Auel Jean M. - Dzieci Ziemi 01 - Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego.rtf

(1323 KB) Pobierz
Jean M

Jean M. Auel

Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego


Nagie dziecko wyszło z przykrytego skórami szałasu i pobiegło w stronę kamienistej plaży w zakolu rzeczki, nie myśląc nawet, żeby spojrzeć za siebie. W dotychczasowym doświadczeniu dziewczynki nie było nic, co pozwalałoby wątpić, że schronienia i tych, którzy się w nim znajdują, nie będzie tam, kiedy wróci.

Wskoczyła do wody; czuła, jak kamienie i piasek usuwają się jej spod nóg w miejscu, gdzie dno gwałtownie opadało. Zanurkowała w zimnej wodzie, wynurzyła się z parskaniem, a potem pewnie popłynęła w kierunku stromego przeciwległego brzegu. Umiała już pływać, zanim nauczyła się chodzić, a teraz, w wieku pięciu lat, w wodzie czuła się jak ryba. Często przepłynięcie rzeki było jedynym sposobem jej pokonania.

Dziewczynka bawiła się przez chwilę, pływając tam i z powrotem, a potem dała się unieść prądowi. W miejscu, gdzie rzeka rozszerzała się, spieniona na kamieniach, stanęła na nogach i dobrnęła do brzegu. Potem wróciła na plażę i zaczęła układać kamienie. Właśnie miała położyć ostatni na czubku kopczyka, kiedy ziemia zaczęła się trząść. Przyglądała się ze zdumieniem, kiedy najpierw stoczył się kamień z wierzchu, a potem cały stos zadrżał i zaczął się rozpadać. Dopiero wówczas zdała sobie sprawę z tego, że przecież ona sama też dygocze. Była zdezorientowana i nie rozumiała, co się dzieje. Rozejrzała się dookoła, próbując pojąć, dlaczego jej świat zmienił się w tak niewytłumaczalny sposób. Przecież ziemia nie powinna się ruszać.

Rzeczka, która jeszcze chwilę przedtem płynęła sobie spokojnie, teraz toczyła wzburzone fale, rozpryskując je o brzegi. Jej dno poruszało się w różne strony, wynosząc w górę coraz to nowe potoki błota. Zarośla porastające brzegi drżały poruszane niewidocznym ruchem ich korzeni, a w dole rzeki głazy unosiły się w przedziwny sposób. Za nimi, w lesie, do którego wpływała rzeka, groteskowo chwiały się masywne drzewa. Rosnąca na brzegu ogromna sosna z odkrytymi i nadwerężonymi przez wiosenne roztopy korzeniami pochyliła się w stronę przeciwległego brzegu, złamała się z trzaskiem t upadła na drżącą ziemię, tworząc pomost nad wzburzonymi wodami.

Dziewczynka wzdrygnęła się, słysząc łomot padającego drzewa. Żołądek podszedł jej do gardła, zaczął wypełniać ją strach. Próbowała utrzymać się na nogach, lecz nieznośne kołysanie wytrąciło ją z równowagi. Spróbowała wstać. Gdy to się jej udało, była zbyt wystraszona, by uczynić choć jeden krok.

Biegnąc w stronę szałasu, poczuła, jak głuche dudnienie przechodzi w przerażający ryk. Ze szczeliny w ziemi wydobywał się kwaśny odór wilgoci i zgnilizny - nieświeży oddech ziemi. Ze zdumieniem przypatrywała się, jak kurz, odłamki skał i małe drzewa znikały w poszerzającej się szparze, jak chłodna skorupa planety pękała w konwulsjach.

Szałas znajdujący się nad przeciwległą krawędzią otchłani pochylił się, kiedy część ziemi, na której stał, zapadła się w głąb. Cienki maszt szałasu najpierw zakołysał się niepewnie, a potem upadł i zniknął w głębokiej czeluści, ciągnąc za sobą resztki konstrukcji i wszystko, co się znajdowało wewnątrz. Dziewczynka zatrzęsła się z przerażenia widząc, jak ta ziejąca smrodem przepaść pochłania wszystko, co jej pięciu krótkim latom życia nadawało sens i zapewniało bezpieczeństwo.

- Mamo! Mamoo! - zaczęła krzyczeć, kiedy dotarło do niej, co się stało. Nie wiedziała, czy wrzask brzmiący jej w uszach w łoskocie rozsadzanych skał był jej własnym krzykiem. Zaczęła zbliżać się w kierunku głębokiej szczeliny, ale ziemia podniosła się, ścinając ją z nóg. Wpiła się palcami w podłoże, próbując znaleźć bezpieczne oparcie na tym falującym gruncie.

A potem szczelina się zamknęła, huk ucichł - trzęsienie ziemi skończyło się. Ale dziewczynka dygotała nadal. Leżała na miękkiej, wilgotnej, spulchnionej wstrząsami ziemi i drżała ze strachu. Miała się czego bać.

Była sama w dziczy trawiastych stepów przetykanych rosnącymi gdzieniegdzie lasami. Lodowce pchające przed sobą chłodne masy powietrza skuły zimnem północ kontynentu. Niezliczone stada zwierząt roślinożernych i drapieżników, które się nimi żywiły, wędrowały po rozległych stepach, gdzie żyło bardzo mało ludzi. Dziewczynka nie miała dokąd pójść, nie było też nikogo, kto mógłby jej szukać. Była sama.

Ziemia znowu zadrżała. Dziewczynka usłyszała dudnienie z głębi, jak gdyby ziemia trawiła połknięty jednym wielkim haustem posiłek. Podskoczyła w panice, przerażona, że czeluść może znów się otworzyć. Spojrzała na miejsce, gdzie stał szałas. Pozostała tam jedynie odrobina ziemi i kilka krzaków wyrwanych z korzeniami. Pobiegła z powrotem do strumienia i tam, nad jego błotnistą wodą, zaczęła głośno łkać.

Jednak podmokłe brzegi rzeczki nie dawały żadnego schronienia przed rozdygotaną ziemią. Kolejny wstrząs był o wiele silniejszy. Z przerażenia straciła oddech, kiedy zimna struga wody rozbryzgnęła się na jej nagim ciele. Powróciła panika; dziewczynka zerwała się na równe nogi. Musiała uciekać z tego przerażającego miejsca, gdzie ziemia się trzęsła i pożerała wszystko dookoła. Ale dokąd pójść?

Na kamienistej plaży nie było miejsca, gdzie cokolwiek mogłoby wyrosnąć, ale położone nieco wyżej brzegi rzeki pokryte były gęstwiną krzaków właśnie wypuszczających nowe liście. Instynktownie czuła, że musi pozostać w pobliżu wody, ale splątany gąszcz wydał się jej nie do przejścia. Zapłakanymi oczami spojrzała w drugą stronę, na wysoki las.

Cienkie strugi światła przebijały się przez gęstą plątaninę konarów próbujących znaleźć się jak najbliżej wody. Zacieniony las był prawie pozbawiony poszycia, za to pełen powalonych drzew. Część z nich leżała na ziemi; większość pod dziwnymi kątami opierała się o wciąż jeszcze mocno stojących sąsiadów. Za tą gmatwaniną drzew ciemny las na północy nie wydawał się ani trochę bardziej zachęcający niż nadbrzeżne chaszcze. Nie wiedziała, którą drogę wybrać, i spoglądała raz w jednym, raz w drugim kierunku, nie mogąc się zdecydować.

Kiedy tak patrzyła w dół strumienia, ponowne nagłe drżenie pod nogami pobudziło ją do ruchu. Rzuciła jeszcze jedno tęskne spojrzenie na pusty krajobraz - z dziecinną nadzieją, że jakimś dziwnym sposobem szałas nadal będzie stał tam, gdzie go pozostawiła - i pobiegła w stronę lasu.

 

Poganiana podziemnymi pomrukami, dziewczynka podążała w dół rzeki, od czasu do czasu przystając, żeby się napić. Pokonane przez żywioł drzewa leżały upokorzone na ziemi. Musiała obchodzić kratery utworzone przez okrągłą plątaninę płytkich korzeni z nadal przywartymi do nich kamieniami i grudami gleby.

Pod wieczór zauważyła, że zniszczenia są jakby mniej widoczne, mniej powalonych drzew i wybrzuszonych skał, a woda była coraz czystsza. Zatrzymała się, kiedy nie mogła już dojrzeć drogi i wyczerpana osunęła się na ziemię. Dopóki szła, było jej ciepło, lecz teraz zadrżała w chłodnym powietrzu nocy. Zagrzebała się w grubej warstwie opadłych igieł, dla ochrony narzuciła kilka ich garści na siebie i zwinęła się w kłębek.

Mimo że była bardzo zmęczona, nie mogła usnąć. Wcześniej, nad strumieniem, kiedy była zajęta pokonywaniem rozmaitych przeszkód, nie miała czasu na strach. Dopadł ją teraz. Leżała zupełnie nieruchomo, szeroko otwartymi oczyma przypatrując się, jak ciemność tężeje dookoła niej. Bała się poruszyć, prawie bała się oddychać. Nigdy wcześniej nie była w nocy sama, a ognisko zawsze rozpraszało czarną tajemnicę. W końcu nie wytrzymała. W rozdzierającym szlochu wypłakała swój ból. Jej małym ciałem wstrząsało łkanie, a kiedy się uspokoiła, zapadła w sen. Jakieś niewielkie nocne zwierzę z zaciekawieniem delikatnie ją obwąchało, ale ona już o tym nie wiedziała.

Obudziła się z krzykiem.

Natura nadal nie była spokojna - odległe dudnienie z głębin znów wywołało w dziewczynce przerażenie, tym razem w postaci nocnego koszmaru. Zerwała się, by uciec, ale nawet szeroko otwartymi oczyma nie widziała więcej niż przy zamkniętych powiekach. Zrazu nie wiedziała, gdzie się znajduje. Serce jej łomotało: dlaczego nic nie widzi? Gdzie są te czułe ramiona, które ją zawsze tuliły, gdy budziła się w nocy? Świadomość tragicznego położenia zaczęła powoli do niej wracać. Trzęsąc się ze strachu i zimna, na powrót zagrzebała się w dywanie z igieł. Spała, gdy na niebie pojawiły się pierwsze, nieśmiałe oznaki świtu.

Światło dnia powoli docierało do głębin lasu. Kiedy dziewczynka się obudziła, od dawna trwał już poranek, ale w głębokim cieniu lasu nie rzucało się to w oczy. W gasnącym świetle poprzedniego wieczoru oddaliła się od strumienia i teraz, kiedy dookoła siebie nie widziała nic prócz drzew, powróciła panika.

Pragnienie uczuliło ją na dźwięk bulgoczącej wody. Poszła w tamtym kierunku i poczuła dużą ulgę, kiedy znów zobaczyła strumień. Czy w jego pobliżu, czy w głębi lasu, była tak samo zagubiona, ale myśl, że może podążać za biegiem rzeczki, dodawała jej otuchy. A poza tym, tak długo, jak długo pozostawała w pobliżu strumienia, mogła bez kłopotu gasić w nim pragnienie. Jednak bliskość wody nie mogła rozwiązać innego problemu. Była głodna.

Wiedziała, że trawy i korzonki nadają się do jedzenia, ale nie wiedziała które. Pierwszy liść, którego spróbowała, był gorzki i wykrzywił jej twarz. Wypluła go i wypłukała usta, żeby usunąć przykry smak. Bała się spróbować następnego. Napiła się więc wody, która dawała chwilowe poczucie sytości, i znów ruszyła w dół strumienia. Bojąc się głębokiego lasu, szła blisko rzeczki, bo tam słońce świeciło jasno. Gdy zapadła noc, wygrzebała sobie jamkę w pokrytej igliwiem ściółce.

Druga samotnie spędzona noc w niczym nie różniła się od pierwszej. Żołądek ściskały jej to głód, to strach. Nigdy przedtem nie była taka przerażona, głodna i samotna. Poczucie straty było tak bolesne, że zaczęło wypierać z pamięci wspomnienie trzęsienia ziemi i wszystkiego, co działo się przed nim. Myśl o przyszłości była jednak tak przerażająca, że dziewczynka musiała walczyć z płaczem. Nie chciała myśleć o tym, co może się z nią stać, ani kto mógłby się nią zaopiekować.

Brnąc przez kolejny dopływ czy wspinając się na kolejne powalone drzewo, żyła tylko chwilą obecną. Droga w dół strumienia stała się celem samym w sobie, nie dlatego, że miała dokądś doprowadzić, a dlatego, że była jedyną rzeczą, która nadawała jej działaniu sens i kierunek. Było to lepsze niż nic.

Po jakimś czasie pustka w jej żołądku przeszła w ból paraliżujący ciało i umysł. Idąc, od czasu do czasu popłakiwała sobie, a łzy znaczyły białe pręgi na jej umorusanej twarzy. Jej drobne, nagie ciało oblepiło błoto, a włosy - niegdyś zupełnie białe, delikatne i miękkie jak jedwab - tworzyły plątaninę igliwia, gałązek i błota.

Gdy skończył się iglasty las, wędrówka stała się trudniejsza. Ściółka z igliwia ustąpiła miejsca przeszkadzającym w chodzeniu krzakom, ziołom i trawom, tak charakterystycznym dla obszarów liściastych. W czasie deszczu dziewczynka kuliła się pod spadłymi konarami, w zagłębieniach skał i głazów lub mozolnie brnęła w błocie. O zmierzchu zbierała zeschłe, kruche, zeszłoroczne liście, w które zagrzebywała się do snu.

Dostatek pitnej wody chronił ją przed odwodnieniem i niebezpiecznymi skutkami oziębienia - ale dziewczynka słabła. Nie czuła już głodu; był tylko ciągły, tępy ból i powtarzające się zawroty głowy. Próbowała o tym nie myśleć, nie myśleć o niczym, tylko o strumieniu, którego brzegiem szła.

 

Obudziło ją słońce wdzierające się do jej gniazdka. Wstała z legowiska rozgrzanego ciepłem jej własnego ciała i wciąż oklejona liśćmi, poszła do rzeki napić się wody. Słońce i błękit nieba były miłą odmianą po deszczu. Ruszyła w drogę. Brzeg po jej stronie zaczął się stopniowo wznosić. Kiedy znów chciała się napić, od wody oddzielała ją już wysoka skarpa. Zaczęła wolno schodzić, lecz straciła równowagę, upadła i potoczyła się aż na sam dół.

Leżała poobijana i podrapana w nadbrzeżnym błocie, zbyt zmęczona i słaba, by się poruszyć. Wielkie łzy potoczyły się jej po twarzy, a w powietrzu rozległo się żałosne zawodzenie, lecz nikt go nie usłyszał. Jej płacz był błaganiem o pomoc, lecz nikt nie nadszedł. Jej ramionami wstrząsało desperackie łkanie. Nie chciała wstawać, nie chciała dalej iść, ale co miała zrobić? Zostać w błocie i płakać?

Przestała płakać, kiedy poczuła korzeń kłujący ją w bok, a w ustach smak błota, usiadła: Potem chwiejnie wstała i podeszła do wody, żeby się napić. Zaczęła iść, zawzięcie torując sobie drogę pomiędzy gałęziami, pełznąc nad pniami pokrytymi mchem, wciąż trzymając się brzegu rzeki.

Strumień, wezbrany wiosennymi roztopami, bardzo się rozrósł. Zanim ujrzała wodospad, usłyszała jego huk. Spadał wzdłuż wysokiego brzegu, w miejscu gdzie szeroki strumień zlewał się z wąską rzeczką. Za wodospadem bystre nurty połączonych rzek kipiały na kamieniach, tocząc swe wody w głąb trawiastej równiny.

Grzmiąca kaskada przewalała się przez ujście w wysokim brzegu szeroką falą spienionej wody. Wpadając do pozbawionego kamieni zagłębienia u podstawy skarpy, nieprzerwanie tworzyła obłok mgły oraz wiry i prądy w miejscu zlewania się rzek. W zamierzchłej przeszłości rzeka wcinała się głęboko w twardy kamienny klif za wodospadem. Występ, przez który przelewała się woda, wystawał ze ściany za spadającym strumieniem, tworząc pod nim przejście.

Dziewczynka podeszła bliżej, ostrożnie zajrzała w głąb wilgotnego tunelu i zaczęła posuwać się naprzód za ruchomą kurtyną wody. Uczepiła się mokrej skały, by utrzymać równowagę - ciągłe spadanie strumienia przyprawiało ją o zawroty głowy. Łoskot spienionej wody odbity od kamiennej ściany był ogłuszający. Trwożliwie spojrzała w górę, wiedząc, że po skałach ponad jej głową płynie rzeka, i wolno popełzła dalej. Była już prawie po drugiej stronie, kiedy przejście się skończyło, wolno zwężając się w litą skałę. Tunel nie przechodził na drugą stronę; musiała zawrócić. Kiedy znalazła się na jego początku, spojrzała na rwące masy wody i potrząsnęła głową. Nie było innej drogi.

Weszła do wody. Była zimna, a prądy silne. Dziewczynka wypłynęła na środek rzeki i pozwoliła wodzie unieść się dookoła wodospadu. Potem dostała się do brzegu szerokiej już w tym miejscu rzeki. Pływanie zmęczyło ją, ale z wyjątkiem potarganych włosów, była teraz czystsza. Poczuła się lepiej i znów zaczęła iść, ale nie trwało to długo.

Dzień był niespotykanie ciepły. Kiedy drzewa i krzewy ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni, słońce przygrzewało bardzo przyjemnie. Lecz gdy ognista kula wzniosła się wyżej, jej palące promienie mocno nadwerężyły skromne siły dziewczynki. Po południu zataczając się szła wąską, piaszczystą łachą oddzielającą rzekę od urwistego brzegu. Woda odbijała światło wprost na nią, a niemal biały piaskowiec dodatkowo oślepiał swym blaskiem, potęgując wrażenie gorąca.

Przed nią i po drugiej stronie rzeki aż po horyzont, niewielkie białe, żółte i purpurowe kwiatki budziły do życia na wpół wzrosłe trawy. Ale dziecko nie widziało tego ulotnego piękna wiosennych stepów. Z głodu i wyczerpania zaczęło mieć halucynacje.

- Przyrzekłam, że będę ostrożna, mamo. Pływam tylko troszeczkę, ale dokąd poszłaś? - mamrotała. - Mamo, kiedy coś zjemy? Jestem bardzo głodna i jest mi gorąco. Dlaczego nie przyszłaś, kiedy cię wołałam? Wołałam i wołałam, a ty nie przyszłaś. Gdzie jesteś? Mamo? Mamo! Nie odchodź! Stój! Zaczekaj na mnie! Nie zostawiaj mnie!

Pobiegła śladem swej wizji, lecz skarpa oddalała się w tym miejscu od rzeki. Dziewczynka oddalała się od wody. Biegnąc, zahaczyła stopą o występ skalny i ciężko upadła. Upadek przywrócił jej poczucie rzeczywistości. Usiadła i próbowała zebrać myśli, masując zraniony palec.

Ściana postrzępionego piaskowca była usiana czarnymi wylotami grot i poprzecinana wąskimi pęknięciami i szparami. Procesy rozszerzania i kurczenia, spowodowane ogromną różnicą temperatur, pokruszyły miękką skałę. Dziewczynka zajrzała do niewielkiego otworu przy ziemi, ale grota nie była przytulna.

Duże stado żubrów pasło się spokojnie na soczystej, świeżej trawie pomiędzy skarpą a rzeką. Owładnięta omamem dziewczynka nie zauważyła tych ogromnych rudobrązowych zwierząt. Miały po dwa metry w kłębie i ogromne, zakrzywione rogi. Kiedy je wreszcie dojrzała, nagły strach otrzeźwił ją do reszty. Cofnęła się pod ścianę skarpy, nie spuszczając oka z tęgiego byka, który przestał skubać trawę i zaczął się jej przypatrywać. Odwróciła się i zaczęła uciekać.

Gdy obejrzała się, dostrzegłszy ruch cienia, stanęła jak wryta. Ogromna lwica, dwa razy większa od kota, który o wiele później miał zamieszkać sawannę dalej na południe, podkradała się do stada. Dziewczynka stłumiła okrzyk przerażenia, kiedy potworny kot rzucił się na żubra.

Przerażony ryk żubra został przerwany jednym uderzeniem potężnych szczęk, którymi drapieżnik rozszarpał mu gardło. Tryskająca krew splamiła pysk czworonożnego myśliwego, pokrywając jego brązowe futro purpurą. Nogi żubra drgały konwulsyjnie, nawet po tym, jak lwica rozerwała mu brzuch i wyszarpnęła kawał ciepłego, czerwonego mięsa.

Dziewczynka zmartwiała z przerażenia. Gdy uciekała w dzikim strachu, drugi wielki kot obserwował ją uważnie. Zwykle lwy jaskiniowe zlekceważyłyby potencjalny posiłek w postaci tak niewielkiego stworzenia, ale ta uciekająca istota zbliżała się niebezpiecznie do groty, w której miauczała para nowo narodzonych lwiątek.

Lew, pilnujący młodych w czasie polowania samicy, ryknął ostrzegawczo. Dziewczynka podniosła głowę i ku swemu przerażeniu spostrzegła czającego się na skalnym występie, prężącego się do skoku olbrzymiego kota. Krzyknęła i upadła. Wywracając się otarła nogę w sypkim żwirze pod ścianą skarpy. Zerwała się szybko i poganiana jeszcze większym strachem pobiegła z powrotem.

Lew skoczył z ociężałą gracją, pewny schwytania małego intruza, który ośmielił się naruszyć spokój groty. Nie spieszyło mu się dziewczynka biegła wolno w porównaniu z jego płynnym biegiem a poza tym miał ochotę zabawić się w kotka i myszkę.

Wbiegła w panice do niewielkiego otworu w ścianie skarpy znajdującego się tuż nad ziemią. Pomimo bólu w boku chciwie łapiąc powietrze, przecisnęła się przez niewielkie wejście. Grota była mała i płytka - właściwie była to raczej szczelina w skale. Dziewczynka obróciła się w tej ciasnej przestrzeni i uklękła z plecami przyciśniętymi do ściany, próbując wtopić się w litą skałę.

Kiedy lew dotarł do otworu i zorientował się, że jego pogoń była bezcelowa, zaryczał z wściekłości. Dziewczynka zatrzęsła się na ten dźwięk i z przerażeniem wpatrywała się, jak kot wsuwa w otwór łapę z ostrymi, zakrzywionymi pazurami. Nie mogła się poruszyć; mogła jedynie patrzeć, jak łapa zbliża się do niej, i zawyć z bólu, kiedy pazury wbiły się w jej lewe udo, rozdzierając je czterema równoległymi, głębokimi rysami.

Wijąc się, by odsunąć się poza zasięg łapy lwa, w ciemnej ścianie po lewej stronie znalazła niewielkie wgłębienie. Wsunęła w nie nogi, skuliła się i wstrzymała oddech. Łapa jeszcze raz powoli wsunęła się w otwór, niemalże zasłaniając skąpe światło oświetlające niszę, ale tym razem trafiła w próżnię. Lew ryczał nieustannie, krążąc dookoła otworu.


Grupa wędrowców przekroczyła rzekę poniżej wodospadu, w miejscu, gdzie rozszerzała się, z pluskiem omywając kamienie wystające z płytkiej wody. Było ich ogółem, młodych i starych, dwadzieścioro. Zanim trzęsienie ziemi zniszczyło ich grotę, klan liczył dwadzieścia sześć osób. Daleko z przodu szło dwóch mężczyzn. Za nimi zwartą grupą szły kobiety i dzieci otoczone starcami. Młodzi mężczyźni zamykali pochód.

Szli wzdłuż strumienia od samego początku wędrówki przez płaskie stepy, obserwując padlinożerne ptaki. Ich obecność w powietrzu oznaczała, że to, co przykuło ich uwagę, było jeszcze żywe. Mężczyznom na przedzie spieszyło się - ranne zwierzę było łatwą zdobyczą pod warunkiem, że żaden czworonożny drapieżnik ich nie uprzedził.

Na czele grupy szła kobieta w widocznej ciąży. Spostrzegła pierwsza, że prowadzący mężczyźni przyglądają się czemuś na ziemi. To na pewno jakiś drapieżnik, pomyślała. Klan rzadko na nie polował.

Przy 135 centymetrach wzrostu grube kości kobiety w ciąży sprawiały wrażenie, jakby była jeszcze bardziej krępa. Trzymała się prosto na umięśnionych, pałąkowatych nogach i płaskich stopach. Ramiona, nieproporcjonalnie długie w porównaniu z resztą ciała, były równie pałąkowate jak nogi. Miała duży, orli nos, szczękę wystającą jak kaganiec i była bez podbródka. Niskie czoło wieńczyło dużą, długą głowę osadzoną na krótkiej, mocnej szyi. Rozbudowana potylica podkreślała długość czaszki.

Krótka, kręcona, ruda szczecina pokrywała jej nogi, ramiona i górną część pleców, przechodząc na głowie w gęstwinę długich i grubych włosów. Zimowa bladość zaczynała ustępować miejsca opaleniźnie. Duże, okrągłe, inteligentne, ciemnopiwne oczy były osadzone głęboko pod wydatnymi łukami brwiowymi. Czaiła się w nich ciekawość, gdy przyspieszyła kroku, by zobaczyć, na co natknęli się mężczyźni.

Jak na pierwszą ciążę, kobieta była dosyć stara. Dobiegała dwudziestki i dopóki oznaki życia w niej nie stały się widoczne, klan sądził, że jest bezpłodna. To, że była w ciąży, w niczym nie uszczupliło jednak jej bagażu. Niosła przywiązany do pleców wielki kosz, do którego ze wszystkich stron przytroczona była cała masa zawiniątek. Dodatkowe pakunki wisiały na pasie przewieszonym przez skórę, którą miała na sobie, a którą nosiła w taki sposób, żeby i w jej fałdach dało się coś nieść. Jedna z toreb zwracała uwagę zrobiono ją ze skóry wydry, która miała nienaruszone futro, nogi, ogon i głowę.

Przez nacięcie w gardle zwierzęcia usunięto wnętrzności, mięśnie i kości, tak że reszta tworzyła coś na kształt worka. Głowa, połączona pasmem skóry z grzbietem, tworzyła zamknięcie, a ufarbowane na czerwono ścięgno, przeciągnięte przez otwory w rozcięciu na szyi, było mocno ściągnięte i przywiązane do pasa otaczającego talię kobiety.

Na pierwszy rzut oka stworzenie, które przyciągnęło uwagę mężczyzn, wydało się jej pozbawionym futra zwierzęciem. Ale kiedy podeszła bliżej, zaniemówiła i cofnęła się o krok, chwytając niewielki skórzany woreczek na szyi w nieświadomym geście obrony przed nieznanymi duchami. Przesuwała przez skórę małe przedmioty wewnątrz amuletu, wypowiadając zaklęcia. Bała się podejść bliżej, ale pochyliła się do przodu, wciąż nie dowierzając, że to, co miała przed oczami, jest naprawdę tym, co widzi.

Nie myliła się. To nie zwierzę przyciągnęło żarłoczne ptaki. To było dziecko. Wycieńczone, dziwacznie wyglądające dziecko!

Kobieta rozejrzała się, próbując zgadnąć, jakie inne zagadki mogą czaić się w pobliżu. Zaczęła ciągnąć nieprzytomną dziewczynkę, lecz usłyszała jęk, więc przestała. Jakby zapominając o swych obawach, uklękła przy dziecku i zaczęła nim delikatnie potrząsać. A kiedy dziewczynka obróciła się, ukazując ropiejące ślady pazurów i spuchniętą nogę, kobieta natychmiast rozsupłała ścięgno zamykające woreczek ze skóry wydry.

Mężczyzna idący na czele spojrzał za siebie i zobaczył kobietę klęczącą przy dziecku. Podszedł do nich.

- Iza! Chodź! - rozkazał. - Przed nami ślady lwa jaskiniowego.

- To dziecko, Brun. Ranne, ale żywe - odpowiedziała.

Brun spojrzał na wychudzoną, małą dziewczynkę, jej wysokie czoło, mały nos i dziwnie płaską twarz.

- Nie jest z klanu - orzekł z gwałtownym gestem i odwrócił się, by odejść.

- Brun, to jest dziecko. Ona jest ranna. Umrze, jeżeli ją tutaj zostawimy. - W oczach Izy widać było błaganie, pomagała sobie gestykulując.

Przywódca grupy wpatrywał się w kobietę. Był od niej o wiele wyższy - miał ponad 150 centymetrów wzrostu, mocno umięśniony i potężny z dużą, wypukłą klatką piersiową i grubymi, pałąkowatymi nogami. Z wyglądu był podobny do Izy, choć jego cechy zewnętrzne były bardziej wyraziste, miał wydatniejsze łuki nadczołowe, większy nos. Nogi, brzuch, klatka piersiowa i górna część pleców pokryte były szorstkim, brązowym włosem zasługującym prawie na miano futra. Krzaczasta broda skrywała wydatną, pozbawioną podbródka szczękę. Jego okrycie również było podobne, lecz trochę krótsze, inaczej związane i z mniejszą liczbą zakładek i kieszeni do noszenia różnych rzeczy.

Nie niósł żadnych pakunków, a jedynie broń i zimowe futrzane okrycie podtrzymywane na plecach szerokim skórzanym pasem owiniętym wokół pochyłego czoła. Na prawym udzie miał pociemniałą, wyglądającą jak tatuaż bliznę w kształcie litery U, której końcówki rozszerzały się na boki. Była to oznaka jego totemu żubra. Nie potrzebował żadnych ornamentów podkreślających przywództwo. Jego postura i uległość innych dobitnie o tym świadczyły.

Gdy opuścił zrobioną z kości przedniej nogi konia maczugę z ramienia na ziemię i oparł jej uchwyt o udo, Iza poznała, że Bron poważnie myśli nad jej prośbą. Czekała spokojnie, skrywając podniecenie, żeby dać mu czas do namysłu. Postawił na ziemi ciężką dzidę i oparł jej hartowane ogniem drzewce o ramię. Poprawił bola, które nosił razem z amuletem na szyi, tak by rozłożyć równomiernie wszystkie trzy kamienie. Zza rzemienia, którym był przepasany, wyciągnął pas miękkiej jeleniej skóry. Zwężał się on na końcach, a w środku miał wszyte wgłębienie służące do miotania kamieni. Przesunął skórą po ręce i zamyślił się.

Brun nie lubił szybko podejmować decyzji dotyczących klanu, zwłaszcza teraz, kiedy byli bezdomni. Dlatego nie odmówił od razu. Powinienem był wiedzieć, że Iza zechce jej pomóc, pomyślał. Przecież czasami praktykuje swą uzdrowicielską magię nawet na zwierzętach, zwłaszcza młodych. Będzie zła, jeśli nie pozwolę jej pomóc temu dziecku. Jej pochodzenie nie robi tu żadnej różnicy, ona widzi tylko ranne dziecko. Hm, może właśnie dlatego jest tak dobrą uzdrowicielką. Ale nawet uzdrowicielka jest tylko kobietą. Co za różnica, czy będzie zła, czy nie? Dobrze wie, że nie powinna tego okazywać, a i tak mamy dość kłopotów, nawet bez tego rannego obcego dziecka. Ale jej totem, duchy... Czy nie rozzłoszczą się bardziej, jeżeli ona będzie zła? Jeśli znajdziemy nową jaskinię... nie, kiedy znajdziemy nową jaskinię, Iza będzie musiała uwarzyć napój na ceremonię dziękczynną. A jeśli będzie tak zła, że popełni błąd? Rozgniewane duchy mogłyby wszystko zepsuć. I tak są już dosyć złe. W czasie ceremonii wszystko musi się udać. Niech sobie weźmie dziecko, pomyślał. Szybko zmęczy się dodatkowym obciążeniem, a dziewczynka jest tak wycieńczona, że nawet czary mojej siostry mogą jej nie pomóc. Brun wetknął procę z powrotem za pas, podniósł broń i wzruszył ramionami. Niech robi, co chce, może ją zabrać albo zostawić, jak chce. Odwrócił się i szybko odszedł.

Iza wyjęła z koszyka skórzane okrycie, owinęła nim dziewczynkę, podniosła ją i przytroczyła sobie do biodra. Zdziwiła się, jak niewiele ważyła. Dziecko zajęczało, kiedy je podnosiła. Iza pogłaskała je i zajęła swoje miejsce za dwoma mężczyznami.

Inne kobiety zatrzymały się w pewnej odległości od Izy i Bruna. Kiedy spostrzegły, że uzdrowicielka coś podnosi i zabiera ze sobą, ich ręce zaczęły wykonywać szybkie ruchy podkreślane nielicznymi gardłowymi pomrukami - oznakami podrażnionej ciekawości. Wszystkie były ubrane tak samo jak ona i niosły równie dużo bagażu, z wyjątkiem worka ze skóry wydry. Był to ich cały dobytek ocalony z rumowiska pozostałego po trzęsieniu ziemi.

Dwie z siedmiu kobiet niosły w zawiniątkach niemowlęta. Trzymały je tuż przy ciele, co ułatwiało karmienie. W czasie postoju jedna z nich poczuła kroplę ciepłej wilgoci, wysupłała więc nagie dziecko z zawiniątka i trzymała przed sobą, aż przestało się moczyć. W czasie dłuższych postojów dzieci często były okrywane miękkimi skórami i dodatkowo okładane różnymi materiałami, które miały za zadanie pochłaniać ich rzadkie wydaliny - runem dzikich owiec zbieranym z ciernistych krzewów, w czasie gdy zwierzęta zmieniały sierść, ptasim puchem, czy wreszcie włóknami rozmaitych roślin. Ale w czasie wędrówki było prościej i wygodniej trzymać nagie dziecko przed sobą i nie przerywając marszu, pozwolić mu wypróżnić się na ziemię.

Kiedy na nowo rozpoczęły marsz, trzecia kobieta podniosła małego chłopca i za pomocą skórzanego pasa przytroczyła go sobie do biodra. Chwilę potem zaczął się wiercić, chcąc zejść na ziemię i iść o własnych siłach. Puściła go, wiedząc, że wróci, kiedy się zmęczy. Starsza dziewczynka, mimo że nie była jeszcze kobietą, niosła ciężar jak wszystkie inne. Podążała za matką idącą śladami Izy, od czasu do czasu zerkając na chłopca, mężczyznę prawie, który zamykał pochód kobiet. Starał się iść w pewnej odległości od kobiet, tak by wyglądało na to, że jest jednym z trzech myśliwych zamykających grupę, a nie jednym z dzieci. Żałował, że nie może nieść żadnego myśliwskiego trofeum i nawet zazdrościł jednemu ze starców idącemu z grupą kobiet, bo ten niósł na ramieniu wielkiego upolowanego z procy zająca.

Myśliwi nie byli jedynymi zdobywcami pożywienia dla klanu. Bardzo często robiły to kobiety, a ich działania były nawet pewniejsze. Nie zważając na obciążenie, przetrząsały okolice tak umiejętnie, że prawie wcale nie zwalniało to tempa marszu. Skupisko lilii zostało szybko pozbawione pączków i kwiatów, a kilka uderzeń motyki ukazywało delikatne, świeże korzonki. Kłącza pałki były jeszcze łatwiejsze do wyrwania z podmokłego gruntu.

Gdyby nie to, że się przenosili, kobiety zapamiętałyby miejsce pełne wysokich, smukłych roślin, by powrócić do nich, gdy dojrzeją, i zebrać delikatne ogonki. A jeszcze później żółty pyłek zmieszany ze skrobią uzyskaną z włókien starych korzeni dałby w efekcie przaśne, treściwe ciasteczka. A gdy końce roślin by się wysuszyły, kobiety zebrałyby włókna - wiele koszy, które niosły, było uplecionych z twardych liści i łodyg. Ale teraz zbierały tylko to, co znalazły: młode pędy i delikatne liście koniczyny, lucerny, mleczu, oskubane z kolców osty, nieco wczesnych jagód i owoców. Ostro zakończone motyki były w ciągłym użyciu. W zwinnych rękach kobiet nic nie mogło im ujść. Służyły do podnoszenia opadłych konarów, pod którymi kryły się traszki i smakowite, tłuste gąsienice; za pomocą motyk kobiety wyławiały słodkowodne mięczaki, nie mówiąc już o rozmaitych bulwach, cebulkach i korzonkach, które po prostu wykopywały z ziemi.

Wszystko to było natychmiast chowane w którejś z rozlicznych kieszeni lub w wolnym zakątku jakiegoś koszyka. Duże, zielone liście służyły do owijania różnych rzeczy; niektóre, jak łopian, nadawały się do gotowania i jedzenia. Wyschnięte kawałki drewna, gałązki, trawy, a nawet zwierzęcy nawóz też były skrzętnie zbierane. I chociaż późnym latem wybór rzeczy nadających się do jedzenia był większy, już teraz nie można było narzekać - jeśli wiedziało się, gdzie szukać.

 

Iza podniosła wzrok, gdy dokuśtykał do niej starzec - był po trzydziestce. Nie niósł żadnych pakunków ani broni, miał jedynie długą laskę, którą podpierał się w czasie marszu. Jego prawa noga była krótsza i wyraźnie na nią utykał, a mimo to poruszał się z zadziwiającą sprawnością. Jego prawe ramię i ucięta poniżej łokcia ręka były w zaniku. Potężne ramię, ręka i muskularna noga po lewej, w pełni rozwiniętej stronie, nadawały mu koślawy wygląd. Czaszka była większa niż u pozostałych członków klanu. Komplikacje przy porodzie okaleczyły go na całe życie.

Był pierworodnym bratem Izy i Bruna. Gdyby nie kalectwo, zostałby przywódcą. Skóra, którą nosił, przycięta była na męski sposób, a na plecach, wzorem innych mężczyzn, przytroczone miał ciepłe futro, które służyło mu również za posłanie. Do pasa miał jednak przywiązanych wiele pakunków, a na plecach płachtę skrywają jakiś wypukły przedmiot.

Lewa część jego twarzy była mocno zniekształcona, brak było w niej oka, ale za to prawe oko błyszczało nie tylko inteligencją, ale i czymś więcej. Mimo że był kaleką, poruszał się z powagą płynącą z mądrości i poczucia swego miejsca w plemieniu. Był Mog-urem, najpotężniejszym czarownikiem, najgroźniejszą i najbardziej czczoną istotą wszystkich klanów. Był przekonany, że zdeformowane ciało było mu dane, by mógł stać się pośrednikiem ze światem duchów, a nie po to, by przewodzić swemu klanowi. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w wielu wypadkach jego władza znacznie przewyższała władzę któregokolwiek z przywódców. Tylko najbliższa rodzina pamiętała imię nadane mu przy urodzeniu i zwracała się do niego w ten sposób.

- Creb - powitała go Iza i uczyniła gest oznaczający, że miło jej, iż się do niej przyłączył.

- Iza? - Wskazał na dziecko, które niosła.

Kobieta rozchyliła okrycie i Creb przyjrzał się uważnie małej, zarumienionej twarzy. Jego oko powędrowało w stronę spuchniętej nogi i ropiejącej rany, a potem na uzdrowicielkę, starając się wyczytać coś z jej twarzy. Dziewczynka jęknęła, a rysy twarzy Creba wyraźnie zmiękły. Pokiwał głową z aprobatą.

- Dobrze - powiedział. Dźwięk był gardłowy, przypominał burknięcie. A potem uczynił gest, który miał znaczyć: - Dość śmierci.

Creb pozostał z tyłu. Nie musiał podporządkowywać się zasadzie, która przydzielała każdemu miejsce i pozycję, mógł iść nawet z przywódcą, jeśli miał na to ochotę. Mog-ur był ponad i poza hierarchią klanu.

Gdy Brun zatrzymał się, by rozejrzeć się po okolicy, ślady lwów były już dość daleko za nimi. Za rzeką, jak tylko sięgał wzrokiem, widniał pagórkowaty step przechodzący w oddali w płaską, zieloną równinę. Nic nie zasłaniało widoku. Kilka rachitycznych drzewek stanowiło dobrą perspektywę dla rozległej równiny, podkreślając jej pustkę.

W oddali chmura pyłu zdradzała obecność dużego stada rogatych zwierząt. Brun żałował, że nie może zwołać myśliwych i pognać za stadem. Za nim rozciągał się szmat stepu i daleki, liściasty las. Po tej stronie rzeki step kończył się niespodziewanie nadbrzeżnym klifem, Kamienna ściana przechodziła w podnóże majestatycznych, pokrytych lodowcem gór. Lodowe czapy mieniły się odcieniami różu, karmazynu, fioletu i purpury, odbijając promienie zachodzącego słońca. Gigantyczne, błyszczące klejnoty zdobiły królewskie szczyty. Przywódca był poruszony tym widokiem.

Zawrócił i poprowadził klan w stronę klifu, gdzie zawsze istniała możliwość znalezienia jaskini. Potrzebowali schronienia, ale najważniejsze było znalezienie stosownej kryjówki dla totemu. Opiekuńcze duchy, jeżeli jeszcze ich nie opuściły, potrzebowały domu. Duchy były na nich złe, trzęsienie ziemi było tego wyraźnym dowodem. Zniszczyły dom i spowodowały śmierć sześciu członków plemienia. Jeżeli nie znajdą stałego miejsca dla duchów totemu, te opuszczą klan, zdając go na łaskę i niełaskę złych duchów, które przynosiły choroby i płoszyły zwierzynę. Nikt nie wiedział, dlaczego duchy były rozzłoszczone, nawet Mog-ur, mimo że co noc odprawiał swe rytuały, by ostudzić ich gniew i oddalić poczucie strachu ciążące nad klanem. Wszyscy się bali, ale najbardziej bał się Brun.

Klan znajdował się pod jego pieczą i Brun czuł brzemię odpowiedzialności. Duchy, te niewidoczne siły i ich niezgłębione zamiary, zbijały go z tropu. Czuł się o wiele pewniej podczas polowań. Żadna z jaskiń, które do tej pory obejrzał, nie nadawała się - wszystkim czegoś brakowało - a Brun robił się coraz bardziej niespokojny. Cenne ciepłe dni, kiedy powinni gromadzić zapasy na zimę, uciekały bezpowrotnie, marnotrawione na poszukiwanie nowego domu. Wkrótce może zostać zmuszony do tego, by ukryć klan w jakiejś nieodpowiedniej dziurze i podjąć poszukiwania na nowo dopiero w przyszłym roku. Byłoby to bardzo niekorzystne. Brun miał gorącą nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Długo szli wzdłuż podnóża klifu. Kiedy dotarli do wąskiego wodospadu spadającego wzdłuż kamiennej ściany, Brun zatrzymał grupę. Mgła wodospadu i promienie słońca tworzyły migotliwą tęczę. Zmęczone kobiety postawiły na ziemi swoje bagaże i rozeszły się w poszukiwaniu drewna.

Iza rozłożyła futrzane okrycie, położyła na nim dziecko, a sama poszła pomóc innym kobietom. Martwiła się o dziewczynkę. Oddychała płytko i nadal się nie ocknęła; nawet jej pojękiwania stały się rzadsze. Iza myślała o tym, jak pomóc dziecku i o ziołach, które miała w podręcznym woreczku. Zbierając drewno, bacznie oglądała okoliczne rośliny. Każda z nich, bez względu na to, czy znana, czy nie, miała dla niej wartość medyczną lub odżywczą. Zresztą niewiele było takich, których by nie znała.

Kiedy na podmokłym brzegu małego strumyka spostrzegła długie łodygi mających właśnie zakwitnąć irysów, jeden kłopot był już rozwiązany. Pędy chmielu wijące się wokół jednego z drzew podsunęły inny pomysł, ale zdecydowała się użyć sproszkowanego chmielu, który miała w torbie, ponieważ jajowate szyszki tej rośliny były jeszcze niedojrzałe. Ściągnęła miękką, szarą korę z krzaka olchy rosnącego nad wodą i powąchała ją. Wydzielała mocny aromat. Iza pokiwała głową i schowała korę. Zanim poszła z powrotem, nazbierała jeszcze kilka garści młodych liści koniczyny.

Kiedy zebrano drewno i przygotowano ognisko, Grod, mężczyzna, który szedł na przedzie z Brunem, wyjął żarzący się kawałek drewna owinięty mchem i umieszczony w rogu żubra. Potrafili krzesa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin