Budzińska Bożena - Matowe oko.pdf

(298 KB) Pobierz
7852515 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
7852515.001.png 7852515.002.png
Bożena Budzińska
MATOWE OKNO
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
LETNIE CHOROBY
Tabliczka wisiała na drzwiach domu od kilku godzin. Ciotka Maria, bardziej niż ja pod-
ekscytowana, raz po raz otwierała drzwi, niby to wyglądając listonosza, który miał przynieść
emeryturę, ale ja wiedziałem, że nawet listu od byłego narzeczonego nie oczekuje tak niecier-
pliwie, jak pierwszych pacjentów. Zeszła się z nim ponownie na tydzień po pięćdziesięciu
latach rozłąki i teraz, powróciwszy już z krótkich wakacji na wyspę, gdzie osiedlił się dawno
temu, Kamilo pisywał nad podziw regularnie, kaligrafując nasz adres najpiękniejszym pi-
smem, jakie widziałem.
Ale na mojej tabliczce także widniały kształtne litery, czarne na złotym tle, mój to był po-
mysł, żeby drzwi gabinetu prezentowały się inaczej niż u wszystkich innych lekarzy. Chcia-
łem przyciągnąć pacjentów wyszukanym wystrojem, nim zdobędę doświadczenie, sławę i
będę mógł pobierać te bajecznie wysokie honoraria, o których marzyła ciotka Maria. I ja też,
choć bardziej zależało mi wtedy na opinii, tyle pracy włożyłem w zdobycie dyplomu, więc
teraz trzeba by nacieszyć się możliwością korzystania z uprawnień, mówiłem sobie i nawet
gdy zamknąłem oczy, widziałem pulsujący czarno napis:
DOKTOR MAC VIRY
SPECJALISTA CHORÓB LETNICH
Użyłem oczywiście pseudonimu, żaden letniarz nie odważyłby się występować pod wła-
snym nazwiskiem; rodziny beznadziejnych przypadków osławiłyby go przed opinią pu-
bliczną, siłą, której tak bał się ojciec, wprawdzie tylko specjalista chorób zimowych. Rycerz
Angin, jak go nazywano w mieście, ale coś mi z tych obaw pozostało, mimo że nie zatrudni-
łem nawet ochroniarza, tylko w rejestracji ciotkę Marię. Miała na początek zastępować także
pielęgniarkę, póki nie uzbieram funduszy na zatrudnienie jakiejś cipki, tak mówiła, lecz ja
wiedziałem, że Marii sprawia przyjemność asystowanie mi przy pracy. Lubiła mnie od dnia
mych czternastych urodzin, kiedy na rodzinnym zebraniu zostałem przyjęty do grona doro-
słych mężczyzn. Z tej okazji wydano przyjęcie w ogrodzie, stałem przy wielkim stole i
przyjmowałem prezenty, w większości pieniądze albo czeki, to tym darom zawdzięczam, że
mogłem rozpocząć studia.
Pewnie teraz będę musiał leczyć rodzinę cioci Wiesi za darmo, pomyślałem, ależ się oni
rozplenili, ze trzydzieści osób, nie znam wszystkich nawet z imienia. Natychmiast przyszło
mi jednak do głowy, jak uchronić się przed bankructwem: poradę dam za darmo, nie wpisując
jej do książki, a za leki i recepty niech płacą, nie będę dokładał do interesu, niech tylko spró-
bują szemrać. Mama uważa, że nierozsądnie wybrałem specjalność. Letniarstwo skazuje mnie
na praktykę w rodzinnym okręgu, poza którym nie występują „moje ukochane” gorące choro-
by. Gdybym został na przykład pediatrą, mógłbym wyjechać z miasta w wielki świat, a tak
zawsze pozostanę prowincjuszem, każdy mój krok i gest będzie tematem publicznych roz-
mów. Jako najlepszy specjalista chorób letnich muszę się z tym liczyć i wiedzieć, że tylko
sam sobie będę winien, jeżeli nie zrobię kariery naukowej.
Oj, Mamo! Chciałem nieraz powiedzieć kochanej rodzicielce, jak to ja uwielbiam zajmo-
wać się teorią, formułować przedziwnie brzmiące hipotezy. Ale ona chciałaby widzieć moje
artykuły w fachowych periodykach, a książki oprawione w pełną zwierzęcej powagi brązową
skórę na oszklonych półkach w gabinetach ordynatorów klinik. Jakże czułbym się, siedząc na
takiej półce, sam mógłbym w tym miejscu zapaść na jakąś letnią chorobę i kto by mi wtedy
pomógł? Jeden z patałachów, do których prowadzono sąsiadkę nieboszczkę, nie dowiedzieli-
4
śmy się wtedy, na co w końcu umarła, a imały się jej letnie infekcje, że strach o tym pomy-
śleć, więc ojciec wywnioskował, że złapała którąś z tych obrzydliwych letnich zakaźności,
chronił mnie i siostrę przed tym paskudztwem, choć miał prawo praktykować tylko zimą, zaś
latem powinien zapadać w sen sezonowy, jak to czyni wielu aktywnych zawodowo uzdrowi-
cieli przez dużą część urlopu.
Nie znający ich trudu zazdroszczą, że doktor pracuje zaledwie czwartą część roku, a inni
męczą się przez całe sześć miesięcy, pozostałe natomiast spędza na urlopie albo w pokojach
snów, nie każdego na nie stać, ale jak tu wytłumaczyć prostactwu tę konieczność biernego
odpoczynku, oczyszczenia oddechu z zarazków, złośliwych drobin piasku, tak, one naprawdę
są utrapieniem naszego okręgu, powodują latem tyle chorób płuc, a jesienią i wiosną, kiedy
nie jest już tak gorąco, by trzeba koniecznie ubierać buty, chroniąc stopy przed rozpalonym
brukiem, ludzie ulegają pokusie chodzenia boso i potem nie mogą już wyzwolić nóg z natu-
ralnych kajdan, pot i ciepło człowieka kuszą piasek, który syci się ciałem i staje się nim rów-
nocześnie. Ilu to podczas praktyk widziałem takich ludzi z piasku! Na ciężkich kamiennych
łożach oddziału dla chorych na piasecznicę pulsowali ziarenkami, a te ponownie opadały na
swe ofiary, nie tracąc ani na chwilę kontroli nad przemianą. I najbardziej dziwiło mnie to, iż
owe osypujące się posągi chwilami odzyskiwały możliwość ruchu, wstawały i połyskując
złocistymi twarzami, pokornie odbierały talerze z zupą, choć obiad nie był im już do niczego
potrzebny.
Ale co mi tam pory przejściowe! Pozostanę wyłącznie przy jednej, ojciec popełnił błąd,
starczy na jakiś czas omyłek w naszej rodzinie. I zapłacił najwyższą cenę za całoroczne czu-
wanie. Przy nas. Przy swoich najbliższych.
Ciotka Maria i o tym pamięta, ciotka Maria umie korzystać ze zdolności swego umysłu.
Oto ustawia w kolejce pierwszych moich pacjentów, grupując ich według wstępnej diagnozy.
Z poczekalni dobiegają odgłosy zniecierpliwienia. Inny może by się przejął, ale nie ja!
Paliłem cygaro i popijałem wytrawny wermut, zalecany lekarzom jako najlepszy środek
profilaktyczny przeciwko zakaźnym oddechom pacjentów. Cygaro należało oczywiście do
tych najmocniejszych, z dodatkiem sproszkowanej skorupy orzecha maio, którym straszy się
u nas dzieci. Owoc ten ma żywić się jadem żmij, wabiąc je ciągłymi zmianami kształtu jak
ptaki-zabawki z baśni o kapryśnym biskupiątku.
Całe moje pokolenie zaśmiewało się z tej historii opowiadanej przy ogniskach, które mimo
zakazów paliliśmy w lesie podczas wagarów, najczęściej uciekaliśmy zresztą z lekcji religii.
A potem kolejny rząd zakazał księżom pouczających, wielce moralnych przemów i nie wie-
dzieliśmy już, co dobre a co złe, może wcale nie chcieliśmy tego odróżniać, tylko tak sobie
siedzieć, wpatrując się w ogień, przepowiednia głosi bowiem, że pewnego razu lato się nie
skończy, tylko z dnia na dzień będzie coraz goręcej, a ludzie spłoną, zapalając się jeden od
drugiego. I chyba gdy usłyszałem tę groźbę po raz pierwszy, zapragnąłem przeciwstawić
moje skromne umiejętności ogniowi południowego słońca, wszakże lekarze będą najbardziej
potrzebni owej krytycznej chwili, od nich dowiedzą się mieszkańcy naszego zakątka, jak się
ochłodzić, ujarzmić rytm krwi, aby przetrwać następny dzień. I póki tylko gwiazdy nie prze-
staną się obracać, kierując ku nam przez pół dnia swą chłodną stronę, medycyna będzie miała
szansę ocalić najsilniejszych bądź posiadających potężne agregaty chłodnicze. Myśląc o tym,
z dumą spojrzałem na kabinę lodową w moim gabinecie. W krytycznej sytuacji mogło zmie-
ścić się w niej dziesięć osób! Stłoczonych jak śledzie w puszce, to prawda, ale za to pewnych,
że przetrwają południe. I cudnie do siebie przymarzających...
Cygaro wypaliło się dokładnie o dziewiątej. Postanowiłem rozpocząć pracę. Gdzieś we-
wnątrz siebie słyszałem jeszcze tajemny śpiew maio, który poznają tylko szczerze oddani
orzechowi, kiedy zadzwonił telefon. Ośrodek epidemiologiczny! Kazano mi przedsięwziąć
szczególne środki ostrożności, ponieważ rozpoczynała się właśnie epidemia złośliwych prze-
ziębień wódką. Po odłożeniu słuchawki gwizdnąłem na palcach i znów nalałem sobie zielon-
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin