Drogą Czwartaków od Ostrowca na Litwę 1915 - Orkan Władysław.txt

(131 KB) Pobierz
Władysław Orkan
 
DROGĽ CZWARTAKÓW
OD OSTROWCA
NA LITWĘ
1915
 
 
 
 
 
 
 
Pułkownikowi
Bolesławowi Rojl
Bohaterskiemu Dowódzcy Czwartaków
dziennik niniejszy 
- od Ostrowca na Litwę -
W hołdzie zołnierskim ofiaruje
Władysław Orkan 
choršży. 
 
  
   


ROZDZIAŁ PIERWSZY.
 
Długo pamiętnym dla Piotrkowian zostanie dzień 15. lipca 1915 roku, gdy uformowany włanie pułk czwarty Legionów wyruszał w pole. A zwłaszcza moment ten, dla wielu przez łzy wzruszenia na zawsze wpamiętniony, gdy po mszy polowej, na błoniu, wobec jasnego nieba, wobec zebranej licznie publicznoci i władz wojskowych, defilowały oddziały pułkowe przy dwiękach "marsza czwartaków"... Jechał poprzód pułkownik, o głonem już, zdobytem w bojach karpackich imieniu  jechali za nim inni oficerowie pułku, wiodšc bataliony swoje, kompanie  szły równo, równo, sprężone, mocne szeregi:  a gdy mijali oczy żegnajšce, salutujšc, dreszczem przysiężnej powagi uderzały wiatła ócz żołnierskich i wiatła wznie-sionych szabel o serca ostajšcych. A dało się z tych przysięgłych, dumnie podniesionych głów odczuć jeszcze jedno, co cień tragizmu pewnego, niby refleks przeszłoci, na mijajšce szeregi rzucajšc, giest osobliwy tej formacyi legionowej tłomaczyło:  to w wiado-moci odchodzšcych krewieństwo niejakie z onym "tysišcem walecznych"  myl o sobie, wiadoma zadań bojowych: "Czwartacy". 
Rozkazem Komendy Legionów w ostatniej chwili do pułku czwartego przydzielony, zdšżyłem jeszcze w nocy do pocišgu, którym odjeżdżał batalion trzeci. Pierwszy i drugi już były odjechały.
Kolej dochodziła do Ostrowca, gdzie też naznaczona była pierwsza kwatera pułku.
Po ulewie nocnej dzień nastał 17. lipca, pogodny, wieży. Wczesnem ranem wyruszył pułk z Ostrowca, szosš, w kierunku na Ożarów.
Pochód odbywał się dla ćwiczenia marszem ubezpieczonym. To znaczy: naprzód patrol przednia, t. zw. szpica, za niš w odstępach pewnych, pojedynkš, widzšce się jako słupy telegraficzne  łšczniki, po obu stronach drogi w oddaleniu znacznem  patrole boczne, za ostatnim łšcznikiem  kompania wysunięta, ubezpieczajšca, zaczem bataliony w od-stępach krótkich od siebie, z oddziałami karabinów maszynowych, w bojowym porzšdku, - na końcu treny.
Postępował tak pułk rozwinięty szosš, drzewami cienionš, wił się na zakrętach, przeginał się w zgurbach, niby ruchliwe zwoje spojonych doć luno ogniw, to spiętrzał się w nurt ciemny, łyskliwy, gdy szosa wycinała prosto.
Oczy spotykały po obu stronach szosy łany zbóż przejrzałych, gdzieniegdzie wzdłuż jakby strumieniami powodzi stłoczone. Przepłynęło tu widać przed nami sporo wojsk, którym nie starczyło ławy drogi. 
cieliły się też łški o wtórnej, przygasłej trawie, i wywiecały się tu ówdzie łachy ciernisk.
Uderzały wzrok napół zebrane pola, częciš w ko-pach, częciš na pokosach  jak gdyby kto prze-możny robotników od polnych żniw odwołał. I oto ziemia więtuje. Żywej duszy  jak zagony długie  nie widać. Gdzie ten naród - właciciel, który nad wszystko cenionš ziemię rodnš w takiem opuszczeniu ostawia?  Odpowied na to miała nam wyjć na-przeciw po wielu wiorstach drogi.
Słońce, wytoczone nad spory okraj nieba, zalewało, padajšc z ukosa, ciernie, łški, zboża, z rosy deszczu nocnego jeszcze nieobeschłe, kładło się w po-przek maszerujšcym kolumnom.
Pułk więcił w tym pochodzie pierwszy dzień swego wystšpienia w pole. Ta wiadomoć, popierana wie-żociš wonnš pogodnego rana, napawała żołnierza zrozumiałš dumš i podnosiła krzepkš tężyznę od-działów. Szły ranie szeregi młode, pełne poczucia swojej wartoci bojowej i spodziewanych w krótkim czasie niezwyczajnych czynów.
Komendant pułku, ów głony ze swoich przewag karpackich Bolesław J.Roja, jadšcy poprzód ze sztabem swym, zatrzymał się u wylotu drogi bocznej i lustrował zostrzonym wzrokiem nadpływajšce oddziały. 
Pierwszy szedł batalion kapitana Andrzeja Galicy. Mimo, że był to materyał wieży, przeważnie z Królestwa w ostatnich miesišcach zwerbowany, szeregi niosły się sprężycie, postawnie  znać było w ich postawieniu wojskowem szkołę dobrš.
Jadšcy na czele kapitan Galica, były komendant Batalionu uzupełniajšcego, mimo, że po raz pierwszy udawał się na front, wyglšdał, jakby żołnierzem się już był urodził: tak w nim się zjednolicił giest junacki z postawš. Pobok jechał jego adjutant, równie po-stawnej formy, choršży Relidzyński.  Pierwszš kompanię prowadził dowiadczony i dzielny oficer, por. Bończa-Uzdowski.  Oddziałem pierwszym ka-rabinów maszynowych, wchodzšcym w skład bata-lionu, kierował młodziutki choršży Ajdukiewicz, któremu aż oczy miały się na myl, że wkrótce swoich grzechocšcych maszynek spróbuje.
Batalion drugi wiódł kapitan Sikorski, człowiek młody, a już w kampanii karpackiej dobrze zasłużony. Batalion jego składał się też przeważnie z Karpatczyków.  Oddział drugi karabinów maszynowych wiódł choršży Wasung.
Trzeci batalion prowadził podeszły w leciech a krzepki jeszcze porucznik Szerauc, który również kampanię zimowš w Karpatach przebywszy, od szeregowca do rangi tej trudem zasług doszedł. Zdobił za batalion, jak mak zboże, adjutant jego, choršży Brzozowski, zawsze elegancyš kwiecisty.
Tren prowadził choršży Gwiżdż.
Pułkownik, zrobiwszy przeglšd, poprawiwszy to i owo w pochodzie, ruszył koniem i wkrótce znalazł się znów z gromadkš oficerów swych na przedzie pułku.
Pułk maszeruje dalej, brnšc piersiš, ochoty pełnš w powietrzu czystem, bezpylnem, w kierunku wschodnim.
Wdzięcznie przyjmujš oczy  w miarę mijanych wiorst  kraj nowy, nowe, odkrywajšce się obszary radomskiej ziemi o znacznych falistociach. Po długo opatrzonej monotonii równiny piotrkowskiej, wzrok z lubociš zatrzymuje się na wzgórzach, nierzadko wieńcami lasu ocienianych.
A myli wybiegajš naprzód, ku niewiadomemu końcu drogi. Tajš jak ptaki w niedojrzy powietrznej  i niknš. Rzeczywistoć bogata drobnych spraw pochodu pułku i rzeczywistoć dookolna zapanowujš w umyle nad wszystkiem. To jest, co jest. Idee gdzie tam sobie fruwajš nad głowš... Klęski? nadzieje ?  Jest tylko pewnoć drogi  wzrok wybystrzony  uwaga. I serce jakie przyjazne wszystkiemu.  Gdzie, mówiš, wojna  i my ponoć na wojnę jedziemy. Nawet gdzie blizko. Dziwne.
Słońce zaczyna przygrzewać. Kompanie, przynużonę marszem i wstajšcem już goršcem przedpołudnia, aby sobie dodać ochoty, poczynajš w przyosłabły rytm szeregów piewać. Zrazu niemiało, próbnie, aż wreszcie z kompanii przodujšcej wybija się chełpliwoć piosenki czwartackiej:
 
"Przyszlimy napoić nasze konie 
Przyszlimy napoić nasze konie 
Ha nami piechoty pełne błonie 
Ha nami piechoty pełne błonie... " 
 
Huknęło mocniej  kompania następna poparła;
 
" O Jezu! a cóż to za wojacy?
O Jezu ! a cóż to za wojacy ? 
- Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy 
Otwieraj, nie bój się, to Czwartacy. "
I już cały batalion piewa:
 
"O Jezu! dokšdże Bóg prowadzi?
O Jezu ! dokšdże Bóg prowadzi ?
- Warszawę odwiedzić bymy radzi,
Warszawę odwiedzić bymy radzi. "
 
Gdy mocniej nad inne wygrzmiały ostatnie słowa, czuło się, że prawdę tęsknoty legionowej wyrażajš. To pragnienie tkwiło w piersiach wszystkich  od komendanta, do ostatniego w szeregach.
 

ROZDZIAŁ DRUGI.
 
Okolice, gdymy dalej załaniali się w ziemię radomskš, zachodziły przed nas pagórami, coraz bardziej pofałdowane. Dawały się też zauważyć z drogi żółte rozrzuty rowów, a pod wyniesieniami gdzieniegdzie rwane linie okopów: wiadectwo niedawno minionych tu walk.
Zachodzi przed myl droga pierwszej brygady  gdzie tu niżej ku południowi krwawišce się: Opatów, Konary,  ciężkie tamże przeprawy. Tędy droga ta musiała przechodzić, prowadzšc w kierunku północno-wschodnim.
Czoło pułku doszło schyłoci szosy, która się zwolna wynosiła na rozległy płaskowyż. Dšżšc pod górę, moglimy z "blizka oglšdać rowy strzeleckie, po obu stronach co pewien czas w różnych odstępach spotykane. Widać było nerwowoć w ich rozmieszczeniu i robocie.  Stšd atak szedł, ku górze.  Na wzniesieniu pod lasem i na otwartej przestrzeni wyznaczały się puste łuki okopów rosyjskich. Również za przechyleniem w kilku odstępach  rowy rosyjskie, rezerw. Łan zboża stłoczonego, a dalej wieniec ciemny lasu.
Zjeżdżamy po schyleniu wolnem, a póniej w dół, ku jakiej wsi, czy miasteczku, jak wskazujš wyłaniajšce się w zagłębiu rozwidlonem na prawo załamy ciemne domów i na wzgórzu przeciwległem, w okoleniu drzew, mury białe kociółka. Czyżby to wymieniony w rozkazie rannym Ożarów?
Teren zachylny przesłania. A pragnienie nużšce  bowiem z południa już było  nasuwa naprzód całe winnice pokrzepień, jakie nas tam czekajš. Pierwsza od wyruszenia spotkana osada ludna. Gocinnoć wyjdzie z wdzięcznym umiechem naprzeciw...
Mury się pokazujš... zapewne miasteczko. Pragnienie się niecierpliwi. Naraz 
oczy się wzdrygły. Co to jest?
Prawda to  czy majak ohydny?
Kominy czarne, nic więcej. Jeszcze jakie szczštki murów. To wszystko.
Zbliżamy się  wjeżdżamy wolno, z zalękiem w ulicę. Groza przywitała nas u wstępu...
Takiej ohydy zniszczenia oczy nasze jeszcze nie widziały. Przerażajšcy obraz gwałtu i barbarzyństwa.
Stojš one kominy zczerniałe,  pięci pomsty bezsilnej w pustkę ku niebu wzniesione.
Czerepy cian, patrzšce oczodołami otworów okiennych.
Zwafy gruzów, cegieł skruszonych, przepalonych, zczerniałych kamieni, jako też kupy stężałe popiołu  zalegajš miejsca podłóg.
Doły piwnic otwarte.
Gdzieniegdzie szczyty samotne ostałe, dziwnš siłš jeszcze nie upadłe. Widać z nich, jako i z ułamków cian, że mury wyprowadzone były jednomodnie, z gładzonego, białego, piaskowca. Ni jednego domu ocalałego. Spalone wszystko doszczętnie. Nawet ocembrowania studzien ogień pożarł  snać i wodę z nich wypił.
Wieńce czerwone uschniętych drzew otaczajš ozdobš mierci te ruiny i zgliszcza.
Jedziemy wolno rodkiem tej martwoty.
Znikšd żywej duszy, żywego wej...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin