Hawksley Elizabeth - Komedianci.pdf

(1946 KB) Pobierz
4346777 UNPDF
Styczeń 1826 roku był niezwykle zimny. Przez cały dzień
zacinał cienki, ostry deszcz, który wieczorem przeszedł w deszcz
ze śniegiem. Na śliskich kocich łbach przed kościołem Świętego
Jakuba w Clerkenwell potykały się konie, a ich woźnice
przeklinali. Stojąca w portyku kościoła młoda kobieta zadrżała,
szczelniej otuliła się cienką wełnianą peleryną i próbowała
uciszyć kwilące niemowlę, które trzymała w ramionach. Młoda
matka, rozpaczliwie chuda, miała twarz kobiety, która przeżyła
zbyt wiele i była u kresu sił. Jej szare oczy wyrażały absolutny
brak nadziei.
Dziecko, najwyżej ośmiomiesięczne, wydawało się być w zna­
cznie lepszym stanie. Policzki dziewczynki były nawet nieco
zaokrąglone, a chociaż małe rączki zsiniały z zimna, to charaktery­
styczne dziecięce fałdki w nadgarstkach świadczyły o tym, że
dziecko odżywiało się lepiej niż matka. Dziewczynka przestała
popiskiwać, najwyraźniej oszołomiona blaskiem lamp gazowych
i aureolą dookoła nich, wytwarzaną przez wirujący śnieg
z deszczem. Matka patrzyła przed siebie szklanym wzrokiem.
7
4346777.001.png
ELIZABETH HAWKSLEY
KOMEDIANCI
Nagle zabrzmiała muzyka organów; drzwi kościoła otworzyły
się. Zgromadzeni na wieczornym nabożeństwie, w większości
dobrze sytuowani, szanowani mieszkańcy miasta, zaczęli wy­
chodzić na zewnątrz. Większość nie zwracała uwagi na zma­
rzniętą kobietę z dzieckiem, kilka osób rzuciło jej pensa lub
dwa; niektórzy wydymali usta i odchodzili; ten i ów żachnął
się, zniecierpliwiony.
W pewnej chwili młoda kobieta cicho westchnęła i jakby
w zwolnionym tempie osunęła się na ziemię, tuż przed zażyw­
nym mężczyzną i jego żoną. Dziecko poczuło chłód kamieni
i żałośnie zakwiliło.
Tęgi mężczyzna niecierpliwie szturchnął leżącą kobietę
swoją laską.
- Chce wzbudzić naszą litość - powiedział do żony.
W tym samym momencie został gwałtownie odepchnięty
przez pannę Henriettę Webster, krzepką kobietę około pięć­
dziesiątki.
- A co to za zamieszanie?! Niech się pan odsunie, jeśli nie
może pan pomóc. Biedaczka zemdlała.
Zona zażywnego jegomościa podniosła dziecko i uciszyła je
stanowczym głosem.
Pastor Shepherd, zaniepokojony poruszeniem, wybiegł z koś­
cioła i przyklęknął obok panny Webster, która rozwiązała
wstążki kapelusza kobiety i podsunęła jej pod nos flakonik
z solami trzeźwiącymi. Chwycił nadgarstek młodej matki,
usiłując wyczuć puls. Po chwili wymownie spojrzał na zażyw­
nego mężczyznę.
- Nie żyje. - Pastor puścił rękę zmarłej, wstał i zniecierp­
liwionym gestem otrzepał spodnie na wysokości kolan. - I nie
widzę u niej obrączki.
Panna Webster spojrzała na pastora.
- Na pewno nie tylko ona jest temu winna. Jestem pewna,
że kryje się za tym jakaś smutna historia. - Łagodnym gestem
złożyła dłonie zmarłej na piersiach.
- Jakie piękne dziecko- odezwała się żona zażywnego
mężczyzny. - Widać, że miało dobrą opiekę.
Pastor chrząknął. Czekał go pochówek kolejnego biedaka.
W minionym miesiącu przed kościołem zmarło dwóch żeb­
raków; ich pogrzeby musiały odbyć się na koszt parafii.
Dziecko będzie musiało trafić do Fundacji Thomasa Corama,
zdecydował i ruszył na poszukiwanie swego pomocnika.
Panna Webster jeszcze przez chwilę patrzyła na twarz
zmarłej, po czym pochyliła się i nakryła ją wełnianą peleryną.
Wstając zauważyła wiklinowy koszyk stojący przy kolumnie.
W środku znajdowała się szmaciana lalka z oczami z guzików
i włosami z wełny. Podała ją dziewczynce, która wyciągnęła
rączki i uśmiechnęła się do panny Webster, ukazując dwa ząbki.
Oczy panny Webster natychmiast napełniły się łzami.
- Proszę pozwolić mi ją potrzymać - zwróciła się do żony
zażywnego mężczyzny. Już od bardzo dawna nie tuliła dziecka.
Kobieta podała jej niemowlę, po czym pociągnęła swego
męża za ramię i szepnęła mu coś do ucha. Mężczyzna z wes­
tchnieniem sięgnął do kieszeni, wyjął z niej kilka gwinei i podał
pannie Webster.
- Moja żona nie chciałaby, żeby ta kobieta była pochowana
jak żebraczka - powiedział sucho.
W ciągu godziny załatwiono wszelkie formalności. Zabrano
ciało, a gospodyni pastora przygotowywała już nocleg dziecku,
kiedy panna Webster, sama zaskoczona swoją reakcją, powie­
działa:
8
9
ELIZABETH HAWKSLEY
KOMEDIANCI
- Zostawcie ją. Zatrzymam to biedactwo. - Czuła ciepło
rozchodzące się od ciałka dziecka i małą rączkę mocno obej­
mującą ją za szyję.
- Trzeba zapewnić jej godziwą przyszłość - zaczął stanow­
czym tonem pastor. Panna Webster zaliczała się do grona
najsilniejszych osobowości wśród członków jego zgromadzenia.
Pochodziła ze zubożałej rodziny. Sam widział u niej w salonie
wspaniałą osiemnastowieczną komodę i kilka cennych obrazów
świadczących o dawnej świetności rodu. Niemniej jednak
obecnie panna Webster mieszkała w kamienicy czynszowej
przy Myddleton Square i pastor uważał, że powinna okazywać
mu więcej szacunku i uległości, niż miała w zwyczaju.
- Potrafię zapewnić jej przyszłość - odpowiedziała panna
Webster.- Zajmę się nią.- Dziecko o dużych brązowych
oczach i miękkich loczkach przypominało jej najdroższego
Fredericka, który zginął na wojnie z Francją. Dlaczego nie
miałaby wziąć biedactwa do siebie? Co stanie się z dzieckiem,
jeśli ona tego nie zrobi? Prawdopodobnie zostanie przekazane
Fundacji Thomasa Corama. Była to instytucja dobroczynna
zasługująca na najwyższe uznanie, jednak dzieci potrzebują
przede wszystkim domu, poczucia bezpieczeństwa.
Panna Webster w tym roku kończyła pięćdziesiąt jeden lat.
Jej młody narzeczony zginął wiele lat temu koło Przylądka
Świętego Wincentego. Została w domu, by pielęgnować nie­
młodych rodziców. Nigdy nie miała niczego dla siebie i teraz
nareszcie mogło się to zmienić. Życzliwi przyjaciele uważali,
że kobieta w jej wieku powinna mieć w domu kota. Kota!
Hetty Webster nie miała nic przeciwko kotom, ale nie podobało
jej się to, że przynosiły do domu zdechłe ptaki i myszy, i na
wszystkim zostawiały swą sierść.
Nie. Marzyła o dziecku, którym los jej nie obdarzył. Teraz
samo wpadło jej w ramiona i była zdecydowana je zatrzymać.
Pastor, chociaż wciąż pełen wątpliwości, przywołał dorożkę,
panna Webster z dzieckiem i wiklinowym koszykiem weszła
do środka i wkrótce koń ruszył w stronę domu przy Myddleton
Sąuare.
Dom ten, stojący na południowej stronie placu, był wysokim
trzypiętrowym budynkiem z dwoma pokojami na każdym
piętrze i na parterze. Niedawno wybudowany, sprawiał solidne
wrażenie. Schody prowadzące do frontowego wejścia były
codziennie zamiatane, a zielone drzwi, mosiężne okucia i kołatka
w kształcie lwiej głowy lśniły świeżością. Tylny ogród przylegał
do stawów New River Head, otoczonych płaczącymi wierzbami.
Lokatorzy zajmowali dwa górne piętra. Na najwyższym
mieszkała mademoiselle Valloton, chuda, koścista kobieta, która
roztaczała wokół siebie aurę elegancji. Obracała się w świecie
mody i miała licznych zamożnych klientów, którzy gotowi byli
płacić wysokie ceny, by stać się posiadaczami zaprojektowanych
i wykonanych przez nią ubrań. Co roku jeździła do Paryża
(dbała, by dowiedzieli się o tym klienci) i zawsze wracała
stamtąd ze szkicownikiem pełnym najnowszych fasonów. Jeśli
nawet panna Webster czasami podejrzewała, że jej lokatorka nie
wyjeżdża dalej niż do Margate, nigdy nie posuwała się zbyt
daleko w swoich przypuszczeniach. W końcu nie była to jej
sprawa, a panna Valloton zawsze płaciła czynsz w terminie.
Pokoje na drugim piętrze zajmowali państwo Coppersto-
ne'owie. Pan Copperstone był właścicielem kilku sklepów
żelaznych w północnym Londynie, kierowanych przez trzech
synów, których poczynania regularnie kontrolował, odwiedzając
ich po kolei. W rozmowach z panną Webster zawsze podkreślał,
10
11
ELIZABETH HAWKSLEY
KOMEDIANCI
ile trudu włożył w rozwój swojego interesu, dlatego nie miał
zamiaru dopuścić do tego, by jego wysiłki poszły na marne,
przynajmniej dopóki on i jego żona są jeszcze na tym świecie.
Miał teraz pięćdziesiąt kilka lat, gęste siwe włosy i sympatycznie
zaokrąglony brzuszek.
Na pierwszym piętrze znajdował się salon panny Webster,
a za nim sypialnia. Na parterze była jadalnia, z której korzystali
także lokatorzy, i pokój gościnny, w suterenie zaś kuchnia,
spiżarnia i umywalnia, a z tyłu domu mieściła się toaleta
i niewielki zachwaszczony ogród, z którego korzystano głównie
po to, by wywiesić tam pranie. Od frontu, poniżej chodnika,
znajdowała się komórka na węgiel. Dwie służące spały w nie­
wielkim pokoiku na strychu.
Panna Webster dbała o swych lokatorów. Żądała od nich
rozsądnej ceny siedemnastu szylingów i sześciu pensów tygo­
dniowo za pokoje, śniadania i wieczorne posiłki. Nie oszczę­
dzała na węglu zimą, a służące były godziwie wynagradzane
i miały wygodne łóżka. Panna Webster słyszała, że w niektórych
domach służba spała na materacach rozłożonych na podłodze
w kuchni, nie mając własnego kąta. Pannie Webster nie mieściło
się to w głowie. Jej służące ciężko pracowały i zasługiwały na
to, żeby dobrze się wyspać.
Mimo to kiedy dorożka, podskakując na wybojach, zbliżała
się do Myddleton Square, panna Webster zastanawiała się, jak
wytłumaczy się ludziom z posiadania dziecka.
w hrabstwie Hertfordshire. Chłopcami tymi byli Charles Fulmar,
ośmioletni starszy syn lorda Fulmara, w którego domu właśnie
się znajdowali, i Jack, dziesięcioletni syn i dziedzic pana
Midwintera, właściciela sąsiedniej posiadłości Holly Park.
Chłopcy nie czuli zimna. Byli pochłonięci zabawą i pod­
nieceni tym, że przed chwilą odkryli ten pokój. Prawdę po­
wiedziawszy, dokonał tego sam Jack.
Ojciec Jacka na początku wieku wzbogacił się na przędzal­
niach bawełny w Lancashire. Przyjechał do Manchesteru przy­
wożąc niewiele poza ubraniem, które miał na sobie, lecz ciężka
praca i niezwykłe umiejętności jak najwydajniejszego wyko­
rzystywania maszyn sprawiły, że szybko zgromadził fortunę.
Jack odziedziczył po nim zdolność rozumienia istoty działania
różnych urządzeń. Poprzedniego dnia, kiedy wraz z Charliem
lepił przed domem bałwana, coś zwróciło jego uwagę i zapatrzył
się na dach Hoop Hall.
Dom był zbudowany w stylu elżbietańskim. Przed pięć­
dziesięcioma laty otrzymał georgiańską fasadę, lecz jego starsza
część nadal zachwycała ozdobnymi ożebrowaniami kominów
i przedziwnymi zwieńczeniami dachu. Chłopcy doskonale
poznali strych, na którym przechowywano takie wspaniałości
jak stare zbroje i zardzewiałe halabardy.
- Co tam jest? - Charles trącił przyjaciela łokciem. Jack
przyglądał się czemuś już zbyt długo i Charliemu robiło się
zimno.
- Patrzę na ten komin. Ten, pod którym jest małe okienko -
odpowiedział Jack.
- A co jest w nim takiego ciekawego?
- To, że skoro jest okno, powinien być też i pokój.
Chłopcy popatrzyli na siebie, czując rosnące podniecenie.
W ten sam mroźny styczniowy dzień 1826 roku dwaj
chłopcy bawili się malowanymi ołowianymi żołnierzykami na
podłodze lodowatego pokoju na górnym piętrze Hoop Hall
12
13
EUZABETH HAWKSLEY
KOMEDIANCI
- To pewnie sekretny księży schowek! Dziadek kiedyś
o nim opowiadał, ale nigdy nie powiedział mi, gdzie on jest.
Wiesz, jak się tam dostać?
Jack znów popatrzył na komin.
- Tak mi się wydaje - powiedział powoli. - Myślę, że musi być
za tym pomieszczeniem na strychu, gdzie stoi stara bieliźniarka.
Chłopcy popędzili na górę. Pokój, w którym stała stara szafa
na bieliznę, był wykładany dębową boazerią; nie zauważyli
drugich drzwi. Jack zaczął obchodzić pomieszczenie, co chwila
pukając w ściany i nasłuchując.
- Myślę, że to musi być tutaj - wyszeptał Jack. - To brzmi
jakoś inaczej.
- Ale jak tam wejść?! - Charlie ze złością kopnął boazerię. -
Tu nie ma drzwi!
- Oczywiście, że nie ma drzwi - odpowiedział z przyganą
Jack. - Jeśli to ma być sekretny pokój, w którym krył się jakiś
katolicki ksiądz w czasach prześladowań, to nie mogło tu być
żadnych drzwi. Ale na pewno jakoś można tam wejść. - Wstał
i uważnie przyglądał się ścianie przez kilka minut, co w końcu
znudziło Charliego.
- Jack, chodź, to nie ma sensu.
Jack nie odezwał się. Kiedy był czymś zaabsorbowany, nie
zauważał, co się wokół niego dzieje. Po chwili Charlie zszedł
na dół, by pobawić się z młodszym bratem, Arthurem, w pokoju
dziecinnym. Jack nie zaprzestał poszukiwań. Doszedł do wnios­
ku, że wejście nie musi mieć wymiarów drzwi, lecz powinno
być na tyle duże, by mógł przez nie przejść człowiek. Nie
mogło być zbyt wysoko, za to było prawdopodobne, że znaj­
dowało się tuż przy podłodze, a sądząc po widocznym z ze­
wnątrz oknie, należało szukać po prawej stronie komina.
Jack był upartym chłopcem i w końcu znalazł to, czego
szukał. Wśród paciorków wyrzeźbionych w boazerii sprytnie
ukryta była gałka. Kiedy Jack ją przekręcił, niewielka płycina
otworzyła się z cichym skrzypnięciem. Wąska smuga światła,
w której tańczyły drobinki kurzu, pozwoliła mu upewnić się,
że pokój o powierzchni zaledwie około siedmiu stóp kwad­
ratowych był właśnie tym, którego okno widział na zewnątrz
budynku.
Jack miał nadzieję, że w pomieszczeniu znajdzie co najmniej
jakiś szkielet, ale nie było tam niczego, nawet stołu i krzesła.
Dokładnie obejrzał zamek, sprawdzając, czy otwiera się także
od wewnątrz. Upewniwszy się, że tak, zamknął się w pokoju,
po czym rozejrzał się dookoła. Czy było tu jakieś drugie
wyjście, które mogło prowadzić obok komina na zewnątrz?
Spędził w pokoju dobre pół godziny, po czym cicho wyszedł
i dołączył do Charliego i Arthura w pokoju dziecinnym.
Ani on, ani Charlie nigdy nikomu nie powiedzieli o swoim
odkryciu. Lord Fulmar, ojciec Charliego, nie był człowiekiem
budzącym zaufanie.
- Nie powiem nawet Arthurowi - oznajmił Charlie. - To
jeszcze dzieciak, a poza tym to jest coś takiego, o czym powinni
wiedzieć tylko starsi synowie. - Charlie, chudy, nerwowy
chłopak, był zazdrosny o czteroletniego Arthura, który jako
pogodniejszy cieszył się większymi względami ojca. Matka
Charliego zmarła przy porodzie Arthura; Charlie prawie w ogóle
jej nie pamiętał.
Jack nie odezwał się. Dokonał jeszcze jednego odkrycia
związanego z tajemniczym pokojem, o którym nie powiedział
nikomu, nawet Charliemu. Jack potrafił dotrzymywać tajemnic;
na przykład nigdy nie powiedział swojej matce o tym, że zrobił
14
15
Zgłoś jeśli naruszono regulamin