzi uznałaby zapewne, że dla

dziecka stanowiła więzienie, niemniej, w wymiarze dźwiękowym,

był to największy dom na świecie - metalowe kopuły skrywały w so-

bie wszystkie wyobrażalne dźwięki, które dzięki matce rozchodziły

się na cały świat. Rozbrzmiewające potężnym echem bicie docie-

rało do niezliczonych uszu. Jedni go nienawidzili, drudzy czerpali

natchnienie z jego mocy, jeszcze inni stawali jak urzeczeni ze wzro-

kiem wzniesionym do nieba lub wybuchali płaczem, kiedy wibracje

zmywały z nich dręczące smutki. Nikt wszakże nie dostrzegał w ich

brzmieniu piękna. Rozumiała je tylko moja matka i ja.

Żałuję, że moje życie nie rozpoczęło się właśnie w ten sposób: od

matki i jej dzwonów, Ewy i Adama mojego głosu, moich radości

i smutków. Prawda przedstawiała się oczywiście inaczej. Miałem

ojca, a matka również miała ojca. Miały go także dzwony. Był nim

Richard Kilchmar, który pewnej nocy w 1725 roku wszedł chwiej-

nym krokiem na stół ustawiony na rynku Altdorfu, dumnego mia-

sta należącego do Konfederacji Szwajcarskiej. Był tak pijany, że

widział dwa księżyce zamiast jednego.

Przymknął jedno oko, zmrużył drugie i oba księżyce zlały się

w rozmytą kulę. Rozejrzał się dookoła: dwieście osób świętowało

zakończenie żniw, koronację nowego papieża oraz ciepły letni wie-

czór. Dwieście osób stojących po kostki w nasiąkniętym moczem

błocie. Dwieście osób trzymających kufle cierpkiego sznapsa desty-

lowanego z ureńskich gruszek. Dwieście osób równie pijanych, jak

Richard Kilchmar.

12

- Cisza! - zawołał w noc, która wydawała mu się równie ciepła

i jasna, jak jego umysł. - Chcę coś ogłosić!

- Gadaj! - odkrzyknęli.

Tłum umilkł. Wysoko nad ich głowami alpejskie stoki lśniły

w świetle księżyca niczym zęby osadzone w czarnych zepsutych

dziąsłach.

- Protestanci to psy! - zawołał, unosząc w powietrze kufel; mało

brakowało, aby się potknął i spadł ze stołu. Ludzie zaczęli wiwa-

tować. Przeklęli psy z Zurychu, które miały mnóstwo pieniędzy.

Przeklęli psy z Berna, które miały broń palną i armię, a gdyby tylko

chciały, mogłyby przekroczyć góry i podbić dolinę Uri. Przeklęli

psy z niemieckich landów na północy, które nigdy nie słyszały o ich

kantonie. Przeklęli je za nienawiść do muzyki, szkalowanie Naj-

świętszej Panienki i zamiar napisania od nowa Biblii.

Słysząc wyzwiska nieobecne przez poprzednich dwieście lat w eu-

ropejskich stolicach, Kilchmar poczuł, że serce zaczyna mu mocniej

bić. Łzy napłynęły do oczu - był pośród braci! Co mógł im teraz

odpowiedzieć? Co obiecać? Tyle co nic. Nie zbuduje przecież fortu

z armatami. Był co prawda jednym z najbogatszych mieszkańców

Uri, ale i tak nie stać go było na wystawienie armii. Nie mógł też

uspokoić ich mądrymi słowami, ponieważ brakowało mu talentu

oratorskiego.

I wtedy, jakby w odpowiedzi na jego niewysłowione błaganie, roz-

legł się dźwięk. Wszyscy wznieśli zaczerwienione oczy ku niebu —

ktoś wspiął się na kościelną wieżę i uderzył w dzwon. Był to naj-

piękniejszy, najbardziej poruszający dźwięk, jaki Richard Kilchmar

kiedykolwiek słyszał. Wypełniał ulice miasta. Odbijał się echem

od gór. Richard poczuł łaskotanie w napęczniałym brzuchu. Kiedy

dzwon przestał bić, zapadła cisza równie ciepła i wilgotna, jak łzy,

z których Kilchmar otarł oczy.

Pokiwał głową. Dwieście głów odpowiedziało tym samym ge-

stem.

- Dam wam dzwony — wyszeptał. Chlusnął zawartością kufla

w gwieździste niebo. Kiedy przemówił, jego głos podniósł się niemal

do krzyku. — Zbuduję kościół wysoko w górach, aby bicie dzwonów

15

odbijało się echem od każdej piędzi ureńskiej ziemi! Będą Naj-

donioślejszymi i Najpiękniejszymi Dzwonami na Świecie!

Tłum zareagował jeszcze głośniejszymi wiwatami. Richard

wzniósł ręce w geście triumfu. Sznaps spływał mu po czole. Wszys-

cy unieśli kufle do ust i opróżnili je do końca na przypieczętowanie

jego obietnicy.

Kiedy Kilchmar wypił ostatnią kroplę napoju, zatoczył się do

tyłu, potknął i upadł. Resztę nocy spędził, leżąc w błocie i marząc

o swoich dzwonach.

Gdy otworzył oczy, zobaczył krąg niebieskiego nieba otoczony pier-

ścieniem dwudziestu wpatrujących się w niego z nabożeństwem

twarzy.

- Poprowadź nas! — wykrzyknęli błagalnie.

Cześć, jaką go otaczali, niemal uniosła go z ziemi, a po sześciu

czy ośmiu łykach pociągniętych z wciskanych mu do ręki flaszek,

poczuł jeszcze większą lekkość. Wkrótce potem siedział na koniu,

prowadząc procesję złożoną z pięćdziesięciu jeźdźców, kilku wozów

wypełnionych kobietami oraz biegnących obok po trawie dzieci

i psów. Nie miał pojęcia, gdzie ich prowadzi. Do tego dnia uważał

góry za groźne i nieprzyjazne człowiekowi. Teraz wszakże wiódł ich

drogą przez dolinę Uri w stronę Italii, w stronę siedziby papieża,

w stronę pokrytych śniegiem pól skrzących się w promieniach słoń-

ca. W pewnej chwili poczuł przypływ natchnienia - skręcił w bok

i zaczął się wspinać.

Podążali coraz wyżej i wyżej, niemal do podnóża urwisk i granicy

śniegu. Kilchmar jechał na czele pięciuset mieszkańców kantonu

Uri, aż dotarli do skalistego wzniesienia, gdzie ujrzeli dolinę zszytą

cienką białą nitką rzeki Reuss.

- Tutaj - wyszeptał. - Tutaj.

- Tutaj — powtórzyli za nim. — Tutaj.

Odwrócili się i spojrzeli na leżącą pod nimi maleńką wioskę,

nieefektowne skupisko domostw. Jej mieszkańcy i ich wychudłe

krowy obserwowali w zdumieniu zgromadzenie, jakie pojawiło się

na skalistym wzgórzu.

Maleńka, przymierająca głodem wioska, o której tu piszę, nazy-

wała się Nebelmatt. W tej właśnie wiosce przyszedłem na świat (oby

zrównał ją z ziemią pożar i zasypała lawina).

Kościół Kilchmara ukończono w 1727 roku. Zbudowano go z ka-

mieni oraz potu mieszkańców Uri. W zimie panował w nim równie

wielki chłód, jak na otaczającym go górskim zboczu. Kształtem

przypominał niewysoki but. Do lokalnego biskupa wysłano petycję

o przysłanie księdza, który poradziłby sobie z zimnem i odosob-

nieniem. Po czterech dniach nadeszła odpowiedź w postaci mło-

dego, uczonego Karla Victora Vonderacha, który z nachmurzoną

miną zapukał do drzwi Kilchmara. „To idealny człowiek do obję-

cia placówki na tak zimnej i odosobnionej górze - pisał biskup. -

Nie odsyłajcie go z powrotem".

Kościół miał zatem gospodarza, dwanaście ławek w rustykalnym

stylu i dach, który zatrzymywał sporą część deszczu - wciąż bra-

kowało wszakże tego, co obiecał ludziom Kilchmar. Dzwonów.

Kilchmar załadował zatem wóz prowiantem i oświadczył, że wy-

biera się do St. Gall, aby odszukać najlepszego w całym katolickim

świecie ludwisarza. Wóz ruszył z łoskotem, żegnany patriotycznymi

okrzykami. Kilchmara nigdy więcej nie widziano w Uri.

Budowa kościoła doprowadziła go do ruiny.

Rok po położeniu ostatniej dachówki kościół, w którym zamie-

rzano powiesić Najdonioślejsze i Najpiękniejsze Dzwony na Świe-

cie, dysponował jedynie pustą dzwonnicą.

Mieszkańcy kantonu Uri to lud dumny i zaradny. „Czy odlanie

dzwonu naprawdę jest takie trudne?" - zastanawiali się. Potrzebne

są gliniane formy, trochę roztopionego metalu i belki nośne, na któ-

rych można zawiesić gotowe dzwony - i tyle. Być może Bóg zesłał

im Kilchmara tylko po to, by zapoczątkował dzieło.

„Bóg potrzebuje twojego żelaza. Przynieś Mu miedź i cynę" -

głosiło wezwanie do ludu.

Z zardzewiałych łopat, połamanych motyk, zaśniedziałych noży

i popękanych kociołków usypano na rynku w Altdorfie stos; w tym

15

samym miejscu, gdzie trzy lata wcześniej Kilchmar złożył swoją

obietnicę. Tłum radośnie witał każdy datek. Pewien mężczyzna

przytaszczył piecyk, którym ogrzewał dom w zimie. „Niech ją Bóg

błogosławi" - wymruczał tłum, kiedy stara wdowa dorzuciła do

sterty przedmiotów swoją biżuterię. Łzy popłynęły po policzkach

zebranych, gdy trzy najbogatsze rodziny zjawiły się z trzema złotymi

monetami. Do przewiezienia całego żelastwa do wioski w pobliżu

kościoła potrzeba było dziesięciu wozów zaprzężonych w osły.

Jej mieszkańcy, choć nie dysponowali zbyt wieloma metalowy-

mi przedmiotami, nie chcieli być gorsi. Przez dziewięć dni i nocy

pilnowali ognia w prowizorycznym piecu do odlewania dzwonów,

dzieląc się jednocześnie sznapsem, jaki im pozostał z poprzedniego

dnia, a do wspólnego dzieła dołożyli jeszcze szczękę wilka, rzeźbio-

ny róg kozicy i zakurzony kawałek kwarcu.

Dwunastu mężczyzn doznało trwałych poparzeń podczas przele-

wania żarzącej się surówki do form. Pierwszy pękaty dzwon przy-

pominał tłustego indyka, drugi mógł pomieścić w sobie małą kozę,

a trzeci — niezwykły trzeci dzwon - miał wysokość człowieka, a na

wieżę musiało go wciągać szesnaście koni.

Wszyscy mieszkańcy doliny Uri zebrali się na wzgórzu pod koś-

ciołem, aby po raz pierwszy usłyszeć bicie dzwonów. Kiedy przygo-

towania dobiegły końca, tłum zwrócił nabożne spojrzenia na ojca

Karla Victora Vonderacha. Ksiądz obrzucił ich protekcjonalnym

spojrzeniem pasterza dokonującego oględzin stada owiec.

- A błogosławieństwo, ojcze? - wyszeptała jakaś kobieta. — Nie

pobłogosławi ojciec naszych dzwonów?

Potarł skroń, a następnie wyszedł przed tłum. Pochylił głowę

i wszyscy uczynili to samo.

- Ojcze niebieski - wychrypiał i odkaszlnął. - Pobłogosław

te dzwony, które uczyniłeś...

Pociągnął nosem, rozejrzał się dookoła, po czym zauważył,

że wdepnął butem w krowi placek.

- Niech je diabli wezmą — wymruczał. Przedarł się przez tłum.

Ludzie patrzyli za nim, dopóki nie zniknął w swoim domu, który

miał co prawda szyby w oknach, ale wciąż brakowało mu dachu.

16

Tłum w milczeniu zwrócił się w stronę siedmiu kuzynów Kilch-

mara, którzy zdecydowanym krokiem wmaszerowali do kościoła.

Jeden stanął przy najmniejszym dzwonie, dwóch przy średnim,

a czterech przy największym. Ludzie wstrzymali oddech, kiedy po

raz pierwszy się zakołysały.

Najdonioślejsze i Najpiękniejsze Dzwony na Świecie zaczęły bić.

Górskie powietrze zadrżało. Dźwięk rozlał się po dolinie. Był

drażniący niczym zardzewiałe zawiasy, dudniący niczym lawina,

przenikliwy niczym wrzask i kojący niczym szept matki. Wszyscy

krzyknęli z przerażenia, zadygotali, zakryli uszy dłońmi i cofnęli

się o krok. Na szybach w domu ojca Karla Victora pojawiły się

pęknięcia. Ludzie tak mocno zaciskali zęby, że je sobie wyszczerbili.

Popękały im bębenki w uszach. U krowy, dwóch kóz i jednej kobie-

ty wystąpiły przedwczesne skurcze porodowe.

W końcu odbijające się od odległych gór echo zanikło i zapadła ci-

sza. Wszyscy podnieśli wzrok na kościół, jakby obawiali się, że może

runąć. Po chwili otworzyły się z hukiem drzwi i ze środka wypadli

kuzyni Kilchmara z dłońmi przyciśniętymi do zakrwawionych uszu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin