5062.txt

(791 KB) Pobierz
STEPHEN KING

CMĘTARZ ZWIEŻĽT

(PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER)
Oto kilku ludzi, którzy napisali ksišżki opowiadajšce o tym, co robili i czym 
się przy 
tym kierowali:
John Dean. Henry Kissinger. Adolf Hitler. Caryl Chessman. Jeb Magryder. 
Napoleon. 
Talleyrand. Disraeli. Robert Zimmerman, znany powszechnie jako Bob Dylan. Locke. 
Charlton Heston. Errol Flynn. Ajatollah Chomeini. Gandhi. Charles Olson. Charles 
Colson. 
Wiktoriański dżentelmen. Doktor X.
Większoć ludzi wierzy też, iż Bóg napisał Księgę, czy może Księgi, opowiadajšce 
o tym, co zrobił i - przynajmniej w pewnym stopniu - czym się przy tym kierował. 
A skoro 
większoć owych ludzi wierzy również, że człowiek został stworzony na Jego 
podobieństwo, 
Boga także można uznać za osobę... czy raczej Osobę.
A oto inni ludzie, którzy nie napisali ksišżek opowiadajšcych o tym, co 
robili... i co 
widzieli:
Człowiek, który pochował Hitlera. Człowiek, który przeprowadził sekcję zwłok 
Johna 
Wilkesa Bootha. Człowiek, który zabalsamował Elvisa Presleya, i ten, który 
uczynił to samo - 
według opinii większoci znawców, bardzo kiepsko - z papieżem Janem XXIII. 
Kilkudziesięciu grabarzy, którzy oczyszczali Jonestown, dwigali worki ze 
zwłokami, 
odganiali roje much, nabijali papierowe kubki na szpikulce używane przez 
dozorców w 
miejskich parkach. Człowiek, który skremował Williama Holdena. Mężczyzna, który 
pokrył 
ciało Aleksandra Wielkiego złotem, tak by nie tknšł go trupi rozkład. Ludzie, 
którzy 
mumifikowali faraonów.
mierć jest tajemnicš, a pogrzeb - sekretem.
CZĘĆ PIERWSZA
CMĘTARZ ZWIEŻĽT
Jezus rzekł im:
- Nasz przyjaciel Łazarz pi, pójdę jednak, by zbudzić go ze snu.
Wówczas uczniowie spojrzeli po sobie z umiechem, bo nie wiedzieli, że Jezus 
mówi w 
przenoni.
- Panie, skoro pi, zdrów będzie. Wtedy Jezus przemówił otwarcie.
- To prawda, Łazarz nie żyje... lecz i tak pójdmy do niego.
Ewangelia według więtego Jana (parafraza)
1.
Louis Creed stracił ojca, gdy miał zaledwie trzy lata; nigdy nie poznał swych 
dziadków i nie oczekiwał bynajmniej, że wkraczajšc w wiek redni, znajdzie 
nowego ojca, 
jednakże tak włanie się stało - choć, jak wypada dorosłemu mężczynie, 
spotykajšcemu tak 
póno człowieka, który winien odgrywać tę rolę, nazwał go przyjacielem. Poznali 
się wie-
czorem tego dnia, gdy wraz z żonš i dwójkš dzieci wprowadzał się do wielkiego, 
białego 
drewnianego domu w Ludlow. Razem z nimi przybył tam również Winston Churchill, 
czyli 
Church, kot córki Louisa, Eileen.
Uniwersyteccy wywiadowcy działali powoli, poszukiwania domu w znonej 
odległoci od uczelni przypominały mrożšcy krew w żyłach thriller, toteż kiedy 
wreszcie 
zbliżyli się do miejsca, w którym miała stać wymarzona siedziba (Wszystko się 
zgadza - jak 
znaki w noc przez zabójstwem Cezara, pomylał ponuro Louis), byli zmęczeni, 
spięci i bar-
dzo drażliwi. Gage zšbkował i awanturował się niemal bez przerwy. Nie chciał 
zasnšć, choć 
Rachel starała się ukoić go kołysankami. Potem spróbowała go nakarmić, mimo iż 
nie 
nadeszła jeszcze pora, lecz Gage orientował się w rozkładzie posiłków równie 
dobrze jak ona 
(a może nawet lepiej) i natychmiast ugryzł jš w pier swymi nowymi zšbkami. 
Rachel, wcišż 
nie do końca przekonana do pomysłu przeprowadzki z Chicago do Maine, wybuchnęła 
płaczem. Natychmiast dołšczyła do niej Eileen, zapewne w odruchu tajemnej 
kobiecej 
solidarnoci. Z tyłu kombi Church kršżył niestrudzenie, tak jak to czynił przez 
ostatnie trzy 
dni - tyle bowiem zajęła im jazda z Chicago. Zamknięty w klatce przeraliwie 
miauczał, ale to 
niespokojne kršżenie, gdy w końcu ustšpili i wypucili go, było niemal równie 
irytujšce.
Sam Louis także miał ochotę się rozpłakać. Nagle przyszedł mu do głowy szalony, 
lecz doć nęcšcy pomysł: zaproponuje, by wrócili do Bangor i przekšsili co w 
oczekiwaniu 
na wóz meblowy, a kiedy trójka zakładników losu wysišdzie, on doda gazu i 
odjedzie, nie 
oglšdajšc się za siebie, cisnšc gaz do dechy i napawajšc się rykiem potężnego, 
czterocylindrowego silnika wozu, łapczywie żłopišcego cennš benzynę. Ruszy na 
południe, 
aż do Orlando na Florydzie, i pod nowym nazwiskiem znajdzie sobie posadę lekarza 
w Disney Worldzie. Ale zanim skręci na autostradę - dziewięćdziesištš pištš, na 
południe - 
zatrzyma się na poboczu i wyrzuci też tego pieprzonego kota.
I wtedy pokonali zakręt, a ich oczom ukazał się dom, który wczeniej oglšdał 
jedynie 
sam Louis. Gdy tylko upewnił się ostatecznie co do swej posady na uniwersytecie, 
przyleciał 
tu, by przyjrzeć się bliżej wyselekcjonowanym ze zdjęć siedmiu możliwym 
siedzibom, i 
wybrał włanie tę: wielkie stare domostwo w nowoangielskim stylu kolonialnym 
(lecz 
niedawno ocieplone i izolowane; koszty ogrzewania, choć koszmarnie wysokie, nie 
przekraczały poziomu szaleństwa), trzy pokoje na dole, cztery dalsze na piętrze, 
długa szopa, 
którš póniej także można przebudować, a wszystko otoczone rozległym trawnikiem, 
soczystozielonym nawet w sierpniowym upale.
Za domem rozcišgała się wielka łška, na której mogły bawić się dzieci. Dalej 
zaczynał 
się praktycznie niemajšcy końca las. Posiadłoć graniczyła z gruntami stanowymi 
i, jak 
wyjanił porednik, w przewidywalnej przyszłoci nie planowano tu żadnej 
rozbudowy. 
Resztki szczepu Indian Micmaców żšdały blisko omiu tysięcy akrów ziemi w Ludlow 
i 
miastach na wschód od niego. Skomplikowany proces, w którym oprócz stanu stronš 
był 
także rzšd federalny, potrwa zapewne do następnego wieku.
Rachel natychmiast przestała płakać. Wyprostowała się.
- Czy to...?
- Tak - odparł Louis z lekkš obawš (niebezpiecznie graniczšcš ze strachem) w 
głosie. 
W istocie był przerażony. Za ten dom zastawił dwanacie lat ich życia; spłacš go 
dopiero 
wtedy, gdy Eileen skończy siedemnacie lat. Siedemnacie lat! W ogóle nie 
potrafił sobie 
tego wyobrazić.
Przełknšł linę.
- I co ty na to?
- Co ja na to? Jest piękny! - odparta i z serca - oraz umysłu - Louisa spadł 
olbrzymi 
kamień. Nie żartowała, widział to po sposobie, w jaki patrzyła na dom, kiedy 
skręcali w 
wyasfaltowany podjazd okršżajšcy budynek i wiodšcy do szopy na tyłach. Jej oczy 
badały już 
puste okna, a myli zaprzštały kwestie takie jak odpowiednie zasłony, cerata do 
wyłożenia 
półek w kredensie i Bóg jeden wie, co jeszcze.
- Tatusiu? - zagadnęła siedzšca z tyłu Eileen. Ona też już nie płakała. Nawet 
Gage 
przestał marudzić. Louis rozkoszował się ciszš.
- Tak, kochanie?
Jej widoczne w lusterku oczy, bršzowe pod ciemnoblond grzywkš, także badały dom: 
trawnik, widoczny w dali po lewej dach sšsiedniego budynku, rozległe pole aż po 
linię lasu.
- Czy to jest nasz dom?
- To będzie nasz dom, złotko.
- Hura! - krzyknęła, ogłuszajšc go kompletnie. Choć czasami Eileen mocno go 
drażniła, w tym momencie Louis nie dbał o to, czy kiedykolwiek zobaczy Disney 
World w 
Orlando.
Zaparkował przed szopš i zgasił silnik.
Silnik umilkł. W popołudniowej ciszy - która po Chicago, harmidrze State Street 
i 
Loopa wydawała się przejmujšca - słodko piewał ptak.
- Dom - westchnęła cicho Rachel, nie odrywajšc wzroku od budynku.
- Dom - powiedział z zadowoleniem Gage z jej kolan. Louis i Rachel spojrzeli po 
sobie. Widoczne w lusterku oczy Eileen rozszerzyły się gwałtownie.
- Czy on...
- Czy ty...
- Czy to...
Wszyscy zaczęli mówić razem i razem wybuchnęli miechem. Gage ssał kciuk, nie 
zwracajšc uwagi na rodzinę. Prawie od miesišca mówił Ma, a kilka razy 
zaryzykował 
nawet co, co przy dużej dawce życzliwoci (bšd, jak w przypadku Louisa, 
nadziei) można 
by uznać za Taaa.
Ale to, przypadkiem czy dzięki naladownictwu, było prawdziwe słowo. Dom.
Louis podniósł synka z kolan żony i przytulił mocno.
I tak przybyli do Ludlow.
2.
We wspomnieniach Louisa Creeda chwila ta na zawsze zapisała się jako magiczna - 
być może częciowo dlatego, że rzeczywicie taka była, ale też z tego powodu, iż 
reszta wie-
czoru okazała się istnym szaleństwem. Przez najbliższe trzy godziny nie zaznali 
ani chwili 
magii czy spokoju.
Louis starannie (był bowiem człowiekiem porzšdnym i metodycznym) schował klucze 
do bršzowej koperty, opisanej: Dom w Ludlow - klucze, otrzymane 29 czerwca. Na 
czas 
podróży włożył kopertę do schowka na rękawiczki fairlane'a. Miał co do tego 
absolutnš 
pewnoć. Teraz ich tam nie było.
Zaczšł ich szukać z rosnšcš irytacjš (i obawš), a tymczasem Rachel posadziła 
sobie 
Gage'a na biodrze i ruszyła w lad za Eileen ku rosnšcemu na polu drzewu. Po raz 
trzeci 
zaglšdał pod siedzenia, gdy nagle jego córka wrzasnęła i zaczęła płakać.
- Louis! - zawołała Rachel. - Eileen się skaleczyła! Dziewczynka spadła ze 
zrobionej z 
opony hutawki i uderzyła kolanem o kamień. Skaleczenie było płytkie, krzyczała 
jednak, 
jakby włanie straciła nogę, pomylał (doć nieprzychylnie) Louis. Obejrzał się 
na dom po 
drugiej stronie szosy; w oknie salonu płonęło wiatło.
- W porzšdku, Eileen - rzekł. - Wystarczy. Ludzie pomylš, że kogo tu 
mordujemy.
- Ale to boooooliiiiiiii!
Louis z trudem opanował zniecierpliwienie i bez słowa zawrócił do wozu. Klucze 
zniknęły, lecz apteczka wcišż tkwiła w schowku. Zabrał jš i ruszył z powrotem. 
Kiedy Eileen 
zobaczyła, co niesie, podniosła jeszcze większy wrzask.
- Nie! Nie to piekšce! Nie chcę piekšcego! Tatusiu, nie!
- Eileen, to tylko betadyna. Wcale nie piecze.
- Zachowuj się jak duża dziewczynka - dodała Rachel. - To tylko...
- Nienienienienie...
- Przestań albo zaraz zapiecze cię pupa - ostrzegł Louis.
- Jest zmęczona, Lou - powiedziała cicho Rachel.
- Tak, znam to uczucie. Przytrzymaj jej nogę. Rachel odłożyła Gage'a i 
unieruchomiła 
nogę Eileen, a Louis pomalował ranę betadyna, nie zwracajšc uwagi na coraz 
bardziej ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin