Robbins David - Cień zagłady 01- Fox - twierdza śmierci.pdf

(351 KB) Pobierz
384864976 UNPDF
DAVID ROBBINS
FOX-TWIERDZA ŚMIERCI
Rozdział pierwszy
Blade przystanął na chwilę, czujnie nasłuchując. Wielka sfora zdziczałych psów wciąż biegła jego
śladem. Krople potu ściekały mu po karku, wchłaniane przez zieloną, rozdartą koszulkę opinającą
muskularne ciało.
Sądząc po odgłosach, musiało go ścigać kilkanaście zgłodniałych bestii. Chciał zrzucić z ramienia
dwuletniego kozła, który z pewnością bardziej zainteresowałby zwierzęta niż żywy mężczyzna, ale
nie mógł się na to zdecydować. Nigdy nie wracał do domu bez zdobyczy, a stracił całe trzy dni na
wytropienie tego jelenia i nie zamierzał zostawiać go psom.
Pobiegł dalej, nie wypuszczając z ręki cennej zdobyczy. Na spoconych plecach podskakiwał
skórzany kołczan, w którym kołatało się kilka pierzastych strzał i krótki łuk, o jego uda obijały się
cztery noże doczepione do pasa.
Do Domu zostały mu najwyżej dwie mile... Gdyby udało mu się zyskać kilkanaście minut, bez
trudu dotarłby do bezpiecznego schronienia. Jednak teraz nie mógł liczyć na pomoc pozostałych
członków Rodziny. Przecież nikt nie wiedział, kiedy powróci, ani też, z jakiego nadejdzie kierunku.
Przebył niewielki strumyk przecinający mu drogę i rozpoczął mozolną wspinaczkę na wysokie
wzgórze wznoszące się na przeciwnym brzegu. Jazgotanie nasiliło się. Drapieżniki były coraz
bliżej, zapach krwi upolowanego kozła doprowadzał je do szaleństwa.
Blade ujrzał prześwitującą między pniami drzew jasną polanę, rozciągającą się od połowy stoku aż
do szczytu. Wypadł spomiędzy zarośli, lecz nim uczynił kilkanaście kroków, z lasu wyłonił się
przewodnik watahy, w paru susach przebył odległość dzielącą go od ofiary i skoczył uciekającemu
człowiekowi na plecy.
Szczęściem truchło kozła złagodziło siłę uderzenia, lecz
i tak Blade upadł na kolana. Błyskawicznie puścił jelenia, wyciągając jeden ze swoich noży bowie.
Szerokie ostrze pokryte było rdzawymi plamami... Spojrzał na warczącego, przyczajonego do ataku
psa.
Przed Wielkim Wybuchem rasę tę zwano owczarkami niemieckimi. Zwierzę było potężne,
wychudzone, głodne i straszliwie niebezpieczne. Z długich wyszczerzonych kłów spływała żółta
piana.
Między człowiekiem a drapieżnikiem leżał zakrwawiony kozioł.
- Chodź i zabierz swoje żarcie! - mruknął mężczyzna.
Pies postąpił o krok, wydając złowieszczy charkot. Blade
cisnął nożem, mierząc w naprężony grzbiet zwierzaka. Ostrze drasnęło skórę, żłobiąc w niej
krwawą bruzdę. Pies zakręcił się z jękiem wokół ogona, nie pojmując, co mogło go zaatakować.
Nim zrozumiał, długa strzała ze świstem wbiła się w jego bok. Owczarek padł w drgawkach na
ziemię, barwiąc soczystą trawę czerwienią.
Mężczyzna natychmiast nałożył na cięciwę drugi pocisk i posłał go wprost w pierś kolejnego
drapieżnika wybiegającego na polanę. Nie zdążył użyć łuku po raz trzeci. Z boku do-skoczył do
niego następny pies, wyglądający na mieszańca dobermana ze spanielem, i szarpiąc go za nogę,
obalił na ziemię.
Człowiek złapał za noże i trzymając po jednym w każdej dłoni, zaczął rozpaczliwie bronić się przed
opadłą go sforą. Poderżnął gardziel najbliższemu kundlowi, gdy poczuł ostre zęby wpijające się w
jego łydkę. Zatopił ostrze w oku owczarka, usiłującego przegryźć mu gardło, przedziurawił
podbrzu-sze następnemu... Jakiś pies złapał go za prawy nadgarstek i natychmiast padł ze
skowytem, kiedy bowie wbił się w szczyt nosa, przebijając na wylot pysk napastnika.
Jednak wataha nie rezygnowała... Blade czuł, jak opuszczają go siły, stracił już dwa noże, pozostał
mu ostatni...
Wtem głowa najzacieklejszego drapieżnika eksplodowała krwawą miazgą, a w powietrzu
przetoczył się grzmot wystrzału z trzydziestki szóstki.
- Hickok! - ocenił Blade.
Gdzieś w górze rozległ się przeciągły, mrożący krew w żyłach wojenny okrzyk Apaczów.
„I Geronimo! Wariaci są jak nieszczęścia, zawsze chodzą parami!” - pomyślał uszczęśliwiony. Już
wiedział, że jeszcze nie dzisiaj ma nadejść kres jego życia.
Kanonada nie ustawała. W piętnaście sekund padły cztery zwierzaki, pozostałe pognały w stronę
lasu. Nim skryły się wśród drzew, zginęły dwa następne...
Powoli podniósł się, oglądając obrażenia, jakie odniósł w walce. Szczęściem żadne z nich nie
wyglądało na poważne. Tylko lewy nadgarstek był rozszarpany niemal do kości. Z wściekłością
kopnął truchło psa, który mu to uczynił.
- Piesio już nie czuje tej kary - skomentował ktoś ze śmie
chem.
- Z całą pewnością ten facet nie należy do miłośników
zwierząt - dodał drugi głos.
Blade odwrócił się z uśmiechem, patrząc na zbliżających się przyjaciół.
- Zawsze starasz się dojść do celu najtrudniejszą drogą? -
zapytał Hickok.
- On lubi utrudniać sobie życie. Uważa, że w ten sposób
kształtuje swój charakter. - Uśmiech na twarzy Geronima był
bezczelniejszy niż zazwyczaj.
- Weszliśmy na szczyt akurat wtedy, gdy psy ciebie do
padły. - Wskazał ręką na górę. - Od razu otworzyłem ogień.
Mam nadzieję, że nie zmarnowałem kuli, trafiając przypad
kiem w ciebie? - Roześmiał się.
- Chcesz powiedzieć, że celowałeś do psów? - Geronimo
udał wielkie zdziwienie.
Hickok sprawdził, czy wszystkie zwierzaki są martwe, szturchając je lufą karabinu. Do szerokiego
pasa doczepione miał ozdobne kabury, w których tkwiły złociste colty pythony o rękojeściach
wykładanych masą perłową.
Był niepokonanym mistrzem we władaniu bronią palną, nikt z Rodziny nie mógł mu dorównać ani
w szybkości, ani w celności. Ze swymi rewolwerami nie rozstawał się ani na chwilę od dnia
Nazwania, czyli od rocznicy swych szesnastych
urodzin, kiedy to Nathan zgodnie z tradycją przybrał miano Hickoka.
Znalazł to imię w książce o Dzikim Zachodzie, opisującej życie wspaniałego rewolwerowca. Od
tamtej pory za wszelką cenę starał się upodobnić do swego idola i udało mu się to nie tylko w
mistrzowskim władaniu bronią, ale i w wyglądzie zewnętrznym. Tak jak prawdziwy Hickok, żyjący
w dziewiętnastym wieku, tak i on był wysokim chudzielcem o długich jasnych włosach, niebieskich
oczach i stalowym spojrzeniu. Zapuścił sobie nawet niewielki meksykański wąsik...
- Mojej roboty nie trzeba poprawiać! - powiedział strzelec
z pewną dumą w głosie. - Wszystkie ubite.
Geronimo, przyciskając do piersi karabin, uważnie wpatrywał się w linię lasu, oczekując
ewentualnego niebezpieczeństwa. Był fizycznym przeciwieństwem Hickoka. Niski, krępy,
ciemnooki, krótko przycinał krucze włosy i dokładnie golił śniadą twarz. Był najlepszym
tropicielem, a dzięki zastawianym przez niego sidłom Rodzina zawsze mogła liczyć na świeże
mięso i kilka nowych skór do wyprawienia. Mimo najgorszej pogody zawsze wracał z polowań ze
zdobyczą. Odkąd Platon poinformował go, że w jego żyłach płynie niewielka domieszka krwi
Czarnych Stóp, stał się niezwykle dumny ze swych indiańskich korzeni.
- Jestem wam wdzięczny za pomoc - odezwał się Blade -
ale skąd, do cholery, wiedzieliście, gdzie mnie szukać? Przy
padek?
- Platon rzekłby: przeznaczenie! - odparł Geronimo.
- To znaczy?
- To znaczy, że Hazel powiedziała nam, gdzie cię możemy
znaleźć - wytłumaczył Hickok.
Hazel! Blade poznał już w przeszłości moc tej Wróżki, przewodniczącej rady rodzinnej,
dysponującej ogromną mocą parapsychiczną.
- Czemu skoncentrowała swe myśli na odszukaniu mojej
osoby?
- Platon ją o to poprosił - powiedział Indianin.
- Dlaczego?
- Sami nie wiemy, ale musi to być coś bardzo ważnego, bo
kazał nam sprowadzić cię jak najszybciej.
- Co robimy, szefie? - zapytał Hickok.
Blade zamyślił się. We trójkę tworzyli Triadę Alfa, a on był jej przywódcą. Stanowili specjalną
grupę kasty Wojowników, zajmującą się szczególnymi przypadkami.
- Bierzemy ze sobą kozła, nawet jeżeli nas to trochę
opóźni - odezwał się wreszcie. - Rodzina potrzebuje świeżego
mięsa.
Rozmasował swój pokiereszowany nadgarstek.
- Jak się czujesz? - Geronimo z niepokojem przyglądał się
ranie.
- W porządku. Opatrzę ją po drodze.
- Nie sądzicie, że moglibyśmy zabrać psy? - Strzelec trą
cił butem martwego dobermana.
- Są zbyt wychudzone i muszą mieć łykowate mięso -
stwierdził Indianin. - A na skórze mają pełno parchów i lisza
jów. Ich truchła na nic się nie nadają, szkoda tracić siły i czas
na taszczenie ich do Domu.
- Jasne! - przyznał rację Blade. - Hickok, idź przodem,
ale utrzymuj z nami wizualny kontakt. A ty, Gero, łap za tylne
nogi jelenia, ja podtrzymam poroże.
Ruszyli. Przywódca triady głowił się nad przyczynami, dla których wzywał go Platon. Przed
oczami stanęła mu dostojna postać starego Nauczyciela o szlachetnych, lecz zdecydowanych rysach
twarzy, niebieskich oczach i gęstych, marsowych brwiach. Długie siwe włosy, skłębione z białą
brodą, nadawały mu wygląd świętego Mikołaja.
Cztery lata temu Platon został obrany przywódcą Rodziny, na miejsce ojca Blade’a, zabitego przez
mutanta. Od tamtej pory Blade pałał do mutantów ogromną nienawiścią, lękając się ich jednak o
wiele bardziej niż pozostali członkowie Rodziny.
Z przodu doleciał cichy gwizd, sygnalizujący niebezpieczeństwo. Obaj mężczyźni niosący kozła
padli na ziemię, wypatrując przyjaciela idącego w przedniej straży. Geronimo odbezpieczył karabin,
jego towarzysz nałożył strzałę na cięciwę...
Rozległ się ponowny cichy sygnał.
- Zostań tu.
Blade klepnął Indianina w ramię i ruszył na poszukiwanie Hickoka. Znalazł go na szczycie
niewielkiego pagórka, porośniętego leszczynowymi krzakami. Strzelec przyłożył palec do ust,
wskazując drugą ręką w dół.
- Mutant.
U stóp wzniesienia wolno płynąca rzeczka tworzyła szerokie rozlewisko, w którym taplała się
bestia, usiłująca złowić jakąś rybę. Przypominała czarnego niedźwiedzia, ale jej zdeformowany łeb
świadczył o wielkich zmianach genetycznych zaszłych w organizmie. Gdzieniegdzie zamiast
czarnego futra widniały nagie placki brązowej skóry, w miejscu uszu wyrastały długie słuchy, zaś
na pofałdowanym czole sterczały dwa zaokrąglone kościste wyrostki, stanowiące zalążki rogów.
Musiała być bardzo wygłodzona, jej wychudzony brzuch przy-sechł do żeber, a na grzbiecie nie
było śladów po garbie tłuszczowym.
- Musimy obejść go od południa - stwierdził szeptem Blade
i zaczął się oddalać.
Hickok pozostał przez chwilę na swoim miejscu i ujrzał, jak nagle mutant unosi się na tylnych
łapach, wyciąga w górę pysk i węszy nerwowo. Przypomniał sobie upolowanego jelenia i pomyślał,
czy to czasem nie zapach krwi wabi bestię.
Położył dłonie na koltach...
- Obawiasz się, że nas wywąchał? - Blade powrócił do
przyjaciela.
- Przekonamy się we właściwym czasie - odparł lakonicz
nie.
Wycofali się ze wzgórza i w paru słowach opowiedzieli Ge-ronimowi o spotkaniu.
- On wie, że tu jesteśmy! - stwierdził Indianin bez namy
słu.
- Też tak sądzę - powiedział strzelec.
Nie tracąc czasu, udali się w dalszą drogę, mijając legowisko bestii szerokim łukiem. Do Domu
pozostało im najwyżej półtorej mili. Ten fakt martwił Blade’a. Mutant żerujący tak blisko ich
siedziby stanowił potencjalne zagrożenie dla członków Rodziny.
- Może go zgubiliśmy? - zastanowił się Hickok po kilku
nastu minutach pośpiesznego marszu.
Jakby w odpowiedzi zza ich pleców doleciał trzask łamanych gałęzi i straszliwy ryk.
- Cholera! - zaklął Blade. Nie przejmowałby się, gdyby
spotkali zwykłego niedźwiedzia, nawet gdyby był to grizzly.
Niedźwiedzie unikały ludzi, schodziły im z drogi i przeważnie
nie atakowały pierwsze. Ale z mutantami sprawa przedstawia
ła się inaczej. Bez względu na to, czy zwierzę było żabą, kozą,
koniem czy samą z deformacjami genetycznymi, atakowało
wszelkie inne stworzenia, żywiąc się jedynie mięsem.
Nikt nie wiedział, skąd się biorą, nawet Platon. Nauczyciel podejrzewał, że powstały na skutek
użycia broni chemicznej podczas Trzeciej Wojny. Oczywiście, radiacja także mogła być przyczyną,
ale Platon raczej wykluczał tę tezę. Przecież promieniowanie powinno szkodliwie oddziaływać na
wszystkie stworzenia, a nie zdarzyło się, aby w Rodzinie przyszedł na świat zdeformowany
noworodek ani też nigdy nie spotkali zmutowanego owada, ptaka czy ryby...
Dowódca Triady przystanął niespodziewanie. Uznał, że nie mogą tak beztrosko poprowadzić
mutanta własnym tropem do Domu, bo inaczej bestia zaczai się w pobliżu bramy, napadając na
każdego, kto tylko wychyli nos poza obręb murów.
Zatrzymali się w miejscu najbardziej odpowiednim na zasadzkę. U ich stóp rozciągał się głęboki jar
o stromych zboczach, otoczony drzewami.
- Tu go dopadniemy - oświadczył Blade.
Geronimo cisnął kozła do wąwozu. Zwierzę sturlało się po wilgotnej murawie aż na samo dno.
- Zajmijcie pozycje - nakazał przywódca.
- Weź lepiej to! - Hickok podał mu swój karabin. - Jest
o wiele bardziej skuteczny niż twój kijek przewiązany sznur
kiem, a na taką ewentualność moje rewolwery będą równie
przydatne, co długa strzelba. I pamiętaj, chłopie, celuj w głowę.
Wojownicy wprawiali się w sztuce zabijania u tych samych nauczycieli, lecz później przez lata
praktyki wykształcali własne sposoby najskuteczniejszego likwidowania nieprzyjaciół. Niektórzy
woleli strzelać w serce, inni w kark swych
ofiar, ale Nathan uważał, że najlepiej jest celować w głowę. Mawiał:
- Jeżeli strzelasz, aby zabić, to rób to tak, aby zabić od razu, chłopie. Każda kula posłana w inny
organ niż w głowę to tylko strata pocisku i czasu. Jak trafisz wroga w pierś czy w kark, to nadal
może cię załatwić, ale jak mu odstrzelisz pół mózgu, to nie ma silnych, krzyżyk murowany.
Mutant musiał być już blisko. Blade skrył się na szczycie południowego zbocza, powiesił
bezużyteczny łuk na gałęzi drzewa i zamarł w oczekiwaniu.
Nie trwało to długo. Bestia pojawiła się na krawędzi jaru, niepewnie przypatrując się
spoczywającemu w dole jeleniowi. Zwierzęcy instynkt ostrzegał, że grozi jej jakieś
niebezpieczeństwo, jednak uczucie głodu przeważyło. Mutant mruknął i zaczął zsuwać się ostrożnie
w dół stoku.
Przywódca Triady zastanawiał się, w którym momencie zacząć atak. Nie mógł dopuścić, aby
Rodzina straciła świeże mięso, a jak tylko bestia splami je swą śliną czy potem, będzie stracone.
Zdeformowany niedźwiedź był zaledwie o trzy jardy od kozła, kiedy Blade wyprostował się,
mierząc do niego z karabinu.
Słoneczny refleks odbity od stalowej lufy zaniepokoił mutanta. Obrócił głowę i ujrzawszy
człowieka, rzucił się do ucieczki. Mimo zwalistego kształtu poruszał się niespodziewanie szybko.
Mężczyzna pośpieszył się ze strzałem, broń nieco zadrżała mu w dłoniach i trafił zwierzę w kark,
zamiast w głowę. Bestia ryknęła z bólu, lecz nadal biegła.
Ukazał się Geronimo. Jego pocisk trafił mutanta w tył czaszki, ale ześliznął się po kości, obrywając
długie ucho. Zwierzak zawył z wściekłości i zakręcił się w kółko. Stracił ochotę do ucieczki,
pragnął mordować, rozszarpywać swych prześladowców. Z groźnym pomrukiem zbliżał się do
szczytu wschodniego stoku, na którym czatował Hickok.
Strzelec spokojnie stał na krawędzi urwiska, trzymając niedbale w dłoniach oba rewolwery.
Czekał...
Mutant przybliżał się nieustannie, był już zaledwie o dwadzieścia jardów od człowieka.
- Teraz! - wrzasnął Blade, wiedząc, że jego zwariowanego
przyjaciela pociąga ryzyko i igranie ze śmiercią. Pragnął
swym krzykiem wymóc na nim obronną reakcję.
A Hickok czekał...
Bestia była od niego o trzy kroki, kiedy błyskawicznym ruchem uniósł kolty i wypalił z obu
równocześnie. Ciało niedźwiedzia zadrżało, lecz szedł dalej... Kolejna salwa... I następna... A
mutant wciąż utrzymywał się na łapach, prąc do przodu. Hickok uskoczył mu z drogi,
wystrzeliwując ostatnie kule. I wtedy ciało zwierzaka niesłychanie wolno przechyliło się do tyłu i
spadło z urwiska.
Strzelec spokojnie załadował broń i dołączył do przyjaciół, czekających przy jeleniu.
- To najgłupsza rzecz, jaką można robić - odezwał się Bla
de ze złością. - Dlaczego szukasz śmierci?
Hickok wzruszył ramionami.
- Masz za wiele szczęścia? - powiedział Geronimo.
- Czemu to robisz, Nathan? Kiedyś możesz przegrać w tej
twojej grze, jaką prowadzisz!
Hickok popatrzył spokojnie na nieruchome ciało mutanta.
- A nie uważacie, że to najlepsza rzecz? Zginąć w walce,
z bronią w rękach, a nie umierać ze starości czy choroby? Pa
miętacie, co nam powiedział Platon kilka miesięcy temu? We
dług jego badań, życie kolejnych generacji trwa coraz krócej.
Uważał, że może to być wpływ radiacji na nasze geny.
Strzelec zniżył głos, rysując bezmyślnie butem koło na piasku.
- Wy tego nie widzicie? Spójrzcie na Platona. Ile on ma...?
Nawet nie skończył pięćdziesiątki, a już jest siwy, zgarbiony,
pomarszczony... Staruszek! Przeglądałem stare książki i we
dług mnie, wygląda na siedemdziesięciolatka żyjącego przed
Wielkim Wybuchem. I to samo czeka nas!
Ze złością uderzył pięścią w dłoń.
- Nie chciałbym, aby mnie to spotkało. Chcę odejść z tego
świata, będąc w pełni sił.
Blade zakłopotał się. Dostrzegł logikę w słowach przyjaciela, ale nie chciał przyznawać mu racji. W
Zgłoś jeśli naruszono regulamin