des Olbes Claude - Emilienne.docx

(316 KB) Pobierz

 


Emilienne

Claude des Olbes

Emilienne

Tłumaczenie: Mieczysław Dutkiewicz

almapress

Studencka Oficyna Wydawnicza ZSP Warszawa 1990

Tytuł oryginału „Emilienne“

Projekt okładki, znak serii Andrzej Bilewicz

Redaktor serii

Andrzej Naglak

Redaktor techniczny Włodzimierz Kukawski

Korektor Elżbieta Wygoda

© by Le Terrain Vague 1968

© by SOW ZSP Alma-Press 1990

ISBN 83-7020-076-1

Część pierwsza

Przesłanki

Już od dziewięciu lat byłem szczęśliwym mężem Emilienne. Pracowała wówczas na pół etatu jako redaktor w jednym z wydawnictw na lewym brzegu Sekwany. Jeżeli chodzi o mnie dzieliłem swój czas pomiędzy Paryż, gdzie kierowałem firmą zajmującą się reprodukcjami dzieł malarstwa, a Lyon, gdzie raczej jako krytyk niż malarz objąłem zastępczo na sezon 1946-1947 katedrę w Akademii Sztuk Pięknych. W ten oto sposób przyszło mi spędzać - i to nie bez przyjemności - trzy dni w tygodniu w naszym domku w Allee des Brouillards wspólnie z coraz mniej ekscytującą, ale jeszcze nie nużącą mnie żoną, która wszelkim przejawom szarzyzny stadła małżeńskiego mogła przeciwstawić piękne ciało, czułe serce i bystry umysł. Madame Claude des O... z domu de K. de T. de S. de N., latorośl bretońskiej rodziny urzędników magistratury o licznych przydomkach szlacheckich, była efektowną blondynką, wysoką, w miarę szczupłą, o okrągłej twarzy z lekko zadartym noskiem, szarych, niezgłębionych oczach, powabnych ramionach i piersiach oraz zdumiewająco gęstych włosach, które wbrew modzie pozostały długie. Jej doskonale świeże ciało miało zapach soli i jodu, typowy dla kobiet, które wyrosły na wietrze wybrzeża, a dusza trzydziestolatki zachowała przyzwoitość dzieciństwa nie tyle prowincjonalnego, co wiejskiego. Jej pełnej uśmiechu prostoduszności nie zdołały zaszkodzić ani liceum w Rennes, ani Sorbona, ani późniejsze obcowanie z na wskroś sztucznym światem literatury. Należała do tych kobiet, u których zdobywanie wykształcenia dokonuje się na gruncie nie należącym do osoby, nie narusza jej rzeczywistej istoty; wiedza zbudziła w niej jedynie inteligentną, aktywną i wyrafinowaną zmysłowość, nastawioną na baczną obserwację wszelkich kaprysów mojej zmysłowości i wykorzystywanie ich w celu osiągnięcia własnego zaspokojenia. Poza sprawami zawodowymi przyświecał jej, jak się zdawało, tylko jeden cel: rozpieszczanie mnie, kiedy przebywałem razem z nią, i przygotowywanie kolejnych karesów, gdy nie było mnie w domu. Warunki, w jakich żyliśmy, nie dawały powodu do narzekań: byliśmy jedynymi lokatorami domu w samym środku Montmartre’u, którego oba piętra wypełniały obrazy, książki i rozmaite pieczołowicie zgromadzone rupiecie. Ogrodowy basen, wyłożony kamieniami i muszelkami, otaczały barwne róże.

W obliczu tego raju, jakiego nie była w stanie zmącić nawet zatwardziała bezpłodność Emilienne, należy uznać niewątpliwie za błąd fakt, że podczas mojego cotygodniowego pobytu w Lyonie zadałem się z jedną z moich studentek, pełną życia brunetką o imieniu Adilee, słuchaczką początkowo pilną, a potem wręcz natarczywą. Adilee P., córka kolonisty z Blidy, który - jak opowiadała - owdowiał, po czym ożenił się ponownie, przyjechała do Lyonu rzekomo w celu kontynuowania studiów, a w rzeczywistości po to, by spotkać się ze swoją kuzynką Tatianą, studentką jak i ona, z którą wspólnie zamieszkała. Kiedy poznałem ją w listopadzie 1946 roku, była wysoką, szczupłą, dwudziestotrzyletnią dziewczyną o czarnych, płomiennych oczach, prostym nosie, wąskich wargach, zarówno łakomych jak i uwodzicielskich zębach, nieco zbyt szczupłych ramionach i nogach, zręcznych dłoniach i naturalnym, może nawet zuchwałym sposobie bycia. Była dosyć gadatliwa i obnosiła się ze swą powierzchowną wiedzą, podczas gdy Emilienne kryła raczej swoje solidne wykształcenie. Znużona najwidoczniej dziewictwem, jakie zachowała dzięki surowemu nadzorowi rodziny, przybyła do Francji z nieskrywanym zamiarem poznania życia i miłości. Wkrótce oprócz rysunków z zajęć


zaczęła pokazywać mi własne próby powieściowe i poetyckie; przychodziła do mnie po wykładach, wyraźnie zafascynowana otaczającym mnie nimbem profesora z Paryża i w pewnym sensie dumna z faktu, że ja, mężczyzna czterdziestoletni, zwróciłem na nią uwagę. Byłem brunetem, dobrze zbudowanym i trochę zarozumiałym. Mówiono, że mam rzymski profil. Wyraźniejsze znaki dały mi do zrozumienia, że owa zacofana nieco uczennica liczy na moją pomoc w uzupełnianiu swej edukacji. Krótko mówiąc, pewnego marcowego wieczoru, po kolacji, na którą pozwoliła się zaprosić bez zbędnych ceregieli, poszła ze mną do hotelu „Europejskiego“, gdzie oddała mi się z zachwytem i bez większych problemów. Zdumiały mnie, ale tylko trochę, jej wyrafinowane pieszczoty, które następowały tuż po wyraźnych dowodach naiwności, jak również niezrównane wyczyny języka, stanowiące jaskrawy kontrast z niedoświadczeniem bioder. Zniewolony przez jej żywy temperament i czar zwinnego ciała o naturalnym, jakże intensywnym zapachu, okazałem się na tyle słaby, by wynająć dla niej małe mieszkanko na Rue Peney: tam właśnie spędzaliśmy razem czas każdorazowo, gdy przyjeżdżałem do Lyonu; podczas mojej nieobecności natomiast przenosiła się do swojej kuzynki.

Tymczasem semestr dobiegł końca. Profesor, którego zastępowałem, zapowiedział swój przyjazd w październiku, wróciłem więc na dobre do Paryża. Adilee, przeświadczona, że przysługują jej już z mej strony szczególne względy, a co za tym idzie: bardziej pewna siebie, wzięła mi za złe list z końca września, w którym pożegnałem się z nią, a zarazem obiecałem dosyć niezręcznie i mętnie kolejne spotkanie.

Na jej naglące listy odpowiadałem coraz rzadziej, nie zdziwiłem się więc zanadto, kiedy pewnego pięknego poranka jesienią 1947 roku zastałem ją w przedsionku mojego biura przy Rue de Tournon. Jak mi opowiedziała, nie mogła już znieść dłużej mojej nieobecności, a tym bardziej milczenia, przyjechała więc - częściowo za zgodą rodziny, częściowo na własną rękę - oficjalnie w celu nawiązania kontaktów z kręgami artystycznymi, właściwie jednak po to, by spotkać się z jedynym mężczyzną, którego kocha. Daremnie usiłowałem nakłonić ją do powrotu do Lyonu, czy choćby Blidy, nie udało mi się jej nawet powstrzymać przez zamieszkaniem w atelier na Rue de Cherche-Midi, za które zdecydowała się płacić pieniędzmi otrzymywanymi co miesiąc od ojca. Ponieważ czynsz pochłaniałby resztki jej dochodów, ja musiałem zatroszczyć się o resztę, po to więc, by nie stanowiła dla mnie zbyt wielkiego ciężaru, postarałem się dla niej o posadę sekretarki na pół etatu w niewielkiej galerii.

Dopóki przebywałem na zmianę to na Montmartre, to znów w Lyonie, świadomość mojej zdrady małżeńskiej nie docierała do mnie w pełni; a przynajmniej nie zaprzątałem sobie głowy ewentualnymi komplikacjami. Sytuacja przestała być tak prosta, odkąd w Paryżu zjawiła się Adilee. Natychmiast przekształciłem się w mężczyznę, który - miotając się między wymaganiami żony a kaprysami kochanki - może odnaleźć spokój tylko dzięki ryzykownej sieci kłamstw.

Co gorsza, czułem się coraz bardziej związany z Adilee i nieustannie oddalałem się cieleśnie od Emilienne, jakkolwiek nie przestałem jej kochać. Nie mogłem wprawdzie zdobyć się na całkowite zerwanie z żoną, która górowała nad swą rywalką pod każdym względem, nie potrafiłem już jednak obyć się bez kochanki, której pikantny urok owładnął całkowicie mymi zmysłami. Nie mogłem przyznać się Emilienne do mego podwójnego uczucia, gdyż wtedy zdecydowałaby się na rozwód, nie wolno mi też było zwodzić dłużej Adilee, zmuszać, by żyła nadzieją na korzystniejszy rozwój wypadków w przyszłości. Do tego, bym wiódł to podwójne życie, zmuszała mnie zazdrość - zrodzona u Emilienne ze zranionej dumy, a u Adilee z pożądliwości.

                   Co mi z tego - mówiła pierwsza - że przestałeś jeździć do Lyonu? Wtedy, gdy spędzałeś tam połowę czasu, widywałam cię częściej!

                   Nie, doprawdy - mówiła druga - skoro zamieszkałam w Paryżu specjalnie dla ciebie, mogłam się spodziewać, że nasze spotkania będą teraz czymś łatwiejszym, niż w Lyonie pomiędzy jednym wykładem a drugim!

I znowu Emilienne:

- O co właściwie chodzi? Zachowujesz się tak, jakbyś się bał, że wracając do domu o normalnej porze obrazisz jakąś kochankę!

I znowu Adilee:

- A więc monsieur boi się, że jego żona, która jest podobno dla niego ciężarem, mogłaby coś zauważyć? A to, że jest jej posłuszny, nie męczy go? Widzę, że moje zmartwienie i łzy liczą się mniej, niż jedno słowo madame.

Nie mogąc znaleźć wyjścia, pozostałem przy kompromisie. Z dnia na dzień przesuwałem moment podjęcia decyzji równie niezbędnej co niemożliwej. Jednym słowem, znajdowałem się w rozpaczliwej sytuacji, którą pogarszały jeszcze bardziej rosnąca podejrzliwość żony, zaniepokojonej już nie na żarty, oraz naciski Adilee, której kusząca młodość stanowiła bardzo silny oręż. I wtedy


nastąpiły wydarzenia, będące głównym przedmiotem mej opowieści. Osobliwe skłonności

Już od kilku lat Emilienne zdradzała pewne - początkowo ledwie dostrzegalne - skłonności do innych kobiet i muszę przyznać, że nawet trochę popierałem je, ożywiony tak kuszącą dla wielu mężczyzn wizją podwojenia partnerki. Nie chcąc, by w tym nieskrępowanym świecie, w jakim żyliśmy, uznano ją za głupią gęś, Emilienne wystrzegała się wszelkich uwag krytycznych na temat jakichkolwiek wymyślnych inklinacji seksualnych; przyjęła raz na zawsze, że w każdej innej dziedzinie rozum nie musi okazywać tak daleko idącej tolerancji, jak w sprawach żądzy cielesnej. Twierdziła, że jej samej nie pociągają przedstawicielki jej płci - może dlatego, że los nie zetknął jej do tej pory z kobietą godną zainteresowania, ale raczej przyczyniło się do tego głębokie uczucie, jakim darzy mnie.

- Myślę - powiedziała - że wszystko zależy od tego, czy w grę wchodzi miłość.
Jeżeli tak, to wszystko w porządku. Dodała jednak: - Ale uważam, że gra, która
osobnikom tej samej płci zastępuje nie
raz tę miłość, może okazać się niebezpieczna. Biada też temu, kto daje się
ponieść namiętności, podczas gdy jego partner pozostaje zimny. - Nie dając za
wygraną, zacząłem uporczywie przedstawiać jej pewne praktyki jako naturalne
finezje spotykane u bardziej wytwornych kobiet.

                   Jeżeli tak przy tym obstajesz - zgodziła się wreszcie - ofiaruję ci widok przelotnego intermezzo z nieznajomą, ale wiedz, że uczynię to tylko dla twej przyjemności i na własną hańbę. Nigdy potem nie spotkam się z tą kobietą.

                   A gdyby chodziło o dłuższe intermezzo z osobą na odpowiednim poziomie?

                   To przecież niemożliwe! Bo i z kim? To nie wchodzi w rachubę choćby ze względu na łatwą do przewidzenia reakcję otoczenia. Wymagałoby to zbyt wiele taktu, stałego ukrywania się.

W każdym razie zauważyłem, że Emilienne zaczyna wykazywać niezwykłe zainteresowanie określonym typem literatury. Zachwycała ją Colette, nie mogła wyjść z podziwu dla „Sodomy i Gomory“ Prousta, znała na pamięć wiersze Renee Vivien, a „Pieśni Bilitis“ wprowadzały ją w nastrój rozmarzenia. Recenzje literackie, jakie pisała dla wydawnictwa Jullimard, świadczyły o jej pobłażliwości - a nawet o czymś więcej - wobec książek o kobietach, które kochają kobiety. A może to te książki ją zepsuły?

Jeśli chodzi o Adilee, nie miałem żadnych wątpliwości od pierwszej chwili. Już w Lyonie, kiedy ujrzałem, jak zażyłe stosunki łączą ją z kuzynką, zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem wzajemne pieszczoty nie osładzają im długiego okresu oczekiwania na miłość lub czy ta osobliwa przyjaciółka nie zastępuje mnie podczas mojej nieobecności. Na ramionach, udach, a nawet pośladkach mojej młodej towarzyszki widywałem ślady, jakie nie ja zostawiłem. Na rękach, a przede wszystkim pod pachami widniały ślady zębów - zbyt drobnych i szpiczastych, by mogły należeć do mężczyzny. Obie gołą-beczki nie krępowały się zresztą w mojej obecności ściskać sobie dłonie, obejmować się w talii, czynić aluzje i uśmiechać się porozumiewawczo do siebie. W tym przypuszczeniu - które wcale nie było dla mnie niemiłe - utwierdziłem się jeszcze bardziej, gdy zorientowałem się, że Adilee jest stałą bywalczynią kawiarń, gdzie roi się od dziewcząt w spodniach i krawatach, a jej uwagi na temat kobiecych wdzięków nie różnią się od tych, jakie czyniliby w takich sytuacjach mężczyźni.

Wreszcie, pewnego uroczego wieczoru, wyznała mi wszystko o rozkoszach swojej młodości - ale przedtem musiałem pogratulować jej wyszukanego gustu. Przyznała, że nadal jeszcze odczuwa pewną tęsknotę za kuzynką.

- Zrozum... samo wspomnienie pierwszego dreszczu... upojnego zakłopotania przed
i po pierwszym razie... to cudowne zmieszanie przy pierwszym śmielszym

dotknięciu, pierwszej dwuznacznej propozycji: „No, nie przyjdziesz do mnie do łóżka?“, nieśmiała odpowiedź: „To chodź ty!“. - A potem przyzwyczajenie się do piersi, bioder, do tej wypukłości ciała, za którą tęskni się nawet przy najbardziej ukochanym mężczyźnie, owa krągłość, wilgoć, do czego aż się ‘garną palce i usta... Nawet jeżeli ktoś zdecyduje się na to z braku innej możliwości, przekona się bardzo szybko, że został naznaczony już na zawsze... Chyba nie jesteś zazdrosny?

                   Oczywiście, że nie. Ale byłbym jeszcze mniej zazdrosny, gdybym mógł przypatrzyć się raz, czy dwa razy.

                   O, mój drogi, to już zupełnie inna sprawa.

Owa rozmowa sprawiła, że marzenia, których do tej pory nie traktowałem zbyt poważnie, przybrały kształt bardziej intensywny, niemal namacalny. Nie dość, że dawne i przyszłe zepsucie mojej kochanki pobudzało me żądze - zacząłem pragnąć, aby podobne przeżycie mogła wyznać mi również żona.

Mimo to nawet w najśmielszych marzeniach nie myślałem jeszcze wtedy o związku cielesnym Emilienne i Adilee - i dopiero sama natura, a może zły duch, ukazała


mi we śnie otchłań mej podświadomości. Bowiem właśnie we śnie ujrzałem obie kobiety nagie, splecione w miłosnym uścisku i widok ten wprawił mnie w niezwykłe podniecenie. Tę wymarzoną scenę zachowałem troskliwie w pamięci, rozkoszując się nią bez wyrzutów sumienia, tym bardziej że nie byłem jej autorem. Moja odpowiedzialność rozpoczęła się dopiero w momencie, kiedy owa obsesja okazała się silniejsza ode mnie i opowiedziałem cały sen Adilee. Wybuchnęła perlistym śmiechem, ale brzmienie tego śmiechu zdradziło, że udało mi się umieścić ziarno w odpowiedniej glebie. - Rzeczywiście - zażartowała. - To rozwiązałoby cały problem.

Zaskoczyła mnie tą uwagą. Oto moje bezsensowne marzenie stawało się na szczęście coraz bardziej realne. To jedno posunięcie mogłoby rzeczywiście rozwiązać problem mego podwójnego życia. To prawda, należało liczyć się z kłopotami, a nawet z pewnego rodzaju niebezpieczeństwami: brałem je pod uwagę, ale z drugiej strony właśnie ta świadomość podsycała moją odwagę. A zresztą: czyż Piran-dello nie uczył, że każdy może osiągnąć swoje szczęście, buntując się przeciw społeczeństwu?

Aby rzucić Emilienne w ramiona Adilee, trzeba było zdecydować się na ryzykowną grę. W jaki sposób moja kochanka miała przemilczeć, kim jest dla mnie? Czy w poufnych rozmowach, jakie wydawały mi się nieuniknione, moja żona nie zaczęłaby chwalić mnie za

wierność? Mogłem doprowadzić do dramatu, ale czyż ów dramat nie zagrażał nam i

tak?

Mimo wszystko zwyciężyłby jednak rozsądek, gdyby sama Adilee nie powróciła do

tego tematu po kilku dniach.

                   To znaczy, że myślałaś o tym? - zapytałem, czując, że moja twarz pokrywa się rumieńcem.

                   Wszystko zależy od tego, jakie wrażenie zrobi na mnie Emi-lienne. Przecież ja w ogóle nie znam tej kobiety. Kiedy wreszcie przedstawisz mnie swojej żonie?

                   Nie miałbym tylu skrupułów, gdybym był pewien, że Emilien-ne nie dowie się nigdy o naszym związku.

                   Uważasz mnie za tak głupią?

                   Jeśli nasz plan ma się udać, moja żona nie może nawet podejrzewać, że się znamy, ty i ja.

                   No więc dobrze, musimy coś wymyślić.

                   Nie chciałbym jednak zachęcać cię do kroków, które mogą okazać się

bezużyteczne. Nie wolno przecież wykluczyć, że Emilien-ne lubi wprawdzie tego typu literaturę, może nawet ma inklinacje w tym kierunku...

                   Och, w to nie wątpię. Ma je każda kobieta.

                   Mimo to musiałabyś być w jej typie.

                   A ona w moim, to prawda. Ale w końcu mógłbyś jakoś zetknąć nas ze sobą, nie narażając się na żadne ryzyko. Jeżeli o mnie chodzi, jestem gotowa spotkać się z Emilienne, pod warunkiem, że i ty tego chcesz.

Teraz chodziło już tylko o to, aby natchnąć tą samą myślą Emilienne, której rozwój nie przebiegał tak szybko, jak bym sobie tego życzył. Podczas naszego najbliższego intymnego sam na sam zebrałem się na odwagę, by wyszeptać jej do ucha, że widziałem ją we śnie w ramionach jakiejś brunetki.

                   A konkretnie: w czyich ramionach? - zapytała z ożywieniem.

                   Och, jakiejś nieznajomej.

                   Jak wyglądała? I co ze mną robiła?

                   Była wysoka, szczupła, zwinna, dosyć młoda. Rozbierała cię i pieściła jednocześnie.

                   A ty... co ty robiłeś w tym czasie?

                   Ja... ja... przyglądałem się.

                   Z dużym zainteresowaniem, jak sądzę.

                   Chciałaś zapewne powiedzieć: z zachwytem, moja droga. Muszę ci się przyznać, że odkąd miałem ten cudowny sen, nie mogę przestać myśleć o tym, c^w nim widziałem.

                   No cóż, a więc odszukaj brunetkę z twego snu i podaj mi ją na złotej tacy - odparła z wymuszonym uśmiechem.

11

I znowu oddaliśmy się słodkim pieszczotom, ale w pewnej chwili otworzyłem oczy i

ujrzałem jej nieruchome spojrzenie.

                   Dlaczego tak na mnie patrzysz? - zapytała.

                   Wcale nie patrzę na ciebie, lecz na tę brunetkę, która kryje się w twych oczach.

Stanęła w pąsach. Ja zaś zacząłem rozmyślać, w jaki sposób skojarzyć wreszcie je obie: łanię i panterę. Okazało się jednak, że żywa fantazja Adilee działa szybciej, niż moja. Upłynął zaledwie tydzień, kiedy podczas spotkania klepnęła


się w czoło.

                   Mam pomysł. Przecież twoja żona pracuje w wydawnictwie, prawda?

                   Jest redaktorem u Jullimarda.

                   Wspaniale. Właśnie zaczęłam pisać nowelę czy też opowiadanie, trochę w stylu... Chodzi o dwie kobiety, które się kochają - kto wie, może okaże się to zalążkiem większej powieści. Więc tak: przepiszę na czysto kilka pierwszych stron i wyślę do Jullimarda, jako próbkę antologii opowiadań, oferując zarazem opcję. Emilienne

przeczyta tekst... __ I

                   I albo jej się to spodoba, albo nie. Jeżeli tak, to napisze do mnie, ja jej odpowiem, ustalimy termin spotkania, a potem pozostanie już tylko czekać, aby stwierdzić, jakie wrażenie wywarłyśmy na sobie. W ten sposób zostanie zrobiony pierwszy, może jednocześnie ostatni krok, ty zaś nie będziesz musiał nawet kiwnąć palcem.

                   Rzeczywiście, będę mógł powiedzieć, że umywam ten palec, a nawet obie ręce. A czy mógłbym przejrzeć tekst?

                   Nie muszę ci chyba mówić, że to wszystko czysta fantazja - odparła,

wyciągając z torebki zwitek papieru. - Po prostu tak bardzo zafascynował mnie twój sen.

I w ten sposób zacząłem czytać pierwszą część. Mnais i Phyllodocis

Mnais o ciemnych warkoczach pokochała złotowłosą Phyllodocis. Jedna pobierała od drugiej nauki w żeńskiej szkole, którą światła Anactoria założyła na wyspie Lesbos po utracie swojej towarzyszki, Safony, zmarłej w Leukadii. Mnais, pełna wdzięku tancerka w kwiecie swych osiemnastu lat, nie była jeszcze obeznana ze słodkimi igraszkami Afrodyty, podczas gdy Phyllodocis, która zbliżała ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin