1727.txt

(475 KB) Pobierz
CZEKOLADA

Joanne Harris 


Przełożyła Zofia Kierszys

 

Tytuł oryginału: CHOCOLAT
 

Copyright (c) Joannę Harris, 1999 Ali rights reserved
Ilustracja na okładce
Kadr z filmu "Czekolada". Prawa na terenie Polski
VISION Film Distribution Company.
Redakcja Jacek Ring
Redakcja techniczna Elżbieta Babińska
Korekta
Grażyna Nawrocka
Skład i łamanie Elżbieta Rosińska


ISBN 83-7255-868-X Warszawa 2002
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7




1
11 lutego Tłusty wtorek
Przywiał nas wiatr zapustów. Wiatr wyjątkowo ciepły w lutym, roznoszący zapachy smażonych na patelni naleśników i kiełbasek i słodkich od cukru pudru wafli na podgrzanym talerzu, wiatr rozrzucający konfetti w powietrzu i przetaczający papierowe kołnierze i mankiety w rynsztoku, wiatr będący jakąś idiotyczną odtrutką na zimę. Daje się wyczuć gorączkowe podniecenie ludzi, którzy tłoczą się z obu stron wąskiej głównej ulicy i wykręcają szyje, żeby zobaczyć pokryty karbowaną bibułką char z rozetami z papieru i pękami powłóczystych wstążek. Anouk patrzy szeroko otwartymi oczami, stojąc pomiędzy torbą do zakupów i smutnym brązowym psem. Nieraz już widywałyśmy, ona i ja, pochody karnawałowe - korowód dwustu pięćdziesięciu udekorowanych wozów w Paryżu w tłusty czwartek zeszłego roku i sto osiemdziesiąt wozów równie wspaniałych w Nowym Jorku i dwa tuziny maszerujących orkiestr w Wiedniu, klownów na szczudłach, Grosses Tetes, chwiejne głowy z papier-mache i majoretki kręcące roziskrzonymi batutami. Ale kiedy ma się sześć lat, świat jeszcze się objawia pełen szczególnego blasku. Drewniany wóz naprędce przystrojony bibułką i pozłotą,

CZEKOLADA
a na nim sceny z baśni. Łeb smoka na tarczy, Rapunzel w wełnianej peruce, piernikowy domek Baby-Jagi z lukrowanej i pozłacanej tektury i sama Baba-Jaga w drzwiach, grożąca niedorzecznie zielonymi paznokciami gromadce oniemiałych dzieci... Mając sześć lat, można postrzegać subtelności, które rok później są już niezauważone. Pod powłoką z papier-mache czy plastiku Anouk jeszcze widzi prawdziwą czarownicę, prawdziwe czary. Podnosi wzrok na mnie. Jej niebieskozielone oczy - jak ziemia z lotu ptaka - błyszczą.
- Zostaniemy? Zostaniemy tutaj?
Muszę ją upomnieć, żeby mówiła po francusku.
- Ale czy zostaniemy? Czy tak? - Czepia się mojego rękawa. Jej włosy, skołtunione w podmuchu wiatru, są jak wata cukrowa.
Zastanawiam się. Nie gorzej tu niż gdzie indziej. Lan-squenet-sous-Tannes, miasteczko-wieś, dwieście dusz najwyżej, punkcik na trasie szybkiego ruchu pomiędzy Tuluzą i Bordeaux. Wystarczy mrugnąć i punkcik zniknie. Główna ulica, dwa rzędy burych, oszalowanych deskami domów chylących się ukradkiem ku sobie, kilka bocznych uliczek równoległych jak zęby wygiętego widelca. Kościół w kwadracie sklepików, świeżo pobielony. I wokół tej osady czujnie rozmieszczone farmy, sady, winnice, połacie ziemi zamknięte, skoszarowane zgodnie z surowym reżimem gospodarki wiejskiej: tutaj jabłka, tam kiwi, melony, cykoria pod szarymi pokrywami z plastiku, winorośle zmarniałe, martwe w rozrzedzonym słońcu lutego, ale oczekujące triumfalnego zmartwychwstania w marcu... Rzeka Tannes, niewielki dopływ Garonny, wytycza sobie drogę przez bagniste łąki. A tutejsi ludzie? Jak to ludzie; być może trochę za bladzi, w tym pozasezonowym słońcu, trochę zbyt szarzy. Chustki i berety mają koloru swoich włosów: brązowe, czarne, popielate. Twarze - pomarszczone jak jabłka z zeszłego lata, oczy wbite w zmarszczki jak rodzynki w ciasto. Nieliczne dzieci rzucają się w oczy dzię-
ki kolorom: czerwonemu, jasnozielonemu i żółtemu, wydają się jakąś nietutejszą rasą.
Kiedy zbliża się ociężale traktor, który ciągnie wóz, duża kobieta w płaszczu w szkocką kratę, o zbolałej kanciastej twarzy chwyta się za ramiona i krzyczy coś w niezbyt dla mnie zrozumiałym miejscowym dialekcie. Na wozie stoi wśród wróżek, syren i chochlików przysadzisty Święty Mikołaj, chociaż to nie jego pora, i agresywnie, prawie niepohamowanie ciska w tłum cukierki. Podstarzały mężczyzna w pilśniowym kapeluszu, a nie w okrągłym berecie popularnym w tym rejonie, podnosi brązowego smutnego psa spomiędzy moich nóg i grzecznie przeprasza spojrzeniem. Ładne szczupłe palce wsuwa w psie kudły. Zwierzę skomli. Na twarzy jego pana maluje się czułość, niepokój, poczucie winy.
Nikt tutaj na nas nie patrzy. Równie dobrze mogłybyśmy być niewidzialne, a przecież nasz wygląd świadczy, że jesteśmy tu tylko przejazdem. Ci ludzie są grzeczni, nikt się na nas nie gapi - na kobietę z długimi włosami wsuniętymi pod kołnierz pomarańczowej kurtki i w długim jedwabnym szaliku trzepoczącym wokół szyi i na dziecko w żółtych, wysokich nad kolana butach i niebieskim jak niebo nieprzemakalnym płaszczyku. Nasz koloryt, nasze ubranie - tutaj egzotyczne, nasze twarze - może za blade, może za śniade - nasze włosy świadczą, że jesteśmy inne, cudzoziemskie, nieokreślenie dziwne. Ludzie w Lans-quenet opanowali sztukę obserwowania nie wprost. Czuję ich spojrzenia jak oddech na karku, nie wrogie, ale zimne. Stanowimy dla nich ciekawostkę, część widowiska karnawałowego, powiew z obczyzny. Czuję ich wzrok, kiedy się odwracam, żeby kupić galette od przekupnia. W papierze gorącym i przetłuszczonym ten pszenny placek jest kruchy na brzegach, ale w środku pulchny i dobry. Odrywam kawałek i daję Anouk, wycieram jej z podbródka roztopione masło. Otyły, łysawy przekupień ma grube okulary i twarz lśniącą od pary buchającej z gorącego pół-
miska. Mruga do Anouk, drugim okiem ogarnia wszystkie szczegóły. Wie, że później padną pytania.
- Na wczasach, madame? - Małomiasteczkowa etykieta pozwala mu zagadnąć. Pod jego obojętnością handlowca widzę rzeczywisty głód wiadomości. Wiedza jest tutaj walutą, Agen i Montauban są tak blisko, że turyści rzadko tu zaglądają.
- Chwilowo.
- Więc z Paryża? - mówi, oceniając po ubraniu. Na tej krzykliwej wsi ludzie są bezbarwni. Kolor to luksus, źle wygląda. Jaskrawe kwiaty przydrożne to chwasty nachalne i bezużyteczne.
- Nie, nie. Nie z Paryża.
Char już dojechał prawie do końca ulicy. Mała orkiestra - dwie piszczałki, dwie trąbki, puzon i bęben - idąc za wozem, gra nie wiadomo jakiego marsza. Za orkiestrą gromada dzieci zbiera z bruku niewyłapane cukierki. Niejedno z nich jest w przebraniu. Czerwony Kapturek i coś kudłatego - wilk - kłócą się po koleżeńsku.
Tyły zamyka jakaś czarna postać. W pierwszej chwili myślę, że należy do parady - Doktor Plaga, być może, ale potem rozpoznaję staromodną sutannę wiejskiego księdza. Ten ksiądz ma niewiele ponad trzydzieści lat, chociaż sztywno wyprostowany wydaje się starszy. Odwraca się do mnie i widzę, że on też jest tu obcy; ma wysoko osadzone kości policzkowe, jasne oczy człowieka z północy i długie palce pianisty, które trzyma na srebrnym krzyżu zwisającym mu z szyi. Może właśnie ta jego nietutejszość daje mu prawo przyglądania mi się. W jasnych zimnych oczach nie ma jednak powitania. Jest kocia nieufność, obawa o swoje terytorium. Uśmiecham się do niego. Zaskoczony, odwraca wzrok i skinieniem przywołuje dwoje kłócących się dzieci. Wskazuje im zaśmieconą jezdnię. Niechętnie zaczynają zgarniać pomięte chorągiewki i przenosić je do pobliskiego śmietnika. Kiedy się do nich odwracam, on znów patrzy na mnie, wydawałoby mi się nawet, że taksująco, gdyby nie był księdzem.
Lansquenet-sous-Tannes to właściwie wieś bez komisariatu policji, a więc i bez przestępstw. Usiłuję wejrzeć
istotę rzeczy jak Anouk, teraz jednak wszystko mi się zamazuje.
_ Zostaniemy? Maman, zostaniemy? - Anouk natarczywie ciągnie mnie za rękaw. - Mnie się tu podoba. Zostaniemy?
Biorę ją w objęcia i całuję w czubek głowy. Pachnie dymem, smażonymi naleśnikami i ciepłą pościelą w zimowy poranek.
- Czemuż by nie? Tu nie gorzej niż gdzie indziej.
- Tak, oczywiście - mówię w jej włosy - zostaniemy. - To niezupełnie kłamstwo. Tym razem to może nawet prawda.
Karnawałowa parada się skończyła. Raz w roku ta wieś jaśnieje przelotnym blaskiem, ale teraz ciepło zmieniło się w chłód, ludzie się rozchodzą. Przekupnie pakują swoje markizy i gorące półmiski, dzieci wyrzucają papierowe stroje i ozdoby. Przeważa nastrój zakłopotania, zawstydzenia po nadmiarze hałasu i kolorów. Podobnie latem ustaje deszcz, wsiąka poprzez spieczone kamienie w spękaną ziemię, prawie nie zostawiając śladu. W dwie godziny później Lansquenet-sous-Tannes jest znowu niewidoczne jak zaczarowana wioska, która ukazuje się tylko raz na rok. A co do tej parady, jest tak, jakbyśmy wcale jej nie oglądały.
W nasz pierwszy tu wieczór nie mamy elektryczności, za to jest gaz. Zapalam świecę. Smażę dla Anouk naleśniki i jemy przy kominku. Za talerze służą nam stronice starego magazynu, bo dopiero jutro będą mogli nam dostarczyć rzeczy. Ten lokal sklepowy był niegdyś piekarnią i jeszcze widać wyrzeźbiony nad wąskimi drzwiami kłos zboża. Podłogę pokrywa mączny pył i wchodząc, musiałyśmy przejść przez zaspę reklam dostarczonych przez pocztę. Przyzwyczajona jestem do cen miejskich, tutaj dzierżawa wydaje mi się śmiesznie tania, chociaż i tak zauważyłam bystre, podejrzliwe spojrzenie kobiety w agencji, kiedy odliczałam banknoty. Umowę dzierżawną podpisałam jako Yianne Rocher hieroglifem, który mógłby nic nie znaczyć.
Ze świecą zwiedzamy nasze nowe terytorium. Stwierdzam, że stare piece pod warstwą tłuszczu i sadzy pozostają w zdumiewająco dobrym stanie. Na ścianach znajduje się sosnowa boazeria, podłogi są z glinianych kafli. W pokoju na zapleczu Anouk znalazła starą markizę, więc ją stamtąd wyciągamy. Spod wyblakłego płótna rozbiegają się pająki. Mieszkanie nad sklepem to dwa pokoje z łazienką i niedorzecznie maleńkim balkonikiem, który zdobi skrzynka z terakoty i w niej uschnięte geranium.
Anouk się krzywi.
- Tu bardzo ciemno, maman - mówi chyba zalękniona, niepewna w obliczu takiego zapuszczenia. - I pachnie smutno.
Ma rację. Ten zapach j...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin