Wharton William - Niedobre miejsce.pdf

(890 KB) Pobierz
14965141 UNPDF
WILLIAM WHARTON
NIEDOBRE MIEJSCE
Przełożył Paweł Kruk
Tytuł oryginału
A Hard Place
Większość z nas w alchemii swojego życia dochodzi do takiego miejsca, w którym
pojawia się możliwość przetopienia żelaza oczekiwań na srebro decyzji.
Niewielu się to udaje.
Ta książka nie zostałaby wydana, gdyby nie poświęcenie:
Williama du Aime, mojego syna i osobistego redaktora. Doceniam jego nieustające i
uporczywe wysiłki.
William Wharton
2 sierpnia 1998
Chciałbym również wyrazić wdzięczność i uznanie Rosalie Siegel, mojej przyjaciółce i
agentce, która pracuje ze mną od ponad dwudziestu lat.
A także całej mojej rodzinie, w szczególności zaś żonie - za to, że wybrali się ze mną w
tę długą podróż.
W.W.
1961
ROK, KTÓRY ODWRÓCONY DO GÓRY NOGAMI WYGLĄDA TAK SAMO
I chyba nikt tego nie zauważył
ROZDZIAŁ 1
CLYDE
Wreszcie znajduję miejsce do parkowania. Pochylam się nad kierownicą i patrzę na
wąską, nędzną ulicę. Nic specjalnego.
Biorę z siedzenia otwartą kopertę i po raz kolejny próbuję odczytać adres. Na
początku jest dwójka, ale kolejna cyfra może być jedynką, siódemką albo czwórką.
Im dłużej się zastanawiam, tym bardziej chybiony wydaje mi się cały ten pomysł:
zamiana naszego domu na mieszkanie, którego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Biencourt
mówił, że mieszkanie jest na parterze i ma ogródek. Dom z numerem 24 znajduje się po
drugiej stronie ulicy i wygląda na jakiś sklep. Dalej jest 23, a obok ciemnozielona drewniana
furtka w kamiennym murku. Nie ma na niej żadnego numeru ani dzwonka. Pukam
kilkakrotnie, ale nic się nie dzieje. Naciskam klamkę i otwieram furtkę bez problemu.
Za murem ciągnie się wąski ogródek z kawałkiem lichego trawnika pośrodku, kilkoma
krzewami i drzewami rosnącymi wzdłuż tylnej ściany. Po lewej stronie widzę drzwi z
napisem CONCIERGE. Na drzwiach nie ma dzwonka, a ich szklaną część przesłaniają
delikatne białe zasłonki. Pukam.
Z oficjalnej koperty z pieczęcią uniwersytetu wyjmuję list i klucze; klucze chowam do
kieszeni. Wąskim betonowym chodnikiem nadbiega czarno - biały piesek i obwąchuje moje
nogi. Pukam jeszcze raz i próbuję ułożyć w głowie kilka sensownych słów. Wciąż nie potrafię
sklecić po francusku zrozumiałego dla innych zdania. Wreszcie ktoś rozsuwa nieznacznie
zasłonki, rozlega się szczęk przekręcanego zamka i drzwi otwierają się do połowy. Pies
wchodzi do środka.
Z wnętrza wychyla się drobna, przygarbiona kobieta i mówi coś do mnie. Pokazuję jej
list. Spogląda na kopertę, mrużąc oczy, cofa się do środka i z ciemnego, okrągłego stołu
bierze okulary. Porusza ustami, a ja zastanawiam się, co on napisał. Kobieta zerka na mnie
dwukrotnie, uśmiecha się i zdejmuje okulary. Odpowiadam uśmiechem. Pokazuje na klucz w
drzwiach i wzrusza ramionami, unosząc ręce. Wyjmuję z kieszeni trzy klucze zawieszone na
kółku. Dozorczyni zaczyna mówić szybciej, na co ja znowu się uśmiecham. Wreszcie zamyka
drzwi na klucz i mija mnie, idę więc za nią.
Rozglądam się po podwórku. Kilka rachitycznych drzew zieleni się w zaułkach, jakie
tworzą brudne ściany z cegły. W tyle stoi dwupiętrowy żółty budynek, którego okna
zakrywają ciężkie drewniane żaluzje. Kobieta zatrzymuje się przy drzwiach i pokazuje na
staromodną kłódkę. Wpasowuję do niej najmniejszy klucz i przekręcam go. Gdy kłódka
otwiera się z trzaskiem, wysuwam ją z zardzewiałego skobla i wkładam największy klucz do
dziurki o bardzo osobliwym kształcie. Przekręcam go i pcham drzwi, ale nic się nie dzieje.
Przekręcam go w drugą stronę i napieram jeszcze raz; nic. Zrezygnowany cofam się.
Dozorczyni przekręca klucz dwukrotnie w lewo i popycha drzwi. W środku jest ciemno i
unosi się zapach dusznego powietrza i dywanów.
Kobieta podchodzi do frontowej ściany i rozsuwa ogromne zasłony, otwiera środkowe
okno i podnosi drewnianą żaluzję tak wysoko, jak może. Smugi światła przecinają obłoczki
kurzu z zasłon. Okna, wysokie na jakieś dwadzieścia stóp, zaczynają się mniej więcej trzy
stopy nad ziemią i sięgają aż do sufitu. Dozorczyni przemierza pokój, otwiera jakieś drzwi i
mówi coś do mnie, pokazując na prawo. Jest tam umywalka i wpuszczona wanna z szarego
marmuru, nieduża i prawie kwadratowa. Po lewej stronie znajduje się mała kuchnia. Kobieta
wraca do drzwi wejściowych, nie przestając mówić. Daję jej pięć franków. Uśmiecha się i
wsuwa pieniądze do kieszeni fartucha. Jakby sobie coś przypomniała, znowu wchodzi do
kuchni. Pokazuje na dwie czarne skrzynki. Domyślam się, że chodzi o gaz i elektryczność.
Naciskam przełącznik światła, ale nic się nie dzieje. W jaki sposób, do cholery, uda mi się
włączyć coś takiego! Wreszcie moja przewodniczka wychodzi, a ja zamykam za nią drzwi.
Pokój jest duży, na ścianach wisi mnóstwo obrazów. Od kiepskich surrealistycznych
kompozycji przedstawiających dryfujące kieliszki koktajlowe do pseudoabstrakcji
poprzecinanych krzywymi w kształcie litery S. Wszystkie oprawione są w ciężkie ramy i
pokrywają wysokie ściany niemal po sufit. Po lewej stronie od wejścia znajduje się balkon, na
który wiodą strome schody z poręczą. Teraz widzę, że całe mieszkanie składa się z tego
pokoju, kuchni i balkonu.
Podłoga na górze jest wystarczająco solidna, by utrzymać ustawione pośrodku
ogromne łóżko przykryte narzutą z białego atłasu. Stoi tam też coś, co przypomina toaletkę.
Jest jeszcze mnóstwo miejsca na drugie łóżko. W drugim końcu pokoju widać małe drzwi z
kluczem w zamku. Okazuje się, że prowadzą na wąski, wyłożony glazurą chodnik. Za nim
znajduje się kolejne małe podwórko.
Wracam na oględziny mojego nowego królestwa. Dywany zostały zwinięte. Pod
oknami stoi duże, czarne drewniane biurko. Naprzeciwko niego, między dwiema szafkami,
stoi duża sofa. Dookoła rozstawiono kilka krzeseł z nadmiernie wypchanymi skórzanymi
siedzeniami. Schodzę po stromych schodkach, prawie jak po drabinie. Pod balkonem stoi
ciężki, ciemny stół z jadalni i krzesła. W kuchni widzę tylko małą, przenośną trzypalnikową
kuchenkę gazową, lodówkę i mały zlew; okazuje się, że jest tylko zimna woda. Nad zlewem i
kuchenką wiszą półki. Kuchnia może mieć około dwudziestu stóp długości i nie więcej niż
pięć szerokości. Można oprzeć się o tylną ścianę i dotknąć zlewu. Wychodzę i szukam jeszcze
jakichś drzwi. Wreszcie znajduję nieduże wejście na tej samej ścianie co kuchnia, w kącie
pod balkonem - prowadzi do staromodnej toalety. U góry wisi duży zbiornik, jest też
zardzewiały łańcuch. Podnoszę deskę i widzę, że w muszli jest tylko brązowawa woda.
Pociągam za łańcuch i spuszczam wodę; słychać gulgotanie, a potem kapanie wody
wypełniającej ponownie zbiornik. Przynajmniej działa.
Zastanawiam się, co powie Nina. Nasz własny dom, na uboczu, ale przynajmniej
wygodny. Wracam do głównego pokoju i podnoszę żaluzje w pozostałych oknach. Niezłe
światło. Mógłbym umieścić sztalugi i farby pod ścianą przy oknie. Rozglądam się jeszcze raz;
teraz mieszkanie wygląda inaczej.
Wychodzę i zamykam drzwi na klucz. Dozorczyni patrzy przez zasłonki, gdy mijam
jej drzwi.
Siedząc już z powrotem w naszym wozie campingowym, wyjmuję mapę i próbuję
określić drogę powrotną do hotelu.
Jednokierunkowe ulice wcale mi tego nie ułatwiają. Znajduję Raspail i przesuwam
palcem aż do rue Fleurus. Wszystko będzie dobrze, jeśli tylko się nie pomylę przy
skrzyżowaniu ulic Raspail i Montparnasse. Uruchamiam silnik i szukam miejsca, w którym
mógłbym zawrócić.
Nasz camper jest poręczny, ponieważ można w nim spać i w ogóle mieszkać, ale
trudno się nim poruszać po tak dużym mieście jak Paryż. Mam wrażenie, że nie obowiązuje tu
pierwszeństwo przejazdu. Wciskam się powoli, wrzucam trójkę i tak dojeżdżam do
Montparnasse'u i dużego skrzyżowania.
Czerwone światło. Między drzewami widać Raspail. Na lewo, po przeciwnej stronie
ulicy widzę Dome, a jeszcze bliżej kawiarnię Coupole.
Zmienia się światło i przejeżdżam. Nigdzie nie widziałem tak dużych skrzyżowań jak
w Paryżu; wydaje się, że w jednym miejscu zbiega się dziesięć albo i więcej ulic. Raspail po
drugiej stronie jest przedzielona szpalerem drzew. Jadę, licząc kolejne przecznice, aż wreszcie
znajduję Fleurus.
Hotel jest taki sobie, ale mamy duży pokój na parterze.
Personel mówi trochę po angielsku i nawet podgrzewają butelkę dla niemowlaka. Nie
mogę znaleźć miejsca do parkowania, więc skręcam w przecznicę. Wybraliśmy ten hotel
między innymi dlatego, że znajomi, którzy mieszkali w nim wcześniej, wspominali, że w
pobliżu jest park, w którym mogą bawić się dzieci. Pewnie Nina jest tam teraz.
Znajduję wreszcie miejsce do parkowania na następnej ulicy. Wciąż nie wiem, kiedy
parkuję w dozwolonym miejscu, a kiedy nie. Zamykam samochód i sprawdzam brezent,
którym przykryte są duże walizki na dachu - nasi przyjaciele stracili wszystko w zeszłym
roku; byli na urlopie naukowym i musieli wrócić do domu. W końcu ubijam tytoń w fajce i
ruszam w kierunku parku. Nina nie lubi, kiedy palę przy niemowlaku; dlatego kurzę teraz.
Nie paliłem od chwili naszego wyjazdu z domu.
Liście na drzewach właśnie zaczynają żółknąć. Tu i ówdzie widać tylko jedną żółtą
gałąź na tle ciemnej zieleni; gdzie indziej zbrązowiały same krawędzie liści. Pośrodku
szerokiej alejki przede mną tryska kolumna wody. Park rozciąga się aż do szarej budowli
zadaszonej kopułą, która przypomina waszyngtoński Kapitol. Na lewo widać czerwone pola
kortów tenisowych otoczonych sznurkową siatką. Obserwuję grających: wszyscy ubrani na
biało.
Dochodzę do szerokich schodów prowadzących w dół, do ogrodu, który otacza staw z
fontanną pośrodku. Nigdzie nie widzę Niny. Wokół stawu biegają dzieci i popychają
patykami żaglówki, ale nie dostrzegam wśród nich Marka. Jest tu więcej młodych ludzi, niż
widuje się zwykle w parku. Schodzę po stopniach i idę szeroką żółtą ścieżką biegnącą
dookoła fontanny. Niektóre dziewczęta są naprawdę wspaniałe, nawet z tymi dziwnymi
fryzurami i makijażem. Co jakiś czas któraś spogląda na mnie. Lekki, chłodny wiatr niesie
wodną mgiełkę z fontanny.
Sprawdzam jeszcze raz. Nie ma tam Niny. Może trzeba było przebrać niemowlaka i
zabrała go z powrotem do hotelu. Gdy jestem już na szczycie schodów, odwracam się
ponownie. Po lewej stronie wznosi się budynek z zegarem, który wygląda na renesansowy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin