Henryk Sienkiewicz - Przez stepy.pdf

(191 KB) Pobierz
35814598 UNPDF
Henryk Sienkiewicz
Przez stepy
Opowiadanie
kapitana R.
PIW
Warszawa 1997
$całość w jednym tomie
$p$w$z$n
"Print 6Ď"
Lublin 1995
`pa
Adaptacja na podstawie
książki wydanej przez
Państwowy Instytut
Wydawniczy
Warszawa 1976
Redakcja techniczna
wersji brajlowskiej:
Piotr Kaliński
Skład, druk i oprawa:
$p$w$z$n "Print 6Ď"
ul. Wieniawska 13
20-071 Lublin
tel. (0-81) 295-18
$i$s$b$n #hc-heihg-ic-b
`st
Henryk Sienkiewicz
Przez stepy
Opowiadanie kapitana R.
Za czasu mego pobytu w Kalifornii wybrałem się pewnego razu z moim
zacnym i dzielnym przyjacielem, kapitanem,w odwiedziny do naszego
rodaka, mieszkającego w odludnych górach Santa Lucia. Ponieważ nie
zastaliśmy go w domu, przesiedzieliśmy dni pięć w głuchym wąwozie
w towarzystwie starego sługi Indianina, który pod niebytność pana
pilnował pszczół i kóz angorskich. Stosując się do miejscowych
zwyczajów spędzałem znojne dnie letnie śpiąc przez większą część
czasu, nocami zaś, zasiadłszy przy ognisku z suchego "czamizalu",
słuchałem opowiadań kapitana, jego nadzwyczajnych przygód i
wypadków, jakie tylko na pustyniach amerykańskich mogą mieć
miejsce.
Chwile te uchodziły mi bardzo uroczo. Noce były prawdziwie
Kalifornijskie: ciche, ciepłe, gwiaździste; ognisko buzowało się
raźnie, a w jego blaskach widziałem olbrzymią, ale piękną i
szlachetną postać starego wojownika - pioniera, który podnosząc
oczy ku gwiazdom szukał pamięcią ubiegłych zdarzeń, drogich imion
i drogich twarzy, powłóczących nawet we wspomnieniu czoło jego
smutkiem łagodnym . Jedno z tych opowiadań podaję tak po prostu,
jak je słyszałem; sądząc, że i czytelnik wysłucha go z równą mojej
ciekawością.
Rozdział pierwszy
Przybywszy do Ameryki we wrześniu roku 1849 - mówił kapitan -
znalazłem się w Nowym Orleanie, który wówczas był jeszcze miastem
na wpół francuskim, stamtąd zaś udałem się w górę Missisipi, do
jednej wielkiej plantacji cukrowej, gdzie znalazłem pracę i dobre
wynagrodzenie.Ale że byłem naonczas młody i przedsiębiorczy,
przykrzyło mi się siedzenie na miejscu i piśmienna robota;
porzuciłem więc ją wkrótce, a natomiast rozpocząłem życie leśne.
Mnie i moim towarzyszom upłynęło w ten sposób kilka lat wśród
jezior luizjańskich, krokodylów, wężów i moskitów. Utrzymywaliśmy
się z polowania i rybołówstwa, a od czasu do czasu spławialiśmy
wielkie partie drzewa po rzece aż do Orleanu, gdzie nam płacono za
nie niezłe pieniądze. Wyprawy nasze sięgały częstokroć stron
bardzo odległych. Zapuszczaliśmy się aż do krwawego Arkanzasu
(Bloody-Arkansas),który, dziś jeszcze mało zamieszkany, wtedy był
zupełnie prawie pusty. Takie życie, pełne trudów i
niebezpieczeństw, krwawych zajść z pirata mina Missisipi, i z
Indianami, których pełno jeszcze było w Luizjanie, w Arkanzasie i
Tenessee, zahartowało moje niezwyczajne z natury siły i zdrowie, a
przy tym dało mi doświadczenie stepowe, tak że w tej wielkiej
księdze umiałem czytać nie gorzej od każdego czerwonego wojownika.
Dzięki temu doświadczeniu, gdy po odkryciu złota w Kalifornii
wielkie partie emigrantów prawie codziennie opuszczały Boston, New
York, Filadelfię i inne miasta wschodnie, jedna z nich wezwała
mnie na swego dowódcę, czyli, jak u nas mówią, kapitana.
Zgodziłem się chętnie, bo cuda wtedy opowiadano o Kalifornii; od
dawna więc nosiłem się z zamiarem puszczenia się na Daleki Zachód;
nie mniej jednak nie ukrywałem sobie niebezpieczeństw tego
przedsięwzięcia. Dziś przestrzeń z New Yorku do San Francisco
przebywa się w tydzień koleją, a prawdziwa pustynia zaczyna się
dopiero od Omaha: wtedy było zupełnie co innego. Wszystkie te
miasta i miasteczka, których teraz między New Yorkiem a Chicago
jak maku, nie istniały jeszcze, a i samo Chicago wyrosłe później
jak grzyb po deszczu, było tylko lichą i nieznaną osadą rybacką,
której nie znalazłbyś na żadnej mapie. Trzeba więc było iść z
wozami, ludźmi i mułami przez kraje zupełnie dzikie, a zamieszkane
przezgroźne plemiona Indian: Kruków, Czarnonogich, Pawnisów,
Siuksów i Arikarów, przed którymi ukryć się większej liczbie ludzi
było prawie niepodobieństwem,albowiem ruchliwe jak piasek te
pokolenia nie mają stałych siedlisk, ale jako myśliwskie krążą po
całej przestrzeni stepów za stadami bawołów i antylop. Groziły nam
więc niemałe trudy; ale kto się wybiera na Daleki Zachód, musi być
na nie przygotowany, jak również i na to, że nieraz głowy
nadstawić przyjdzie. Więcej też niż wszystkiego obawiałem się
odpowiedzialności, jaką na siebie brałem ;ponieważ jednak rzecz
już była ułożona, nie było co innego do roboty, jak zająć się
przygotowaniami do drogi. Trwały one przeszło dwa miesiące, bo
trzeba było sprowadzać wozy aż z Pensylwanii Pittsburga, kupować
muły, konie, broń i czynić znaczne zapasy żywności. Ku końcowi
jednak zimy wszystko było gotowe.
Chciałem wyruszyć tak, abyśmy wielkie stepy leżące między
Missisipi a górami skalistymi przebyli wiosną, wiedziałem bowiem,
że latem, skutkiem upałów panującym na tych odkrytych
przestrzeniach, mnóstwo ludzi zapada na różne choroby. Z tego
samego powodu postanowiłem nie prowadzić taboru południową drogą
na St. Louis, ale na Iowę, Nebraskę i północne Colorado. Była to
droga niebezpieczniejsza ze względu na Indian, ale bez wątpienia
zdrowsza. Zamiar ten wzbudził z początku opór między ludźmi
należącymi do taboru, ale gdym oświadczył, aby jeśli nie chcą
czynić wedle mej woli, szukali innego kapitana, po krótkim namyśle
zgodzili się i z pierwszym tchnieniem wiosny ruszyliśmy w drogę.
Zaczęły się zaraz dla mnie dni dość trudne, zwłaszcza nim się
ludzie oswoili ze mną i z warunkami podróży. Osoba ma wzbudzała
wprawdzie ufność, bo awanturnicze pochody moje do Arkanzas
zjednały mi pewną sławę między ruchliwą ludnością nadgraniczną, a
imię "Big Ralf"(Wielki Raalf"),pod którym mnie znano na stepach,
obiło się już nie raz o uszy większej części moich ludzi. Ale w
ogóle "kapitan", czyli dowódca, bywał z natury rzeczy często w
położeniu bardzo względem emigrantów drażliwym. Do mnie należało
wybierać obozowiska na noc, czuwać nad pochodem w dzień, mieć
okona cały tabor, ciągnący się czasem milę po stepie, wyznaczać
straże na postojach i wydawać pozwolenie na odpooczynek oddziałom
udającym się kolejno na wozy.
Amerykanie mają wprawdzie w sobie ducha organizacji posuniętego do
wysokiego stopnia, ale w miarę trudów podróży energia ludzka
słabnie, zniechęcenie ogarnia najwytrwalszych i wówczas nikomu nie
chce się dniem harcować konno, nocą iść na straże, a każdy
natomiast rad by wymknąć się od przypadającej na niego kolei i
leżeć po całych dniach na wozie. Przy tym w stosunkach z Jankesami
kapitan musi umieć pogodzić karność z pewną poufałością
koleżeńską, co nie jest rzeczą łatwą. Bywało więc tak, że w czasie
pochodu i w godzinach nocnych postojów byłem zupełnym panem woli
każdego z moich towarzyszów, ale w czasie dziennych wypoczynków po
farmach i osadach, które spotykaliśmy z początku na drodze,
kończyła się i moja rola rozkazodawcy.Wówczas każdy był sobie
panem i nieraz musiałem zwalczać opór zuchwałych awanturników;ale
gdy wobec licznych "ringów" okazało się po kilkakroć, że moja
mazowiecka pięść silniejszą jest od amerykańskich, zaraz urosło
moje znaczenie, i później nie miałem nigdy żadnych zajść
osobistych. Zresztą znałem już na wylot charakter amerykański,
wiedziałem więc, jak sobie radzić, a przy tym wytrwania i zachęty
dodawała mi pewna para niebieskich oczu, spoglądająca na mnie spod
płóciennego dachu wozu ze szczególnyn zajęciem. Oczy te, patrzące
spod czoła ocienionego bujnym złotym włosem, należały do młodej
dziewczyny imieniem Lilian Morris, rodem z Massachusetts z
Bostonu. Była to istota delikatna, wiotka, o rysach drobnych i
twarzy smutnej, pomimo iż prawie dziecinnej.
Smutek ten w tak młodej dziewczynie uderzył mnie zaraz z początku
podróży, ale wkrótce zajęcia związane z rolą kapitana zwróciły mój
umysł i uwagę gdzie indziej. Przez pierwsze tygodnie prócz
zwykłych codziennych:"good morning!" zamieniliśmy zaledwie parę
słów innych. Litując się jednak nad młodością i osamotnieniem
Lilian, nie było bowiem nikogo z jej krewnych w całej karawanie,
oddałem biednej dziewczynie kilka małych usług. Osłaniać ją swoją
powagą dowódcy i pięścią od natarczywości młodych ludzi
podróżujących razem nie miałem najmniejszej potrzeby, albowiem po
między Amerykanami najmłodsza kobieta może być pewna jeśli nie
nadskakującej grzeczności, jaką odznaczają się Francuzi, to
przynajmniej zupełnego bezpieczeństwa. Ze względu jednak na
delikatne zdrowie Lilian umieściłem ją w najwygodniejszym ze
wszystkich wozie, prowadzonym przez wielce doświadczonego woźnicę
Smitha, sam usłałem jej siedzenie, na którym w nocy mogła sypiać
wygodnie, wreszczie oddałem na jej użytek ciepłą skórę bawolą,
których kilka miałem w zapasie. Lubo przysługi te mało były
znaczące, Lilian zdawała się czuć za nie żywą wdzięczność i nie
pomijała żadnej sposobności, przy której mogła mi ją okazać. Było
to stworzenie widocznie bardzo łagodne i nieśmiałe. Dwie kobiety:
ciotka Grosvenor i ciotka Attkins, które dzieliły z nią wóz,
pokochały ją wkrótce niezmiernie za słodycz jej charakteru,
przezwisko zaś "Little Bird" (mały ptaszek), nadane jej przez nie,
stało się wkrótce mianem, pod którym znano ją w całym obozie. Z
tym wszystkim między mną a Małym Ptaszkiem nie było najmniejszego
zbliżenia, pókim nie dostrzegł, że błękitne, a prawie anielskie
oczy tego dziewczątka zwracają się za mną ze szczególniejszą jakąś
sympatią i uporczywym zajęciem.
Można to sobie było wytłumaczyć tym, że między wszystkimi ludźmi
należącymi do taboru ja jeden miałem trochę ogłady towarzyskiej ;
Lilian więc, po której także znać było staranniejsze wychowanie,
widziała we mnie kogoś bliższego siebie niż reszta otoczenia. Ale
wtedy ja tłumaczyłem to sobie trochę inaczej i zajęcie się jej
połechtało moją próżność, próżność zaś sprawiła, żem sam zaczął
być na Lilian uważniejszym i częściej jej w oczy zaglądać. Wkrótce
potem sam już sobie nie umiałem zdać sprawy,jakim sposobem to się
stało, że dotąd nie zwróciłem żadnej prawie uwagi na tak wyborną
istotę, która każdego posiadającego serce człowieka odrazu
tkliwymi mogła natchnąć uczuciami. Odtąd też lubiłem kręcić się na
koniu koło jej wozu. W czasie upału dziennego, który pomimo
wczesnej wiosennej pory mocno nam w godzinach południowych
dokuczał, gdy muły wlokły się leniwo, a karawana rozwłóczyła się
tak po stepie, że stojąc przy pierwszym wozie ledwie można było
dostrzec ostatni, przelatywałem często z końca w koniec,
zajeżdżając bez potrzeby konie, by tylko w przelocie zobaczyć tę
jasną główkę i te oczy, prawie mi już z myśli nie schodzące.Z
początku wyobraźnia moja więcej była zajęta niż serce, jednak
myśl, że wśród tych obcych ludzi nie jestem zupełnie obcym, ale
mam jedną maleńką duszę sympatyczną, zajmującą się mną trochę,
lubej dodała mi otuchy.Może to już i nie pochodziło z próżności,
lecz z tej potrzeby, którą na ziemi człowiek czuje, aby nie
rozpraszać myśli i serca na tak nieokreślone i ogólne przedmioty,
jakimi są lasy tylko i stepy, ale aby je skupić na jedną żywą
kochaną istotę i zamiast gubić się w jakichś oddaleniach i
nieskończonościach odnaleźć samego siebie w sercu bliskim.
Uczułem się tedy mniej samotny i cała podróż nowych, nie znanych
dotąd nabrała dla mnie powabów. Dawniej, gdy karawana rozciągała
się oczu, widziałem w tym tylko brak ostrożności i nieporządek, za
który gniewałem się mocno.Teraz, gdym zatrzymał się na jakiej
wyniosłości, widok tych wozów białych i pasiastych, oświetlonych
słońcem i nurtujących na kształt okrętów morzu traw, widok konnych
i zbrojnych ludzi, rozrzuconych w malowniczym nieładzie obok
pociągów, napełniał duszę moją zachwytem i błogością. I nie wiem,
skąd mi się brały takie porównania, ale zdawało mi się,że to jakiś
tabor biblijny, który ja, jakby patriarcha, wiodę do Ziemi
Obiecanej. Dzwonki na uprzężach mułów i śpiewne "get up!" woźniców
wtórowały wtedy jakby muzyka myślom moim, pobudzonym przez serce i
przyrodzenie.
Jednakże z Lilian od owej rozmowy oczu nie przechodziliśmy prawie
do innej, bo krępowała mnie obecność kobiet razem z nią jadących.
Przy tym,od czasu, jakem spostrzegł, że tam jest już coś między
nami, czego sam jeszcze nie umiałem nazwać, a przecie czułem, że
było, ogarnęła mnie jakaś dziwna nieśmiałość. Podwoiłem jednak
moją troskliwość o kobiety i często zaglądałem do wozu pytając o
zdrowie ciotkę Attkins i ciotkę Grosvenor, aby tym sposobem
usprawiedliwić i zrównoważyć starania, jakimi otoczyłem Lilian.
Ona jednak rozumiała doskonale tę moją politykę i porozumienie to
stanowiło jakby naszą tajemnicę, ukrytą dla reszty towarzyszów.
Wkrótce jednak spojrzenia, przelotna zamiana słów i tkliwe
starania już mi nie mogły wystarczyć. Ta dziewczyna z jasnymi
włosami i słodkim spojrzeniem ciągnęła mnie ku sobie z
nieprzepartą jakąś siłą. Począłem o niej myśleć po całych dniach,
a nawet nocą, gdy zmęczony objazdem straży i ochrypły od
nawoływań: "All's right!" wszedłem wreszcie na wóz i owinąwszy się
skórą bawolą, zamykałem oczy, aby zasnąć - zdawało mi się,że owe
komary i moskity brzęczące koło mnie śpiewają mi bez ustanku do
ucha imię: Lilian! Lilian! Lilian! Postać jej stawała przy mnie w
snach moich; po przebudzeniu pierwsza myśl leciała do niej jakby
jaka jaskółka ;a jednak, dziwna rzecz! nie spostrzegłem się od
razu, że ten luby powab jakiego nabrało dla mnie wszystko, i to
malowanie w duszy przedmiotów złotymi kolorami, i te myśli płynące
za jej wozem, to nie przyjaźń ani przychylność dla sieroty, ale
mocniejsze daleko uczucie, od którego nikt się nie obroni, gdy na
niego kolej nadejdzie.
Byłbym się może wcześniej spostrzegł, gdyby nie to, że słodycz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin