16078.txt

(505 KB) Pobierz
ZYGMUNT Zonik
„Depesza zza muru śmierci"

MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA
WARSZAWA 1982
Opracowanie graficzne: Ryszard Kryska
Redaktor: Waldemar Wojnar
Redaktor techniczny: Urszula Głowacka
Korekta: zespół
Zdjęcia   wykorzystane   w   książce    pochodzą   ze zbiorów autora
© Copyright by Zygmunt Zonik, Warszawa 1982 ISBN 83-203-1281-7
6&Z
Akc._26    19 а
Jeżeli narodowosocjalistyczne Niemcy mają być unicestwione, wówczas ich wrogowie oraz przestępcy w obozach koncentracyjnych nie powinni mieć satysfakcji, że podźwigną się z naszej zagłady. Muszą podzielić nasz upadek.
(z rozkazu Adolfa Hitlera)
OD AUTORA
„Depesza zza muru śmierci" jest dokumentalnym, w nieznacznym tylko stopniu zbeletryzowanym zapisem najgłębszej klęski a zarazem najwyższego zwycięstwa człowieka, opowieścią o buncie najbardziej skrzywdzonych i upodlonych ludzi, i wydźwignięciu się ich z dna, na które zostali strąceni. liza Koch, żona pierwszego komendanta obozu w Buchenwaldzie — bo tu właśnie rozgrywać się będą opisane wypadki — nazwała szyderczo ludzi, o których chcę opowiedzieć, „gladiatorami z Buchenwaldu". Są ońi potomnym, a zwłaszcza młodszemu pokoleniu, zupełnie nieznani, toteż zachowałem ich prawdziwe nazwiska. Starałem się również odtworzyć możliwie najwierniej fakty przywołując okoliczności towarzyszące im oraz przypominając niemalże po kronikarsku daty.
Idea powstania w Buchenwaldzie nie pojawiła się nagle w chwili, gdy klęska hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy wydawała się bliska i przesądzona przez sytuację na frontach II wojny światowej. Przygotowania do zrywu, przerastającego — jakby się mogło wydawać — najśmielsze nawet marzenia, trwały lata i pochłonęły wiele ofiar. Dziś trudno jest nawet pojąć, że chociaż legenda i czas przydały działaniom tamtych, jak icK później nazwano, „żołnierzy najcichszego frontu" przydomek „bohaterskie", byli oni ludźmi zwyczajnymi i podobnymi do innych, tyle że żyjącymi bezustannie
7
pod groźbą śmierci nagłej i, jak mówił poeta, „łatwej jak obiad".
Obóz koncentracyjny w Buchenwaldzie powstał w 1937 roku w myśl założeń Heinricha Himmlera. Na wzgórzu Ettersberg rozłożyło się miasto, które w brutalny sposób zaprzeczyć miało wielkiej spuściźnie kulturalnej położonego nie opodal Weimaru. W następnych latach to nowe miasto odsłaniało raz po raz coraz okrutniejsze oblicze; zamierało i zarazem rosło — w agonii i rozwoju. Umarłych zastępowały nowe, jeszcze liczniejsze zastępy przywiezionych. Nie umierało się tu śmiercią naturalną, ale też nie ginęło jak na wojnie. Tysiące ludzi żegnało się tu z życiem, ale dla nikogo nie przygotowano grobu. Tysiące innych, pozostałych jeszcze przy życiu, nie liczyły pomordowanych; może tylko odejście najbliższych wywoływało prawdziwą rozpacz. W miejscu, gdzie z absolutnej ciszy przechodziło się w zgiełk, a puste ulice i place w jednej chwili zapełniały się wielotysięcznym tłumem, gdzie wydająca się być zależną od niewidzialnego sterowania sceneria zmieniała się w sposób najbardziej nieoczekiwany, jakaś skupiona konsekwentna refleksja wydawała się niemożliwa.
Z tego też względu zawiązanie w podobnych warunkach, przy istnieniu sieci gestapowskich szpiclów, silnej tajnej organizacji, przygotowanie wygłodniałych i zmaltretowanych więźniów do walki ze świetnie uzbrojoną SS, zgromadzenie pewnej ilości broni oraz faktyczną, prowadzącą do wyzwolenia się własnymi siłami konfrontację z systemem zamierzającym zniszczyć doszczętnie obóz, uznać należy za przedsięwzięcie bez precedensu. Jego realizacja dokonała się za sprawą solidarności trzydziestu grup narodowościowych zamkniętych za kilkoma rzędami kolczastego drutu pod napięciem, na wzgórzu otoczonym podwójnym kordo-
8
nem straży, mającej do dyspozycji tresowane psy. Nad wielokątnym ogrodzeniem wznosiły się wieże wartownicze. Do więźniów, jak to z bezceremonialną szczerością głosiły rozwieszone w wielu miejscach tablice, strzelano tu bez ostrzeżenia.
11 kwietnia 1945 roku strzały padły jednak z obu stron. W jakim celu podjęto tę nierówną, beznadziejną w oczach zdumionego świata, walkę? Czy akcję ludzi doprowadzonych do kresu wytrzymałości należy rozumieć wyłącznie jako bój o prawo do istnienia, o życie i wymarzoną wolność? Gdybyśmy po latach pojęli w ten sposób właśnie jego sens, odebralibyśmy mu inne głębsze znaczenie. W równej mierze bowiem bu-chenwaldzkie powstanie skierowane było przeciwko wszechobecnej pogardzie, jaką hitlerowcy otaczali więźniów. Miało ono jeszcze raz dać świadectwo tej prawdzie, iż człowiek nie pogodzi się z żadną formą tyranii i upodlenia, iż terror Wzmaga tylko wolę oporu-prześladowanych.
.
DROGA „CARACHO
Było to 26 marca 1941 roku. Transport złożony ze stu jedenastu Polaków, więźniów Pawiaka, zbliżał się do miejsca przeznaczenia.
Dojeżdżali do Weimaru.
Lokomotywa stanęła, zderzaki lekko stuknęły o siebie. Na peronie rozległ się spieszny tupot podkutych butów, zazgrzytał rygiel, zaszurało, łomotnęło, drzwi otwarły się na oścież.
—  Los, los! Wychodzić, przeklęci Polacy. Aber schnell, dalii, dalii!
Wyskakiwali, kierując się szybkim krokiem w stronę, którą wskazywał szpaler esesmanów i policji ochronnej. Znaleźli się na niewielkim placu przed stacją.
—  Ustawiać się w porządku, po pięciu w szeregu! — powitał ich ryk tęgiego oberpolizeimeistra. — Uważajcie, bo możecie nie ujrzeć wschodzącego słońca!
Błyskawiczny apel wykazał, że nikogo nie brakuje. Dano znak do wsiadania i po chwili trzy ogromne samochody ciężarowe pędziły już betonową drogą wiodącą do Buchenwaldu, eskortowane przez sześć motocykli z dwuosobową załogą; na przyczepach były zamontowane  gotowe  do  strzału  karabiny maszynowe.
Więźniowie stali na platformach stłoczeni. Sczepili się ramionami, żeby podczas jazdy nie wypaść za burtę*.   Wiedzieli,   że   esesmani   traktowali  takie  wypadki
i.i
jako próbę ucieczki, stosując ulubioną przez nich formułę: „Auf der Flucht erschossen".1
Szosa wiodła pod górę, wiła się serpentynami, wjechali w wysokopienny las. Obserwowali okolicę niepewni, co też przyniesie im ten obóz, którego nazwę na Pawiaku wymawiano szeptem.
Samochody zwolniły bieg, mijając sporą grupę więźniów w biało-niebieskich pasiakach, którzy naprawiali szosę. Wokół młoty i taczki, żwir i cement. Betoniarka szumiała pracując.
Robotnicy zawczasu usunęli się na stronę. Pilnowali ich dwaj strażnicy z wilczurem. Ludzie byli tak wychudzeni, że niektórzy przypominali szkielety. Obok, na trawie, leżał starszy człowiek; nie wiadomo, przewrócił się z wycieńczenia, czy już nie żył.
—  Marnie się rusza ta banda symulantów! — krzyknął jeden z konwojentów transportu. — Wczoraj byliście w tym samym miejscu. Trzeba dać popęd temu kapo, niektóre z tych świń wkrótce usną... — zakpił.
—  Zrobi się! — odkrzyknął młody sturmman. — 'Słyszałeś? — zwrócił się do więźnia z opaską „Kapo"
na ramieniu i ogromną sękatą lagą w ręku. — Bierz się do gnojków, głupi, bo to się na tobie skrupi — zrymował.
Esesmani ryknęli śmiechem.
Nie dostrzeli stalowego błysku w oczach niektórych ze swoich ofiar.
Kierowcy dodali gazu, Opel-Blitze znowu mknęły na pełnym gazie.
—  Los! Wewegt euch, ihr Hunde! 2 — dobiegła jeszcze z drogi rzucona komenda.
Upłynęło może dziesięć minut jazdy, gdy las zaczął
1  Ąuj der Flucht erschossen — zastrzelony przy próbie ucieczki.
2  Los! Bewegt euch... — Jazda, ruszajcie się, psy! 12
rzednąć. Nagle, z wiercącym uszy wizgiem opon, auta zahamowały. Niespodziewanie wyłonili się oczekujący w tym miejscu esesmani, którzy wrzeszcząc runęli na nie oczekujących takiego powitania cugangów *, Pod razami pejczów zeskakiwali z aut, potem zaś pognano ich w stronę widniejącej w oddali wieży nad bramą wejściową.
—  Caracho! Caracho! 2 — pokrzykiwali Niemcy. —* Oto wasza droga do wolności.
Ten odcinek trasy nosił nazwę Carachoweg — droga Caracho. Drogą tą nikt nie maszerował, tu się musiało pędzić biegiem, na złamanie karku, byle nie być ostatnim.   Nie   nadążających  bowiem  gryzły  esesmańskie
.Psy-
—  Caracho! Caracho!
Cugang rwał do przodu, każdy biegł na wyścigi, każdy starał się trzymać środka to skłębionej, to rozerwanej kolumny. Biegnących z brżega cięły dotkliwie po głowach baty, łomotały po grzbietach kije. Furia fanatycznych „trupich główek" narastała.
—  Los, schneller, bandyci! Caracho!
Kto potknął się i przewrócił, temu kolbą karabinu pomagano stanąć na drżące nogi.
—  Haalt! — Hauptscharfuhrer, który nie brał udziału w tym szaleńczym widowisku, zastopował biegnący transport, zanim ten dotarł do bramy, po czym spokojnie, jakby nic się nie stało, zarządził zbiórkę.
W jednopiętrowym budynku, przed którym więźniów ustawiono w szyku wojskowym, mieścił się Politische Abteilung  —  Wydział  Polityczny,   obozowe   gestapo.
Z okna wyjrzał komisarz Hubert Leclair, coś zawo-
1  cugang — (w żargonie obozowym) więzień przybyły wraz
z transportem do obozu.
2  Caracho    —    bieg,    którego    stawką    było     życie,    morderczy wyścig.
13
4r
P'
ać Р.


r P
ф / y/
łał do hauptscharfuhrera i po chwili więźniowie zrobili przysiad, z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Trwali w tej pozycji może kwadrans, w zupełnym milczeniu. Zza szyby okiennej kierowały się ku nim uważne, nie wróżące nic dobrego spojrzenia.
Czas jednak tylko pozornie stanął w miejscu. Drętwienie rąk i nóg dało o sobie znać. Niejednemu czerwone kręgi tańczyły przed oczyma.
W pewnym momencie załamał się równy dotąd szereg więźniów. Młody, wysoki i szczupły mężczyzna stracił równowagę. Był nim Gwidon Damazyn, znany pod pseudonimem „Baron", inżynier radiowiec z Warszawy, konstruktor odbiorników. Aresztowany został wiosną 1940 roku pod bliżej niesprecyzowanym zarzutem, iż wie coś o jakiejś nielegalnej radiostacji. Zaprzeczył wszystkiemu kategorycznie, a że dowodów gestapo nie miało, osadzono go na Pawiaku, skąd trafił do buchenwaldzkiego transportu.
Teraz ogarnęła go chwila słabośc...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin