Boradyn Zofia - Sladami mego ojca.pdf

(1105 KB) Pobierz
680597310 UNPDF
Zofia Boradyn - Śladami mego ojca
I. Na Ziemi Radomszczańskiej
Moi rodzice, Helena z Madejczyków i Kazimierz Kosiński, poznali się w miejscowości
Widawa, 14 km od Radomska. Mama była we dworze, ojciec w czasie wakacji
zarabiał na naukę w majątku Widawa, którego właścicielami byli państwo
Marczewscy. W 1922 roku pobrali się. Przeżyli razem 17 lat. Mieli 4 dzieci. Stworzyli
religijną rodzinę, tak wychowywali dzieci, by miały świadomość przynależności do
wspólnoty religijnej i narodowej. Na początku wspólnego życia w małżeństwie
wszystkie trudności były wspólnie rozwiązywane. Byli młodzi, zdrowi, pełni zapału i
szczęśliwi, że ich dzieci urodziły się w wolnym państwie.
1
Ojciec taty, Bolesław Kosiński, za działalność niepodległościową skazany na więzienie
i Sybir, nie mógł wiele dać swoim dzieciom i żonie. Zmarł 1 maja 1926 roku, nie
doczekawszy wdzięczności od państwa, gdyż dopiero w 1930 roku ustanowiono Krzyż
2
680597310.001.png 680597310.002.png
Niepodległości – dziadek został nim nagrodzony pośmiertnie (w 1937 roku).
Odznaczenie to przekazano na ręce mojego ojca wraz z wszelkimi przynależnymi
przywilejami.
Zaraz po ślubie rodzice wyjechali z Widawki do Radomska. Ojciec pracował na
budowie jako cieśla. Na zimę wyjechali do Antonówki, bo tam miano wyrąbywać lasy.
Ale na stacji wąskotorówki akurat potrzebny był pracownik w dziale rachuby.
Zatrudniono mojego ojca (uczył się w gimnazjum realnym) – przepracował tam do
września 1925 roku. Został wtedy powołany do wojska w Kowlu i przydzielony do 21
pułku ułanów nadwiślańskich.
Mama z Basią, moją starszą siostrą, i ze mną „w drodze” wyjechała do Radomska.
Chciała kupić krowę, aby mieć mleko dla dzieci, ale trzeba było zapłacić za wynajęcie
mieszkania za 6 miesięcy z góry. Aby zdobyć trochę pieniędzy, pojechała do
Widawki. Ale pan Marczewski już nie żył, a jego żona była sparaliżowana. Opiekowali
się nią krewni, pp. Kozłowscy. Mama została tam z Basią (ur. w 1923 r.). Ja
urodziłam się 15 maja 1926 roku, gdy ojciec był jeszcze w wojsku. Według opowieści
mamy – kobiety wykąpały mnie w za zimnej wodzie. Miałam wrzód na piersi, nie
spałam po nocach. Państwo Kozłowscy zaproponowali mamie, żeby przeniosła się do
czworaków. Wtedy wyjechała do Radomska. A tam rozpacz – brat i szwagier mojego
ojca zostali bez pracy. Brat mego dziadka, stryjek Aleksander, był technikiem
3
680597310.003.png
budowlanym, prowadził akurat budowę fabryki papieru w Myszkowie. Mama
pojechała do niego prosić o pracę dla rodziny. Stryjek pomógł – mężczyzn zatrudnił
na budowie, a babcię w kuchni gotującej obiady dla robotników, którzy nie mieli
rodzin.
Gdy ojciec wrócił z wojska, znalazł zatrudnienie na kolei jako konduktor. Były to
czasy redukcji zatrudnionych, bał się wciąż, że zostanie bez pracy, a tu w 1928 roku
urodził się mój brat – było więc już troje dzieci. Ojciec przeczytał gdzieś ogłoszenie o
naborze do policji. Po naradzie z mamą wysłał potrzebne dokumenty do
Częstochowy. Przyjęto go, dostał umundurowanie i rozkaz objęcia pracy w Nowojelni.
Wyjechał bez rodziny, miał dla nas znaleźć mieszkanie. Mamie było trudno z trójką
dzieci i młodszym bratem męża (urodził się on już po powrocie dziadka z Sybiru). Źle
się czuła, więc wysłała depeszę do Nowojelni. Ojciec przyjechał i zabrał nas ze sobą.
Miałam trzy lata, gdy wyjechałam z Radomska – miejscowości tej zupełnie nie
pamiętam.
II. Na Nowogródczyźnie
Jechaliśmy pociągiem, przybyliśmy na miejsce wieczorem. Dom, w którym
zamieszkaliśmy, był murowany, drzwi do pokoju jeszcze nie gotowe, wisiał w nich
koc. W Nowojelni światło elektryczne było tylko do 1 w nocy. Motor zasilający sieć
stał w młynie p. Grabianki. Wokół był las. Gospodynią domu była p. Jastrzębowska.
W 1930 roku urodziła mi się kolejna siostra – Sabina. Została ochrzczona w Dworcu.
Mieszkaliśmy u pp. Bogusławów. Płynęła tam rzeka Mołczadka, w której woda była
ciepła (w Jatrance – zimna).
W 1931 roku ojca przeniesiono do Nowogródka, pracował tam w starostwie jako
referent gospodarczy PPP. Zamieszkaliśmy z nim u pp. Żdanów w domu, który był w
budowie, ale już jedna jego część była wykończona (2 pokoje i kuchnia).
W 1933 roku poszłam do szkoły. Po pół roku przeprowadziliśmy się do Nowojelni.
Zamieszkaliśmy u pp. Niemirów. Tam ojciec kupił na mamy prośbę krowę. To była
wielka frajda – mama wzięła wiaderko, stołeczek i nadoiła mleka. Krowa była
nieduża, więc nazwaliśmy ja Malutka. Była lubiana przez wszystkich.
Z tego okresu pamiętam ojca, jak w długiej pelerynie wychodził na patrol. Musiał
obejść powierzony sobie rewir. (Wychodził z Azą – ten pies wyrósł z maleńkiego
szczeniaczka, zawsze towarzyszył ojcu.)
Wiem, że był bardzo obowiązkowy, odpowiedzialny wobec władzy i rodziny.
Widziałam, jak nieraz siadali z mamą, decydowali o wydatkach, co kupić dzieciom,
żeby nie przekroczyć budżetu, żeby nie żyć ponad stan.
Przed świętami Bożego Narodzenia szykowaliśmy ozdoby na choinkę; ojciec siadał
razem z nami – miał zdolności manualne, spod jego rąk wychodziły bombki, gwiazdki
z bibułki, łańcuszki.
W wieczór wigilijny było dzielenie się opłatkiem, śpiewanie kolęd – a wszystko przy
płonących świecach. Na drugi dzień przychodzili do nas goście, albo rodzice szli z
wizytą, a my, dzieci, mieliśmy swoje zabawy. No i na Trzech Króli odbywało się
rozbieranie choinki oraz dzielenie czekoladowych ozdób i cukierków. Tylko mama
zawsze pastowała podłogę i najpóźniej kładła się spać.
4
Przed świętami wielkanocnymi wydrapywaliśmy wzorki na malowanych jajkach.
Mama piekła baby z lukrem, a my nieśliśmy do kościoła koszyczki ze święconym.
Takie święta białe, pachnące świeżym powietrzem, zostają na zawsze w pamięci.
W 1935 roku po 6-miesięcznych kursach w szkole policyjnej ojciec otrzymał stałą
posadę w Nowogródku. Musieliśmy znów opuścić Nowojelnię. Życie na dwa domy nie
miałoby sensu, ale mamie szkoda było krowy i całego „gospodarstwa”. Szklankę
świeżego mleka sprzedawano tu letnikom za 10 groszy (w Nowogródku 15 groszy
kosztował – litr…). Na pewno każdy grosik w rodzinie był potrzebny, jednak ojciec nie
ustąpił i w listopadzie 1935 roku wyjechaliśmy do Nowogródka.
Gdy byłam w III klasie, ojciec pracował w wydziale śledczym najpierw przy ul.
Zamkowej, a po pewnym czasie przy ul. Kościelnej w domu p. Smolskiej. Chodził po
cywilnemu. Często wyjeżdżał w delegację, np. do Kleciszcza w Puszczy Nalibockiej.
Budowano tam zaporę wodną, przeszkodę dla czołgów.
Nigdy nie chodził z mamą na rynek. Przynosił drewno do pieca, wodę do domu (gdy
mieszkaliśmy u p. Żdanów, studnia była daleko).
Mama zawsze podkreślała, że ojciec pracuje dla nas wszystkich i należy mu się
szacunek. Już wtedy rozumiałam, że z kolei moją pracą jest nauka w szkole. Bardzo
pilnie odrabiałam lekcje, miałam dobrą pamięć, nauka szła mi dobrze.
Ojciec nigdy nie chorował, ale w 1939 roku poszedł do pracy z nie doleczoną grypą i
zachorował na obustronne zapalenie płuc (mój dziadek Bolesław zmarł na tę
chorobę…). W końcu wyzdrowiał, ale dr Podhajska powiedziała: „albo palić, albo żyć”.
Ojciec przestał więc palić papierosy. Rekonwalescencja była męcząca, bo musiał w
łóżku przewracać się z boku na bok, aby nie było zastoju w płucach. Prosił, żebym
czytała „Zbrodnie Stalina”, „Przez kraj zaślepieńców” i inne książki mówiące prawdę
o komunizmie. Na szczęście lubiłam czytać (Trylogię przeczytałam, mając 11 lat, gdy
chorowałam po źle wyleczonym zapaleniu płuc).
5
680597310.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin