DAVID ROBBINS W SIDŁACH DYKTATORA ROZDZIAŁ I - Czuję niebezpieczeństwo - oznajmił pewien męż- czyzna trzem pozostałym pasażerom zielonego pojazdu. Muskularny kierowca natychmiast nacisnšł hamulec i gwałtownie zatrzymał maszynę na rodku drogi. Ciemne dłonie zręcznie skręciły kołem kierownicy, a samochód posłusznie przystanšł, pozwalajšc bez obracania się na siedzeniu dokładnie obserwować teren. Bystre szare oczy penetrowały najbliższš okolicę, gdy prowadzšcy pojazd lewš rękš przeczesał swe gęste czarne włosy. Ubrany był w znoszone spodnie i czarnš skórzanš kamizelkę. Jego uzbrojenie stanowiła para tkwišcych za pasem noży bo wie. - Jeste pewien, Joshuo? - zapytał. Zapytany skinšł głowš, a jego długie, ciemne łosy gwałtownie padły na ramiona. Zmrużył oczy, gdyż kon- centrował się na odbieraniu wrogich impulsów. Jego strój składał się z błękitnej koszuli i bršzowych spodni. Na szyi mężczyzny zawieszony był duży krzyż. - Oczywicie, Blade. Wyczuwam ogromnš wrogoć, ale nie jestem w stanie dokładnie okrelić jej ródła. - Może trzeba ci naładować baterię, kole? skonem- ował blondyn odziany w kole skóry. Jego szczupłš, choć barczystš postać zdobiła para koltów pytonów - rewolwerów z perłowymi rękojeciami, wystajšcymi z kabur przy pasie. Przesuwajšc rękš po swych jasnych bujnych włosach, uważnie obserwował okolicę. - Nie widzę tu żadnego ruchu. Chrzanić to. - Daruj sobie, Hickok! -jęknšł czwarty pasażer, krępy Indianin o bršzowych oczach i czarnych włosach, noszš cy wytarte, zielone, uszyte ze starego płótna namiotowe go spodnie i takšż koszulę. - Chciałbym bardzo, żeby posługiwał się normalnš angielszczyznš, jak my trzej. Obawiam się, że gdybym przebywał z tobš dłużej, zaczšł bym mówić jak ty. - Co ci się nie podoba w moim sposobie mówienia? - zapytał Hickok, czekajšc na wyjanienie. - Nic, naprawdę nic - odparł Indianin. - Ale nie chciał bym, żeby moja żona pomylała, że jestem ciemniakiem. - Czy to znaczy, Geronimo, stary byku - złocił się Hickok, patrzšc na swego najlepszego kumpla - że to ja jestem ciemniakiem? Indianin zachichotał. - Przecież siebie bym tak nie nazwał. - Nie potrzebuję twoich przytyków - stwierdził Hi ckok, udajšc złoć. - Doć morałów prawi mi moja żona. Blade z umiechem przypatrywał się rewolwerow- cowi, siedzšcemu na przednim siedzeniu, po drugiej stro- nie konsoli. Za plecami miał Joshuę, za Geronimo za- jmował miejsce za Hickokiem. W tylnej częci pojazdu złożona była broń, amunicja i zapasy żywnoci. FOKA! Blade zadumał się, patrzšc na tablicę rozdziel- czš. Chwała założycielowi za wynalezienie tego pojazdu! Bez niego ta podróż byłaby niezwykle niebezpieczna, gdyż wszędzie grasowały mutanty, włóczędzy i inni po-myleńcy, czekajšc tylko, by kogo zabić. Założycielem Rodziny był Kurt Carpenter, który mš- drze przewidział, że jego ludzie będš potrzebowali nad- zwyczajnego pojazdu, mogšcego sprostać wszelkim prze-ciwnociom i poruszać się po powierzchni zniszczonej podczas trzeciej wojny wiatowej. Carpenter wydał miliony na projekty i budowę prototypu o rozmaitych, unikatowych cechach i niezwykłych możliwociach. Wodno-lš-dowy niezniszczalny pojazd, napędzany energiš słonecznš, znany był pod akronimem FOKA - Fotoelektryczno-Og-niwowa Kuloodporna Amfibia. Karoseria wozu wykonana została z prawie nieznisz- czalnego plastyku, który umożliwiał siedzšcym wewnštrz ludziom obserwowanie otoczenia, natomiast z zewnštrz nie można było zobaczyć, co dzieje się w rodku. Carpen- ter przewidział, że ropa i benzyna będš trudno dostępne po upadku cywilizacji, więc nakazał swoim naukowcom i inżynierom, by jako napędu użyć energii słonecznej, gromadzonej przez dwa zwierciadła umocowane na da- chu. Energię przetwarzało szeć nowoczesnych baterii, umieszczonych w ołowianej skrzyni pod amfibiš. Cztery ogromne opony wykonano z odpornego tworzywa sztu- cznego, co pozwalało pokonywać FOCE przeszkody, któ- rych tradycyjny pojazd nigdy by nie sforsował. Po wypro- dukowaniu FOKI Carpenter zatrudnił jeszcze kilku woj- skowych specjalistów, zdolnych zawodowców, których talenty zawsze można kupić za odpowiednio dużš sumę pieniędzy. Oni to zainstalowali w prototypie system no- woczesnej broni. Blade miał okazję przekonać się, że Kurt Carpenter dobrze to wszystko obmylił. - To co robimy? - zapytał Hickok. - Rozprostujemy trochę gnaty czy suniemy prosto do Bliniaczych Miast? Blade rozważał pytanie rewolwerowca. Jako dowódca Alfy, grupy bojowej składajšcej się z Hickoka, Geronima i niego samego, był odpowiedzialny za podejmowanie decyzji i prowadzenie akcji. Właciwie to włanie jemu podlegali wszyscy Wojownicy Rodziny i to on miał dbać o bezpieczeństwo całego Domu, terytorium o powierzch- ni trzydziestu arów na północno-zachodnim krańcu Min- nesoty, i chronić Rodzinę, potomków grupy, która prze- trwała wojnę atomowš dzięki Kurtowi Carpenterowi. - Chyba zbliża się południe - zauważył Geronimo, wpatrujšc się w padziernikowe niebo. - Mamy mnóstwo czasu, żeby skontaktować się z Zahnerem i całš resztš. - I nie zapominaj o Bercie - dodał Joshua, rzucajšc wymowne spojrzenie Hickokowi, który natychmiast zare agował. - Co się na mnie gapisz? - zapytał szorstko. Joshua wzruszył ramionami i spojrzał na drogę przed pojazdem. - Tak sobie - odparł. - Czyżby? - naciskał rewolwerowiec. - Zostaw go - przerwał Blade. - Nie miał nic złego na myli. Po prostu boisz się ponownego spotkania z Bertš i... - Kto się boi? - przerwał Hickok. - Ona wszystko zro zumie. - Moim zdaniem - komentował Geronimo - lekcewa żenie sprawy nie wyjdzie ci na zdrowie. - Nie pytałem cię o zdanie - odburknšł Hickok, ze zło ciš wpatrujšc się w zagradzajšce im drogę zabudowania. - Niech to szlag trafi! Czemu zgodziłem się tu wrócić? Powinienem być teraz w Domu przy mojej żonce, obże rać się po uszy i niczym się nie przejmować. Czemu tu wróciłem? - ponowił pytanie, skierowane nie wiadomo do kogo. - Dlatego że musiałe - stwierdził Blade i zaczšł przy pominać sobie, dlaczego Alfa wyruszyła na poprzedniš wyprawę do Bliniaczych Miast, aglomeracji składajšcej się z dwóch miast: Minneapolis i Saint Paul, odległych od Domu o jakie trzysta siedemdziesišt mil. Około dwóch miesięcy temu przywódca Rodziny, mš- dry starzec imieniem Platon, wysłał tam Alfę i Joshuę po sprzęt medyczny i naukowy oraz żywnoć. Miał nadzieję, że Minneapolis i Saint Paul nie zostały jeszcze spustoszo- ne przez wandali i grabieżców, a w szpitalach i uniwersy- tetach ekspedycja odnajdzie potrzebne urzšdzenia. Nie- stety, przypuszczenia okazały się całkowicie błędne. Alfa zastała miasto w opłakanym stanie. Większoć budynków ocalała, gdyż tamta okolica nie została bezporednio ra- żona pociskami nuklearnymi podczas trzeciej wojny wiatowej, ale zabudowania były prawie całkowicie zruj- nowane, a wszelkie wyposażenie już od dawna zostało zużyte lub zniszczone przez cztery ugrupowania walczšce o władzę nad Bliniaczymi Miastami. Blade westchnšł. Mnóstwo rzeczy może się wydarzyć w cišgu stu lat. Od Wielkiego Wybuchu - tš nazwš Rodzi- na zwykle okrelała trzeciš wojnę wiatowš - Dwumiasto zostało zdewastowane przez cztery nienawidzšce się stronnictwa. - Tam się co poruszyło - owiadczył Geronimo, po chylajšc się i wskazujšc rękš na prawo. - Za tym rozro niętym żywopłotem. - Może to Czubki? - spekulował Hickok, bioršc z konsoli swój karabinek henry. - Nie mam pojęcia - odpowiedział Geronimo. Blade zacisnšł zęby, by nie wzdrygnšć się na wspo- mnienie przeklętych wirów. Podczas ostatniej wyprawy dostał się w ich ręce i omal nie stracił życia. Właciwie niewiele brakowało, a wszyscy czterej gryliby już zie- mię. Rozważał teraz obecny układ sił w Bliniaczych Miastach. Dawna metropolia została podzielona przez walczšce frakcje na cztery strefy. Czubki, potomkowie dawnych pacjentów stanowego szpitala dla obłškanych kryminali- stów, zajmowali południowe Minneapolis. Była to gro- mada żałosnych, szalonych kanibali, odzianych w łach- many i byle jak uzbrojonych, najczęciej w cegły i widły. Druga grupa, zwana Rogasami, zajmowała największš częć Saint Paul. Jej członkowie tworzyli ortodoksyjnš se- ktę religijnš, założonš przez pewnego dygnitarza kociel- nego, który uparcie odmawiał ewakuacji swych wiernych, nakazanej przez rzšd na poczštku wojny. Trzecie ugrupowanie, Pornowie, jak ich nazywali mieszkańcy Dwumiasta, kontrolowali zachodnie Minneapolis, a byli spadkobiercami króla narkotyków i pornografii. Ostatnia frakcja to Nomadowie, zajmujšcy większš częć północ- nego Minneapolis. Należała do nich częć byłych Roga-sów i Pornów znużonych już nieustannš walkš. - Mimo że czuję niebezpieczeństwo, nie ma chyba po wodu do obaw - zaczšł Joshua, przerywajšc zamylenie Blade'a. - Przecież doprowadzilimy do zawarcia rozej- mu między Rogasami, Pornami i Nomadami. Obiecali my, że wyprowadzimy ich z Dwumiasta i pomożemy rozpoczšć nowe życie w jednym z małych miasteczek niedaleko Domu. Wszyscy chętnie przystali na naszš pro pozycję. Dlaczego więc wcišż się denerwujecie? - Jestemy Wojownikami, Josh - odpowiedział Hi- ckok. - Szkolono nas, bymy zawsze oczekiwali najgor szego. - Jakie to smutne! Chyba zdajecie sobie sprawę, jak wypaczony, patrzšc z duchowej perspektywy, wydaje się wasz poglšd na wiat. - Może i masz rację - przyznał Hickok. - Ale nasze poglšdy umożliwiajš przetrwanie. Nie odrzucaj ich, za- nim tego nie zrozumiesz. - Już próbowałem - przypomniał Hickokowi Joshua - i wcišż mi nie odpowiadajš. - Czy moglibymy odłożyć tę zajmujšcš dyskusję filo zoficznš na póniej? - zaproponował Geronimo. - Wła nie zobaczyłem kogo za tamtym drzewem - ...
marszalek1