15793.txt

(366 KB) Pobierz
ANATOL   AZOLSKI
KOMÓRKA
PHILIP WILSON





Tytuł oryginału: K????

i

KLUB INTERESUJĄCEJ PROZY

© copyright AHaTOJiHH A30JII>CKHH
© copyright na to wydanie Philip Wilson, Warszawa 2003
Wydanie pierwsze
Tłumaczenie:

Henryka Broniatowska

Redakcja: Danuta Zabłocka

Korekta:
Barbara Wiśniewska

Redakcja techniczna: Aleksandra Napiórkowska

Projekt okładki: Aleksandra Gligorijević

CIP-Biblioteka Narodowa

Azowskij, Anatolij Aleksewicz
Komórka / Anatol Azolski; [tl. Henryka Broniatowska] . - Warszawa : Philip Wilson, 2003. - (Klub Interesującej Prozy)
ISBN 83-7236-120-7

Philip Wilson
01-067 Warszawa, ul. Piaskowa 6/10,
tel. 636-77-79, 636-79-26,
e-mail: pwilson@pol.pl

Skład i łamanie: Jacek Świderski
Druk: GRAFMAR Sp. z o.o., Kolbuszowa Dolna, ul.
Wiejska 43

Rozdział      pierwszy
        Wytrawny złodziej otworzył paznokciem zamek i znalazł się w mieszkaniu nie wróżącym większej zdobyczy; jak we wszystkich domach Piotrogrodu było tu chłodno i głodno, listopadowy deszcz spływał po mętnych szybach, zalewał parapety; nieomylny instynkt wskazał mu szafę, gdzie znalazł bogaty łup. Damskie botki i pantofle, bielizna, ubrania powędrowały do worka, wcisnął tam także filiżanki, łyżeczki i nieprzyjemnie podzwaniające narzędzia o wyraźnie lekarskim przeznaczeniu — rozmaite nożyczki, piłki, szczypce, młoteczki (podarunek Wojenno-Rewolucyj-nej Rady dla dzielnego chirurga L.G. Barinowa). Ich brzęk obudził śpiące w łóżeczku niemowlę, które zakwiliło i jęło się wiercić, a kiedy złodziej dorzucił do swego łupu także kołderkę, wytrząsnąwszy zawinięte w nią kwilące stworzenie płci męskiej, przeraźliwy wrzask wypełnił całe, opuszczane w pośpiechu, mieszkanie. Wypchany łupem worek, który utknął w drzwiach, przeszkodził w ucieczce i trzeba było zmykać przez okno. Wystawiony na wiatr i chłód malec rozdarł się jak stary i złodziejaszek pożałował, że wszystko tnące i kłujące ma zapakowane i nie może dźgnąć krzykacza. Przydusił go więc (jak się okazało podczas rozprawy sądowej), po czym wyskoczył z pierwszego piętra na dół, gdzie został schwytany,
        
6
o mało go nie rozszarpano, a dziecko uznano za martwe. Matka, która przybiegła z płaczem, padła na zsiniałe ciałko, po czym wsunęła je pod bluzkę w ciepłą niczym łonową ciemność między piersiami — malec ożył, narodził się powtórnie, a właściwie po raz trzeci, albowiem cudem tylko uniknął cebrzyka, do którego wrzuca się wyskrobane płody; matka mogła zaufać usunięcie ciąży tylko ojcu, a jego właśnie pilnie wysłano na front do walki z Denikinem. Dlatego Wania Ba-rinow, kiedy dorósł, ani w sierpniu, ani w listopadzie nie obchodził dnia swoich urodzin, nawet wspominania o nim unikał, później tyle razy umierał, ożywał i zmartwychwstawał, że daty całkiem mu się poplątały — żył przecież pod różnymi nazwiskami i zawsze miał pod ręką dodatkowy paszport, na pytanie kiedy się urodził, odpowiadał z nerwowym uśmieszkiem: „w dwudziestym wieku". Nawiasem mówiąc, ochrzczono go w cerkiewce przy Wielkiej Samsoniewskiej, jak po staremu nazywano prospekt im. Karola Marksa; matka uległa błaganiom nieateistycznych krewnych i zaniosła dziecko do miejsca kultu, zburzonego wkrótce przez bezbożników. Natomiast dom rodzinny Iwana nie mógł się nie ostać, budowano go na najbliższe wieki i nie dotknęły go ani śmiałe plany przebudowy miasta, ani dekrety nowo ustanowionej władzy, mieszkanie zaś niezłomnie opierało się dokwaterowa-niom; w każdej komisji, nawet rewolucyjnej, zasiadają kobiety, a rewolucyjny chirurg Leonid Grigoriewicz Barinow każdą umiał wyprowadzić w pole, potrafił oczarować wszystkich bez wyjątku, w tym również swoje studentki, które uczył krajać trupy w Wojskowej Akademii Medycznej. Matka Iwana, Jekatierina Igna-tiewna, pochodziła z rodziny zupełnie pozbawionej skłonności do niszczenia, burzenia czy rżnięcia czego-

7
kolwiek, ale chłopiec się w nią nie wrodził, wcześnie zaczął wyciągać rączki do obrusa, żeby go ściągnąć ze stołu, do tapet, żeby je zedrzeć, a niejeden raz zdarzało mu się wczepiać mlecznymi ząbkami w nogawkę spodni ojca, zabawki, które przynosili goście, sprawdzał na wytrzymałość, tłukąc nimi o ścianę, a gdy zaczął już raczkować po mieszkaniu, nauczył się precyzyjnie rozkładać je na części. Książki, co należałoby szczególnie podkreślić, rwał na strzępy, dlatego ojciec umieścił półki na książki tak wysoko, że Iwan nie mógł do nich dosięgnąć nawet gdy miał dziesięć lat i już zaczął odczuwać głód wiedzy i już brał górę w bójkach ze starszymi od siebie chłopakami. Rodzice nie wiedzieli, jak sobie poradzić z chuliganem i z radością śpieszyli do drzwi, kiedy przychodził daleki krewny ojca — pio-trogrodzki robotnik — Pantelej. Powrócił właśnie z guberni saratowskiej, dokąd wysłano go, by zorganizował kołchoz, który od razu się rozleciał, gdy pozwol-no chłopom zabrać swoje krasule z kolektywnego stada; piotrogrodzki robotnik nie mógł się pogodzić z tym krótkim okresem pobłażania i powrócił do domu żądny zemsty. Na znak protestu, w tajemnicy przed rodzicami Iwana, wyładowywał swoją nienawiść do prywatnej własności oraz pogardę dla nowych porządków na pośladkach chłopca. Wania zaciskał zęby i pokornie podstawiał swoją nieszczęsną pupę pod wzniesiony pasek; chłopca zaczął w jakiś sposób wciągać proceder bicia i ani ojciec, ani matka nigdy się nie dowiedzieli, że Pantelej co tydzień tłucze ich syna. Wania milczał, uczył się znosić ból, zdumiony, że z radością bije się z rówieśnikami, nie odczuwając bólu po ich uderzeniach, nie mógł się przy tym nadziwić, dlaczego zwykły klaps mamy sprawia cierpienie całemu ciału. Bóle są różne — doszedł do wniosku Wania — i najłatwiej

8
znosi się obrażenia i ciosy w bójkach z wrogami, takimi jak on chłopakami z sąsiedniego podwórka. Zaczął podsycać w sobie nienawiść do Panteleja: pojęczawszy obłudnie, zapinał spodnie i najspokojniej szedł do drugiego pokoju odrabiać lekcje, zapominając o dopiero co przeprowadzonym seansie pedagogicznym, który, rzecz jasna, nie ucieszyłby rodziców; ci zresztą mieli swoje bóle i radości. W tym czasie ojca wylano już z akademii „za niewłaściwą pracę z kobiecym stanem osobowym", o czym niejednokrotnie przypominała ze śmiechem matka, podczas krótkotrwałych burzliwych sprzeczek. Nim jeszcze dorósł, Iwan domyślił się, że matka też nie jest bez grzechu w stosunkach z „męskim stanem osobowym". Spośród wszystkich kobiet Leningradu matka wyróżniała się urodą i wieczną młodością; kiedy wychodziła ze sklepu, mężczyźni się przed nią rozstępowali.
        Słowo „akademia" przylgnęło jakoś do rodziny, ojciec wprawdzie odszedł z Wojskowej Akademii Medycznej, ale matka zaczęła pracować jako bibliotekarka w Artyleryjskiej, oficerowie, którzy studiowali (wszyscy w ostrogach, z koalicyjkami) hurmem odprowadzali ją do domu, na co nie odważały się studentki instytutu, w którym wykładał teraz ojciec. Nawet na zebrania rodzicielskie w szkole chodziła z akademickimi zalotnikami. Kiedyś wróciła pełna oburzenia: „Nasz syn zostanie aktorem!" —już od progu oznajmiła ojcu, na co ten, pochrząkując, zmrużył z zadowoleniem oczy. Syn stroił miny do nauczycieli, oblewał się atramentem, spytał dyrektora, do jakiej opozycji należy — do prawej czy lewej, kierownika nauczania zbił z tropu pytaniem, czy ten właściwie postępuje z żoną. Matka, córka kupca z Penzy, wyrosła w pogardzie dla wszelkiej prowincjonalnej błazenady, dla ko-
        
9
mediantów, ojciec natomiast często nucił arie. Niezadowolenie matki doszło do uszu Panteleja, pasek coraz częściej był w robocie, hulał po leżącym na tapczanie chłopcu, sprawiając, że ten śmiało rzucał się na krzywdzicieli, nawet gdy było ich wielu. Pantelej naderwał się zapewne, ale nie zdołał przytrzeć chłopcu rogów; przed każdą egzekucją zażywał szklaneczkę, albo i dwie, rozpił się i zmarł o trzy lata wcześniej, nim w Smolnym został zabity jego dowódca, dobroczyńca i bożyszcze — Kirów. Iwana pozostawiono wreszcie w spokoju, uzbrojony w książkę kucharską sam sobie gotował obiad, nie ufając matce, która więcej czasu spędzała przed lustrem niż przy kuchni. Przepisy kulinarne obejmowały także receptury kucharzy wojskowych; książka, przyniesiona przez matkę z Akademii Artylerii, pachniała mężczyznami, odzianymi w dobrze dopasowane mundury, dziarsko kroczącymi po trotuarze ze stukiem obcasów i brzękiem ostróg. Były też inne książki: słuchacze Akademii starali się przywiązać do siebie chłopca jak pieska i jedna z tych książek — pod tytułem „Algebra" — tak zadziwiła Iwana, że zapomniał o podwórku, o kinie, godzinami przesiadywał w domu, wpatrzony w ścianę, przytłoczony niezwykłym odkryciem — okazało się nagle, że ludzie i przedmioty, zjawiska i wydarzenia, bóle i radości mogą być uśmiercone, unicestwione i przeistaczają się w coś nieokreślonego, oznaczonego literami alfabetu łacińskiego: czy w klasie było 7 czy 12 kałamarzy, wszystkie one zamykały się w symbolu „a", w którym można zmieścić dowolną liczbę kałamarzy, krów na kołchozowym polu, tramwajów na ulicy — taka chciwa, wszystko wsysająca w siebie literka, koniecznie w parze z inną, tak że na przykład owce („a") i drób („b") razem składały się na inwentarz,

10
w którym nie było już gdakania, piór, beczenia, sierści, kosmatych nóg i trzepoczących skrzydeł, lecz wszystko zwalone na kupę pod symbolem „c". Zgodnie z założeniami zadania, wszystkie trzy symbole były wyrażone także w pieniądzach: w rublach i kopiejkach; za te ruble i kopiejki można było wszystko kupić w sklepie, jeśli na dodatek miało się kartki, co wydawało się już całkiem niepojęte i Wania nieprzytomnie patrzył w ścianę, z lękiem podnosił się i skradał do okna, widział sklep z pieczywem, zamknięty z powodu remontu, ludzi dokądś spieszących... Czyż oni naprawdę istnieją?... Symbole biegły obok symboli! I ręka dotykała parapetu, wyczuwała jego twardość i gładkość, oczy widziały zastygłą białą farbę i przez wiele jeszcze dni oczy, us...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin