7633.txt

(424 KB) Pobierz
Biblioteka Literatury XXX-lecia
Halina Auderska Jabłko granatu
Wydawnictwo Łódzkie 1973
Ilustracja na okładce Jacek Sierociński Opracowanie graficzne Jan Bokiewicz
WŤa*BlBUOTEKA PUBLICZNA y Zabrzu
/
KLAS.
NR INW.
Częć pierwsza
W cieniu topoli
Ten ranek wydał mi się tak goršcy, jak bywa czasem ludzkie ciało w dusznym pokoju, w przegrzanej pocieli.
Szedłem zakurzonš drogš pod górę, wcišż pod górę. Może nawet wzniesienie nie było wielkie, ale mierzyłem je coraz szybszym kołataniem serca. W pewnej chwili wydało mi się, że goršce powietrze, wypełniajšce aleję, staje przede mnš wibrujšcym słupem. Halucynacje? Zmęczenie? Zszedłem na pobocze, usiadłem na zwalonym pniu i czekałem. Nie było wiatru, a jednak tu, w cieniu pękatych wierzb, powietrze musiało falować, bo licie gałšzki, na której oparłem rękę, poruszały się, najpierw szybko a potem po przejciu tego dziwnego powiewu, którego wcale nie czułem, coraz wolniej, rytmiczniej. Trwał nieznony upał, ale ja, wpatrzony w drgajšcš gałšzkę, czerpałem z jej poruszeń spokój i pewnoć, że ów podmuch wiatru pozwoli mi dojć tam, dokšd dzi zamierzałem dojć: na szczyt wzgórza, z którego na pewno roztoczy się szeroki widok na dolinę po tamtej stronie".
Było mi lepiej, dusznoć ustępowała z wolna. Tak. Za chwilę wstanę i pójdę, ale już nie rodkiem tej drogi z rudego zamszu, tylko owym zielonym pasem pod starymi wierzbami, przeskakujšc zmurszałe pnie.
Patrzyłem na nie. Leżały powalone ostatniš wichurš, jesz-

I

cze w oplocie zielonych lici, jeszcze niezupełnie martwe. Za nimi, w zwartym rzędzie drzew widoczne były szczerby, puste miejsca, które pozostawiły po sobie. Takie wyrwy tworzyły się w naszych szeregach, kiedy na wieczornym apelu chłopcy padali, mdlejšc ze zmęczenia. Pozostawały po nich puste miejsca, lady wypalone w pamięci na zawsze.
Nie, nie myleć o tym. Przynajmniej nie teraz. Czuję się lepiej, oddycham głęboko, prawie zupełnie swobodnie. Błogosławiony wiatr, wdzierajšcy się za moimi plecami do dusznej alei przez wyrwę po zwalonym pniu, moim niewygodnym siedzisku. Na chwilę chyba ucichł, ale wcišż jeszcze porusza gałšzkš, na której kurczowo zacisnšłem palce. Sš drętwe, więc unoszę rękę, potrzšsam niš, rozcieram i z wolna narasta we mnie zdumienie, że moja słaboć szukała oparcia aż z takš siłš. Spoglšdam z pobłażliwym umiechem na gałšzkę i widzę, że jej listki już teraz nie drżš. Sš srebrzyste, wieże, ale nieruchome jak małe rybki, wyrzucone falš na brzeg. Opieram rękę na kaprynej witce, wsuwam głębiej palce w jej kędzierzawoć. Stwierdzam, że zaczyna znowu drgać, trzepotać lićmi i teraz już wiem: wibruje w takt uderzeń mojego serca. To jego pulsowanie widziałem i znów widzę w gałšzce drzewa, widzę poza sobš, pierwszy raz w życiu widzę, a nie czuję. Brałem je za powiew wiatru i z tej pewnoci oczu czerpałem spokój ducha. Teraz już wiem, kršg się zamknšł: to moje własne rozdygotane serce, przefiltrowane przez wierzbowš zielonoć, przyniosło mi uspokojenie i pewnoć, że za chwilę będę mógł znów wyprostować się, przecišgnšć i pójć dalej, aż na szczyt.
Patrzyłem na gałšzkę pulsujšcš mojš krwiš najpierw z ciekawociš, potem z pewnym żalem. Oszukała mnie. Jej trzepotanie było pozorne, jak ruchliwoć podstarzałej kobiety, zwodzšcej młodszego od niej partnera tak dobrze, że ten widzi w nadbiegajšcej ku niemu kochance prawdziwš młodoć. Telimena? Złudzenie Tadeusza? mieszne reminiscencje i mieszne żale. Cóż z tego, że to nie wiatr wybiegł z pola na moje spotkanie, orzewił i pokrzepił? Jestem spokojny, oddycham swobodnie i pełnš piersiš. Mogę wstać.
Wstałem. Odchodzšc musnšłem końcami palców listeczki podbite srebrem. Nie miałem już do nich żalu. Skšdkolwiek
przyjdzie nadzieja, jeżeli tylko da mi spokój, odrobinę spokoju, wezmę jš. Wezmę wszędzie tam, gdzie jš znajdę. Także we własnym sercu.
Doszedłem i stanšłem niedaleko strzelistej topoli na szczycie wzgórza. Skšd wzięło się tu drzewo tak odmienne, tak psujšce harmonię wierzbowej alei? Właciwie stało trochę z boku, już w szczerym polu, ale wyrastało ze rodka garbu, na którym chwiałem się, ale nie usiadłem. Było mi pilno ogarnšć oczyma rozległy widok i zobaczyć to, co chciałem dostrzec, po co tu przyszedłem.
Dolina pra-Wisły leżała u moich nóg wygięta po brzegach jak niecka i jak ona pełna ciasta. Wiedziałem, że owa żółtoć  to dopiero dojrzewajšce pola zbóż, bielejšce w upale żyto, a jednak pomylałem włanie tak: oto ciepłe ciasto rozrobione na kołacze. Ostatecznie, wczeniej czy póniej, zawartoć tej doliny utonie w ludzkich żołšdkach, twarde kłosy zachrupiš skórkš chleba, zgniatanš przez ludzkie zęby.
A więc niecka wonnej zawartoci pełna... Na jednej jej krawędzi balansowałem ja sam, na drugiej zieleniał las, odcinajšc się ostro od bezchmurnego nieba. W samym ciecie, jak bure wysepki rodzynek i zadry skórek z pomarańczy, tkwiły hojnie porozrzucane gospodarskš rękš domy osiedli i wieże wiejskich kociołów. Jedna z nich mogła być wieżš z mojego obrazka i w jej cieniu mógł stać tamten dom, dom mojego wczesnego dzieciństwa.
Była już godzina jedenasta, słońce grzało mocno, topola rzucała pękaty, trójkštny cień. Stałem bez ruchu, zapatrzony w dolinę. Z tych wszystkich kształtów tamten, na jej skraju, odcinajšcy się ostro od tla drzew, wydał mi się najbardziej znajomy. Muszę zmrużyć oczy, może uda mi się dojrzeć gołębnik tuż obok? Nie, to niemożliwe, wiem dobrze, że z tej odległoci zobaczyć go nie można. Wieżę  tak. Ale lepiej oszczędzać wzrok, nie wpatrywać się w niš aż do bólu. Odwracam się, żeby dać odpoczynek oczom, ale w gruncie rzeczy, aby przedłużyć chwilę radosnego oczekiwania i patrzę na las.


,~?fc.H

Czy byłem tam kiedy jako dziecko? Czy ten las może być tamtym lasem? W tej chwili jest ożywczš plamš zieleni, w której tonš, odpoczywajšc, moje oczy. Już odpoczęły. Teraz zsuwajš się po liciastym zboczu i bardzo wolno wracajš do punktu, który jest wieżš. Oglšdajš jš ukradkiem, gotowe każdej chwili do panicznej ucieczki. Bojš się spłoszyć nadzieję, która w tej chwili wypełnia wnętrze kopuły, rozdyma jš, powiększa do zapamiętanych rozmiarów. To, co dostrzegam, może być złudzeniem, przed chwilš wieża była bardziej strzelista. Zamykam oczy. W tym upale, w jaskrawym słońcu nie widzę chyba dobrze, nie widzę prawdziwie...
Pod zamkniętymi powiekami wirujš tęczowe kręgi. Jeszcze chwila odpoczynku dla serca. Znów czuję w lewym boku ostre ukłucie. Mniejsza z tym, przeczekam. Oddycham głęboko, rytmicznie i ból ustępuje natychmiast: czuję znów, że moje serce żyje. Pozostaje tylko czekanie na tamto... Na rzecz martwš, na kształt wieży jedyny, niepowtarzalny, wypalony w moim mózgu jak w miękkiej korze drzewa. Jeszcze chwila cierpliwoci, muszę narzucić sobie zupełny spokój. Ale oczy nie chcš być spokojne, sš ciekawe, i znowu błšdzš najpierw po niebie, na którym pojawiły się jakie chmurki, potem po cianie lasu i wreszcie, jak zgłodniałe gołębie, powracajš znów do gołębnika  do wieży. Macajš jš, mierzš, smakujš kształt hełmu, barwę dachówki, kryjšcej dach, jego spadzistoć, wysokoć... Tak, to chyba ten sam dach, ta sama wieża. Obok niej domy. Jeden z nich, nie, aż dwa sš kryte czerwonš dachówkš. Czerwonš, to dobrze pamiętam. Czerwone sš także kręgi, otaczajšce teraz aureolš ten kociół, te domy... Czerwone niebo, chmury, pola. Wszystko wokół mnie jest czerwone, czerwone, czerwone...
Nie wiem, jak długo leżałem na szczycie wzgórza. Kiedy wróciłem do wiadomoci nie było przy mnie, jak to się zwykle zdarza w powieciach albo w filmach, życzliwych ratowników i żadna zatroskana twarz nie pochyliła się nad mojš twarzš. Byłem sam, bardzo zdziwiony tym, co się stało i bardzo sa-
motny. Podczołgałem się do topoli, ziemia przy samym pniu wydała mi się chłodna, prawie przyjazna. Czujšc plecami chropowatoć kory, siedziałem długi czas bez ruchu. Potem wpatrzyłem się znowu w dolinę. Chciwie, zaciekle  powiedziałbym  zachłannie. To nie był miraż: dostrzegam znowu i wie, i kociół, i jego wieżę.
Jeszcze kilka minut cierpliwoci, całkowitego odprężenia i zejdę w dół. Jest to jedyna szansa i nie zmarnuję jej, ponieważ wiem, że już nigdy więcej nie wejdę na to wzgórze, nie powtórzę wspinaczki, którš o mało nie przypłaciłem życiem. Jestem w tej chwili skazany na dojcie, choćbym nic nie znalazł tam, w dolinie. Mogę mniej lub więcej dokładnie stwierdzić stšd, na odległoć, jaki jest kształt i kolor tamtych budynków u stóp lasu, mogę mieć wštpliwoci, stracić nawet tę pewnoć, jakš miałem przed omdleniem, ale muszę zejć jeszcze dzi, za parę godzin, gdy już odpocznę, zaraz po odzyskaniu sił, dopóki nie jest ze mnš zupełnie le. le? To, co mi się zdarzyło, nie mogło być niczym innym, jak zmęczeniem drogš i upałem. W tej chwili czuję się jeszcze znużony i osłabły, ale już nie pamiętam o bólu. Mogę zresztš czekać, nic innego nie robię od lat...
Wierzbowa aleja nie jest chyba drogš do nikšd, zaroniętš i martwš. Jeżeli nie zaraz, to na pewno w cišgu godziny nadjedzie jaka furmanka, jaki wóz z sianem. A nawet jeżeli nie nadjedzie...
Ostatecznie nie jestem aż tak słaby, żebym nie mógł zejć sam w dół, właciwie nawet zbiec po tej stromiznie. Na razie muszę pocieszać się mylš, że pień topoli jest chłodny i że ludzie ginš nie tylko z braku sił, ale także z ich nadmiaru.
Dany mi jest czas. Siedzę tu, na szczycie wzgórza w cieniu topoli, z której sypie się biały puch. Dopiero teraz widzę, że pole wokół niej zasłane jest  niby kłębami waty  niegiem nasion pruszšcych bez przerwy ze wszystkich gałęzi i gałšzek. To tym puchem ocierałem przed chwilš czoło zroszone zimnym potem. Pełznšc dotykałem palcami ziemi i wtedy wła-
Śť/
nie moja dłoń zamknęła się kurczowo na miękkim kłębku. Białe skrzydła nasion topoli musnęły mojš twarz, przetarły wilgotne powieki. Patrzę teraz na ich lot, na wirowanie w nagrzanym powietrzu i wiem, że im nie dorówna...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin