7280.txt

(811 KB) Pobierz
Stephen Baxter

Pier�cie�

(Ring)
t�umaczy�: Pawe� Korombel
Dla mojego kuzyna Thomasa Baxtera
CZʌ� PIERWSZA
ZDARZENIE. UK�AD
Rozdzia� l
Ju� w chwili urodzenia wiedzia�a, �e co� jest nie tak, jak by� powinno.
Nad ni� majaczy�a twarz: szeroka, g�adka, u�miechni�ta. Policzki mokre od �ez, 
wielkie b�yszcz�ce oczy.
- Lieserl. Och, Lieserl...
�Wi�c tak mam na imi�, Lieserl� - pomy�la�a.
Bada�a twarz, ocenia�a zmarszczki wok� oczu, zaokr�glone w u�miechu usta, mocno 
zarysowany nos. To by�a inteligentna, �ywa twarz. �To dobry cz�owiek� - 
pomy�la�a. �Dobry 
gatunkowo egzemplarz�.
Dobry gatunkowo egzemplarz...?!
Niesamowite. Ona sama by�a niesamowita. Porazi� j� wybuch rodz�cej si� 
samo�wiadomo�ci. A przecie� jeszcze nie powinna nawet umie� skupi� wzroku...
Spr�bowa�a dotkn�� twarzy matki. D�o� nadal okrywa� p�yn owodniowy - ale ros�a! 
- 
ko�ci wyd�u�a�y si� i pogrubia�y, wype�niaj�c lu�n� sk�r� jak r�kawiczk�.
Otworzy�a wyschni�te usta. Dzi�s�a by�y obola�e od wyrzynaj�cych si� z�b�w.
Silne ramiona wsun�y si� mi�dzy ni� i prze�cierad�o; twarde doros�e palce wbi�y 
si� 
w obola�e mi�nie plec�w. Czu�a obecno�� innych doros�ych, kt�rzy j� otaczali, 
��ka, na 
kt�rym si� urodzi�a, rozpoznawa�a zarysy pomieszczenia.
Matka unios�a j� do okna. G�owa Lieserl kiwa�a si� bezw�adnie na ramionach; 
rozrastaj�ce si� mi�nie, nadal zbyt s�abe, nie mog�y ud�wign�� ci�aru 
p�czniej�cej czaszki. 
Koronki �liny zakrywa�y podbr�dek.
Pot�ne �wiat�o zala�o jej oczy. 
Krzykn�a przera�liwie. 
Matka przytuli�a j�. 
- To s�o�ce, Lieserl. S�o�ce...!
Pierwsze dni by�y najgorsze.
Rodzice - niewiarygodnie wysokie, gigantyczne postacie - nosili j� przez jasno 
o�wietlone pokoje, ogr�d zalany s�o�cem. Nauczy�a si� siada�. Mi�nie plec�w 
rozwija�y si�, 
pulsowa�y, ros�y. Klauni fikali przed ni� kozio�ki na trawie, rechotali, 
poruszaj�c wielkimi 
czerwonymi ustami, robili wszystko, aby odci�gn�� jej uwag� od nie ko�cz�cego 
si� b�lu, a 
potem znikali, rozp�ywaj�c si� w chmurach pikseli.
Ros�a w ekspresowym tempie, nieustannie karmi�c si� informacjami; miliony wra�e� 
t�oczy�y si� w jej sensorium, mi�kkim o�rodku dozna� zmys�owych.
Wydawa�o si�, �e nie ma ko�ca pokojom w tej budowli, w tym domu. Powoli zacz�a 
rozumie�, �e niekt�re z nich to wirtuale - ekrany wy�wietlaj�ce dowoln� liczb� 
obraz�w. 
Jednak w domu musia�y by� setki prawdziwych pokoi, gdy� ona - i jej rodzice - 
nie byli tu 
sami. Towarzyszyli im inni ludzie. Pocz�tkowo trzymali si� z daleka, nie pchali 
si� przed 
oczy. Och, ich obecno�� sygnalizowa�y tylko przygotowane posi�ki, dostarczane 
zabawki.
Trzeciego dnia rodzice zabrali j� na wycieczk�. Wtedy to po raz pierwszy 
oddali�a si� 
od domu i jego otoczenia. Kiedy flitter unosi� si� w powietrze, Lieserl 
przyciska�a nosek do 
rozgrzanych wypuk�ych okien.
Jej dom tworzy�y sze�cienne zabudowania, po��czone korytarzami i otoczone 
ogrodem - traw�, drzewami. Dalej wi�y si� p�tle estakad; kolejne domy, 
rozrzucone na 
rozja�nionych pag�rkach, przypomina�y dziecinne klocki.
Flitter wzbija� si� wy�ej i wy�ej.
Trasa podr�y zatacza�a �uk nad krajobrazem z krainy zabawek. Po�a� niebieskiego 
morza otacza�a l�d ze wszystkich stron. To by�a wyspa Skiros. Tak powiedzia�a 
Fillida - 
matka Lieserl. Morze nazywa�o si� �Egejskie�. Dom by� wielk� konstrukcj�. 
Widzia�a 
ogromne, br�zowe p�kule rozrzucone w sercu wyspy. Fillida powiedzia�a jej, �e 
to kopu�y z 
maskowanego w�gla, kule suchego lodu wysoko�ci setek metr�w.
Flitter wreszcie osiad� na pasie murawy nad wybrze�em. Matka unios�a Lieserl i 
postawi�a j� na ostrej trawie przeciskaj�cej si� przez piasek.
Trzyosobowa rodzina z�apa�a si� za r�ce i zesz�a na pla�� z niewielkiej wydmy. 
Lieserl niepewnie st�pa�a na d�ugich nogach.
S�o�ce p�on�o na niewiarygodnie b��kitnym niebie. Lieserl mia�a wra�enie, �e 
ogl�da 
�wiat przez teleskop. Patrzy�a na grup� bawi�cych si� dzieci i doros�ych - byli 
daleko, w 
po�owie odleg�o�ci od horyzontu - i widzia�a ich na wyci�gni�cie d�oni. Nadal 
chwiejne stopy 
Lieserl wbija�y si� w ziarnisty, mokry piach.
Znalaz�a ma��e. Odrywa�a je �opatk� od zniszczonego pomostu i zafascynowana 
wpatrywa�a si� w ociekaj�ce �luzem stopy. Czu�a s�ony smak powietrza 
przenikaj�cego nawet 
sk�r�.
Siedzia�a na piasku z rodzicami, czuj�c, jak str�j pla�owy napina si� na 
nieustannie 
rosn�cych ko�czynach. Grali w prost� gr�, polegaj�c� na suwaniu bierkami po 
wirtualnej 
planszy pe�nej drabin i sycz�cych smok�w. By�o mn�stwo �miechu, udawanych 
narzeka� i 
wystudiowanych machinacji taty.
Wszystko dociera�o do niej ze zwielokrotnion� moc�. To by� cudowny dzie�, pe�en 
�wiat�a i rado�ci, intensywnych dozna�. Rodzice kochali j� - matka i ojciec 
tworzyli zgrany 
tandem, nieustannie dbaj�cy o jej dobre samopoczucie i rozrywk�.
Musieli wiedzie�, �e jest inna, ale to chyba nie mia�o dla nich znaczenia.
Nie chcia�a by� inna - nie chcia�a, �eby cokolwiek by�o nie tak, jak by� 
powinno. Nie 
dopuszcza�a do siebie obaw i skupi�a si� na w�ach, drabinach i po�yskuj�cych w 
s�o�cu 
bierkach.
Co rano, budz�c si�, mia�a wra�enie, �e ��ko jest dla niej za ma�e.
Uwielbia�a ogr�d. Uwielbia�a patrze� na kwiaty wyci�gaj�ce drobne, �liczne buzie 
do 
s�o�ca, kiedy wielka �wietlista tarcza cierpliwie toczy�a si� po niebie. Ojciec 
powiedzia� jej, 
�e �wiat�o s�oneczne reguluje wzrost ro�lin. �Mo�e ja te� jestem jak kwiatki i 
przez to ca�e 
s�o�ce rosn� za szybko� - pomy�la�a.
Dom by� pe�en zabawek: kolorowych klock�w, uk�adanek, lalek. Obraca�a je w 
wyd�u�aj�cych si�, rosn�cych d�oniach. Szybko si� nimi znudzi�a, ale jedno 
cacuszko 
nieodmiennie przykuwa�o jej uwag�: miasteczko w wodnej kuli. Mieszka�y w nim 
miniludziki, zastyg�e w p� kroku podczas spaceru przez sw�j �wiat. Kiedy 
niezdarnie, jak to 
ona, potrz�sa�a kul�, wzbija�y si� plastikowe �nie�ynki, wirowa�y nad 
uwi�zionymi ulicami i 
dachami. Wpatrywa�a si� w �ywcem pogrzebanych mieszka�c�w, marz�c o tym, aby 
sta� si� 
jednym z nich - zastygn�� w czasie jak oni, przesta�, wreszcie przesta� rosn��!
Pi�tego dnia zabrano j� do du�ej nieregularnej sali pe�nej s�o�ca. By�a w niej 
masa 
dzieci - dzieci jak ona! Siedzia�y na pod�odze i malowa�y, bawi�y si� lalkami 
albo rozmawia�y 
z zapa�em z nies�ychanie kolorowymi wirtualami roze�mianymi ptakami, malutkimi 
klaunami.
Kiedy Lieserl wesz�a z matk�, dzieci odwr�ci�y okr�g�e weso�e buzie, 
przypominaj�ce 
c�tki �wiat�a padaj�cego przez listowie. Nigdy wcze�niej nie by�a tak blisko 
dzieci. Czy one 
te� by�y inne?
Jedna dziewczynka popatrzy�a na ni� ze z�o�ci� i Lieserl przytuli�a si� do n�g 
matki. 
Ale znajoma ciep�a d�o� poklepa�a j� po plecach.
- Id�. �mia�o.
Kiedy wpatrywa�a si� w pochmurn� twarz nieznajomej dziewczynki, jej problemy, 
jej 
zbyt doros�e, nazbyt skomplikowane w�tpliwo�ci odsun�y si� na dalszy plan. 
Nagle wa�na - 
najwa�niejsza na �wiecie - sta�a si� akceptacja tych dzieci. Och, �eby tylko si� 
nie 
dowiedzia�y, �e jest inna.
Zbli�y� si� jaki� doros�y: m�ody, chudy m�czyzna o nie wykszta�conych jeszcze 
rysach. Mia� na sobie prze�miesznie pomara�czowy kombinezon, kt�ry �wieci� tak 
mocno, �e 
a� nieznajomemu b�yszcza� podbr�dek. U�miechn�� si� do niej.
- Jeste� Lieserl, prawda? Nazywam si� Paul. To mi�o, �e do nas przysz�a�. 
Prawda, 
dzieci?
Odpowiedzia�o mu ch�ralne, wy�wiczone �Tak!�
- Chod�, znajdziemy co� dla ciebie - powiedzia� Paul. Poprowadzi� j� przez 
chmar� 
malc�w i znalaz� jej wolny skrawek pod�ogi obok ma�ego ch�opczyka. Ten - 
rudzielec o 
zadziwiaj�cych niebieskich oczach - wpatrywa� si� w wirtualn� lalk�, kt�ra 
ulega�a nie 
ko�cz�cym si� przemianom. Cyfra dwa rozpada�a si� na dwa p�atki �niegu, dwa 
�ab�dzie, 
dwoje ta�cz�cych dzieci. Pojawi�a si� cyfra trzy, a po niej trzy nied�wiadki, 
trzy ryby 
ta�cz�ce w powietrzu, trzy torty. Ch�opiec mamrota�, na�laduj�c cieniutki g�os 
wirtuala:
- Dwa. Jeden. Dwa i jeden jest trzy.
Paul przedstawi� j� ch�opcu - Tommy�emu. Usiad�a obok. Z ulg� przekona�a si�, i� 
Tommy jest tak zafascynowany swoim wirtualem, �e ledwo zdaje sobie spraw� z jej 
obecno�ci - co dopiero z tego, �e jest inna.
Le�a� na brzuchu, wspieraj�c podbr�dek na d�oniach. Lieserl niezdarnie 
na�ladowa�a 
t� postaw�.
Liczbowy wirtual zako�czy� sw�j cykl.
- Pa, pa, Tommy! Do widzenia, Lieserl! - Znik�, przepad�. 
Tommy odwr�ci� si�. Nie ocenia� jej, tylko popatrzy�, pod�wiadomie akceptuj�c.
- Mo�emy obejrze� to jeszcze raz? - spyta�a.
Ziewn�� i zacz�� d�uba� w nosie.
- Nie. Zobaczmy co� innego. Jest jeden taki fantastyczny o wybuchu 
prekambryjskim...
- O czym...? 
Machn�� lekcewa��co r�k�.
- No, wiesz, o pok�adzie Burgessa i tym wszystkim. A jak zobaczysz Hallucigeni� 
pe�zaj�c� po karku...
Dzieci bawi�y si�, uczy�y i spa�y. P�niej dziewczynka, kt�ra patrzy�a 
nieprzyja�nie 
na Lieserl - Ginnie - zacz�a jej troch� dokucza�. Wy�miewa�a si� z Lieserl, z 
tego, �e jej 
ko�ciste przeguby stercz� z r�kawk�w (tempo ro�ni�cia zmala�o, ale ka�dego dnia 
ubrania 
nadal by�y na ni� za ma�e). A potem - nieoczekiwanie, nie wiadomo czemu - 
rozwrzeszcza�a 
si�, �e Lieserl niby podepta�a jej wirtuala. Kiedy przyszed� Paul, Lieserl 
zacz�a t�umaczy�, 
spokojnie i racjonalnie, �e Ginnie na pewno si� pomyli�a; lecz Paul powiedzia� 
jej, aby nie 
wyrz�dza�a takich przykro�ci innym dzieciom i �e za kar� b�dzie musia�a siedzie� 
dziesi�� 
minut sama, pozbawiona towarzystwa dzieci i stymulacji.
To wszystko by�o strasznie, druzgoc�co nieuczciwe. To by�o najd�u�sze dziesi�� 
minut w �yciu Lieserl. Wbija�a rozw�cieczone spojrzenie w Ginnie, ura�ona i 
bezradna.
Nast�pnego dnia rozradowana oczekiwa�a na kolejn� wsp�ln� lekcj�. Ruszy�a z 
matk� 
s�onecznymi korytarzami. Dotar�y do tamtego pokoju - by� w nim Paul, 
u�miechaj�cy si� do 
niej nieco �a�o�nie, i Tommy, i Ginnie - ale Ginnie okaza�a si� teraz dzieci�ca, 
nieuformowana... przynajmniej o g�ow...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin