MacApp Colin - Zapomnij o Ziemi.pdf

(1849 KB) Pobierz
Zapomnij o Ziemi
Zapomnij o Ziemi
C.C. Mac App
I
Był dosyć wysoki. Znacznie przewyższał bezwłosych, brązowoskórych przechodniów
drongailskich, którzy omijali go z daleka trochę z pogardą i trochę z nieufnością, z jaką omija
się starą ruderę, grożącą zawaleniem się w każdej chwili. Był jak wrak. Życiowy rozbitek,
któremu już bardzo niewiele dni zostało. Wydatną szczękę pokrywał mu rudawy, kilkudnio-
wy zarost, a drżące palce pożółkłe były od dronu. Przyczyny nie były zbyt trudne do odgad-
nięcia: przebywał na planecie Drongail przez prawie cały tutejszy rok (niewiele krótszy od
roku na Ziemi) i uległ nałogowi już na początku swojego pobytu. A od wielu dni nie miał
żadnej możliwości zaznać łagodnego zapomnienia które daje dron.
Stał w cieniu oparty o ścianę drewnianego budynku u wylotu zaśmieconej uliczki –
promienie tutejszego słońca były gorętsze, niż mogła wytrzymać jego skóra. Budynek, o któ-
ry się opierał, nie miał okien poniżej pierwszego piętra i żadnego wyjścia oprócz jedynych
drzwi zabitych deskami. Powietrze uliczki było przesycone zaduchem stęchłego tłuszczu,
odorem ciał rozmaitych ras i – przede wszystkim – dronu. Ten ostatni zapach wydawał mu się
miły nie tylko dlatego, że dron przynosił ukojenie, ale również dlatego, że przypominał mu
woń zleżałego siana. Był to jeden z nielicznych zapachów, którego nie zapomniał przez te
wszystkie lata po opuszczeniu Ziemi.
Niesiony podmuchem wiatru kawałek papieru otarł się o jego gołą kostkę. Zerknął na
śmieć (oczywiście puste opakowanie po dronie) i kopnął go ze złością. Potem podniósł głowę
i zauważył przyglądającego mu się drotheńskiego chłopca.
– Przypatrz mi się uważnie łobuzie! – burknął w tutejszym dialekcie. – Do czasu kiedy
dorobisz się tłustego brzucha, my już będziemy rasą od dawna wymarłą. I już nigdy więcej
nie będziesz mógł żadnego z nas pooglądać.
Wyrostek oddalił się; Mężczyzna odwrócił się i powłócząc nogami ruszył nieco dalej
w głąb uliczki, by usiąść oparłszy się plecami o budynek. Chyba po raz setny poszperał
w kieszeni swego obszarpanego płaszcza, wyciągnął mocno pognieciony świstek przybru-
dzonego papieru, wygładził go na kolanie i przeczytał: ”Johnie Braysen, muszę się z tobą
koniecznie zobaczyć. Jutro o drugiej po południu będę na pomocnym krańcu ulicy, przy któ-
rej mieszkasz – B. Lange”.
Wcisnął kartkę z powrotem do kieszeni. – John Braysen… – wymamrotał pod nosem,
jakby jego własne nazwisko nagle wydało mu się dziwne. – Komandor John Braysen, Głów-
nodowodzący Oficer Oddziału Zwiadowczego Ziemskich Sił Przestrzennych.
Od jak dawna nazywano go po prostu John? Od jak dawna nie pytano go o nazwisko?
2
W urzędowych spisach Drongailu (i kilku innych obcych światów, w których czasowo prze-
bywał) figurował zawsze jako: „John, pochodzący z Ziemi, obecnie bez obywatelstwa: Włó-
częga. Nie notowany w kronikach przestępczych. Bez zawodu”.
A od jak dawna nie widział Barta? Ze cztery ziemskie lata? Nie – przecież ostatnio
obaj byli najemnikami Floty Hohdańskiej wtedy, kiedy zginęło trzydziestu ludzi. A to było
mniej więcej pięć lat po zagładzie, czyli około trzech lat temu.
Czy naprawdę od zagłady minęło dopiero osiem lat? To znaczyłoby, że John ma zale-
dwie trzydzieści siedem, a czuł się przecież znacznie starzej. Wydawało mu się, że od tamte-
go straszliwego dnia musiało minąć potwornie wiele czasu.
Zastanawiał się dlaczego Bart chce go widzieć. Przez pierwsze kilka lat po Zagładzie
jedyni pozostali przy życiu ludzie – mniej niż pięciuset członków załogi – trzymali się razem.
A potem, kiedy warunki przetrwania w obcym świecie rozdzieliły ich, z rosnącą stale niecier-
pliwością oczekiwali ponownego spotkania. Jeszcze później rosnąca rozpacz i beznadziejność
sytuacji sprawiły, że było im obojętne, czy się zobaczą czy nie. John zastanowił się, ilu ich
mogło jeszcze żyć. Według ostatnich wiadomości, jakie do niego dotarły, około stu służyło
jako najemcy w różnych obcych flotach, a miejsca pobytu mniej więcej sześćdziesięciu czy
siedemdziesięciu nie były dokładnie wiadome. Reszta ilukolwiek ich jeszcze pozostało – była
zagubiona, rozproszona w dalekich światach, takich jak Drongail.
John dziwił się, że Lange'owi udało się go odnaleźć, chociaż oczywiście dużo statków
handlowych zatrzymywało się na Drongail, bo stąd właśnie pochodził dron. O ile Lange
miałby pieniądze – a chyba musi je mieć, skoro aż tu dotarł – to dobrze byłoby się z nim
skontaktować. Zastanowił się, czy nie powinien kupić trochę jedzenia (na myśl o rozstaniu się
ze swoim starym płaszczem pochodzącym z Ziemi ból przeszył jego serce) i zapłacić choćby
część długów w brudnym przytułku, w którym mieszkał. Mógłby rzucić dron, gdyby się na to
naprawdę zdecydował, ale po co? To i tak nie miało żadnego znaczenia.
Patrzył ze znużeniem na granicę cienia pośrodku ulicy. Jeszcze trochę za wcześnie na
przyjście Lange'a. O ile Bart w ogóle się tu pokaże. John zdrzemnął się, opuściwszy głowę.
– John! Hej, John!
Braysen przetarł oczy, otrząsając się ze snu. Skupienie wzroku na krępej postaci
w schludnym niebieskim ubraniu zajęło mu dobrą chwilę. Niemożliwe! – zapinany na suwak
kombinezon Barta był skrojony według fasonu munduru służbowego ziemskiej Floty. John
wstał z trudem. Teraz, kiedy patrzył na Barta, wspomnienia wróciły jak żywe. Wzruszenie
ścisnęło go za gardło, tak że ledwie zapanował nad łzami. Mocno uścisnął wyciągniętą dłoń
kolegi.
3
– Bart! Tyle czasu minęło… Cudownie znowu de zobaczyć, Bart… Lange wydawał
się poważny i dość zaszokowany. John nagle poczuł, że się rumieni, – Tak, Bart. Jestem nar-
komanem. Nędzarzem, który żyje z zasiłku. Dostaję żarcie i materac do spania. Za to od cza-
su do czasu zabierają nas na dzień lub dwa do kopania dołów albo innych robót. Ty… – pu-
ścił rękę Lange'a i stał patrząc na jego kombinezon. Z trudem przełknął ślinę. – Świetnie wy-
glądasz, Bart. Nadal jesteś najemnikiem? U kogo? Czy… – obejrzał Barta dokładnie. – Nie
wygląda ca to, żebyś odniósł jakieś ciężkie rany. Lange nadal patrzył na Johna z niepokojem.
Potem powiedział:
– Ostatnio byłem we Flocie Hohd na akcji. Dwa tysiące godzin. Wylazłem z tego cało.
Zapłacili sporo, więc wcale dobrze mi się teraz wiedzie. Nie chcieli, żeby widziano mnie na
Hohd zaraz po akcji, więc się przeniosłem. Teraz jestem w… – pauza w słowach Barta była
niemal niezauważalna –… pewnej kolonii na planecie nazywanej Akiel. Zbieram wszystkich
ludzi. Jest nas teraz ponad dwudziestu.
– Po co?
– Podróżujemy, szukamy, usiłujemy znowu zwołać starą Załogę. Władca Akielu nas
potrzebuje. Nas wszystkich. John spojrzał mu prosto w oczy.
– Dobrze wiesz, że większość z nas już z tym skończyła, Bart. To cholerne, ciągłe za-
bijanie. Rabowanie planet, wywożenie łupów ze światów, które w niczym nam nie zawiniły,
do innych światów zupełnie nam obojętnych… Nie sądzę, żebyście znaleźli wielu ochotni-
ków.
– Myślę, że jednak znajdziemy – powiedział Lange z naciskiem. – Tym razem mamy
prawdziwy cel.
– Dziwi mnie to, co mówisz. Kiedy ostatnio de widziałem… –John westchnął i wzru-
szył ramionami.
Jeśli Lange sam nie czuł tej pustej bezcelowości istnienia, to nie było sensu z nim się
spierać. Podjął n chwili: – Akiel? Nigdy o takiej planecie nie słyszałem. Co tam jest takiego,
co mogłoby nas, ostatnich pchnąć do jakiegoś działania? Widzisz jakiś naprawdę ważny po-
wód? – przerwał na moment, jakby z wysiłkiem zbierał rozproszone myśli. – Zawsze sobie
szukaliśmy celów, prawda? I znaleźliśmy Targowisko. Wszyscy razem wyszkoleni, zdyscy-
plinowani, nieustraszeni staliśmy się legendą nieomalże z dnia na dzień. Bo już było nam
wszystko jedno, czy zginiemy czy nie, o ile tylko mogliśmy znaleźć – lub myśleć, że znaleźli-
śmy – sprawę wartą poświęcenia. Ale ten zapal, cała chęć walki wygasła. Przynajmniej jeżeli
chodzi o mnie. A myślałem, że i ty masz już tego dosyć. Lange rozejrzał się dookoła podejrz-
liwie i przysunął się bliżej Johna, rzucił półgłosem:
4
– Kolonia, w której teraz jestem, to osiedle Chelki, John. John uważnie popatrzył na
swojego towarzysza.
– Chelki? – mruknął z namysłem. – To znaczy, że to jest w sferze imperium Vulmotu?
– Nie, John. Mam na myśli wolnych Chelki – kolonię, o której istnieniu Vulmot nie
ma pojęcia. Jest tam Omniarch – ma prawie dwa tysiące dwieście lat, kilkaset lat starszy od
swoich potomków, którzy tworzą kolonię. Był on niewolnikiem Vul i udało mu się uciec nie
pozostawiając żadnych śladów!
John poczuł lekki zawrót głowy. Nie zdawał sobie sprawy, że tyle jeszcze uczuć
w nim zostało. Powoli odwrócił” się i przez chwilę wpatrywał się niewidzącym wzrokiem
w Drotheńczyków mijających wylot uliczki i zerkających ciekawie na dwóch obcych zwa-
nych ludźmi. I w końcu westchnął zwracając się do Lange'a. – Nie sądzę, żebym chciał zno-
wu walczyć z Vul. Tak, będę ich nienawidził dopóki żyję – wątpię, żeby któryś z nas kiedy-
kolwiek przestał ich nienawidzić – ale w końcu nie zrobił tego pojedynczy Vulmoti. I, mogę
to już teraz powiedzieć, sami do tego doprowadziliśmy. Wyprawialiśmy się w przestrzeń, o
której nie wiedzieliśmy nic. A kiedy spotkaliśmy coś przed czym powinniśmy byli uciec,
próbowaliśmy walczyć, przyjęliśmy wyzwanie jakbyśmy byli najsilniejszym mocarstwem
galaktyki. I to po popełnieniu głupstwa, jakim było ujawnienie skąd pochodzimy! I… No cóż,
wątpię, czy dowódca Vul, który zaatakował nasz system słoneczny wiedział, że był to nasz
jedyny system.
Twarz Lange'a była poważna. – Zgodziliśmy się co do tego już przedtem – ale teraz
wiem więcej. Ten zbiegły Chelki miał szpiegów w Imperium Vulmot od dwóch tysięcy lat,
John – dwóch tysięcy lat! Wiedział, wkrótce po tym co się stało, o naszych walkach i na-
tychmiastowej zagładzie Ziemi. Wyjawił mi powód tej zagłady, prawdziwą decyzję Vulmotu.
Widząc jak potrafimy walczyć, chcieli zapobiec przekształceniu się Ziemi w potężne mocar-
stwo. Wiedzieli, że nie nadajemy się do zrobienia z nas niewolników czy poddanych i zdecy-
dowali, że nas zniszczą. John – stracili dużo czasu na sprawdzanie, czy nie pozostały żadne
pary mogące się rozmnożyć. A kilka wysoko postawionych osobistości straciło swoje stano-
wiska tylko dlatego, że my, maleńki procent załogi, zdołaliśmy mimo wszystko umknąć.
Odetchnęli z ulgą dopiero wtedy, kiedy dowiedzieli się, że między nami nie było ani jednej
kobiety. Ba! Przeszukali dokładnie resztki naszego systemu i całe jego otoczenie, aby upew-
nić się, że nikt oprócz nas nie ocalał.
John zdał sobie sprawę, że drży. Rozprostował zaciśnięte pięści, westchnął.
– Nawet jeżeli tak było naprawdę, to już się TO stało. Gdybym przypadkiem spotkał
tu jakiegoś Vul, z pewnością nie wyszedłby cało z moich rąk. Ale wziąć się teraz w garść,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin