London_Jack-Opowiesci_Morz_Poludniowych.pdf

(1190 KB) Pobierz
3263352 UNPDF
Jack LONDON
OPOWIEŚCI
Mórz POŁUDNIOWYCH
Przełożyli:
Tadeusz Jan Dehnel, Tadeusz Evert, Zygmunt Glinka,
Gabriel Karski, Kazimierz Piotrowski, Krystyna Tarnowska,
Bronisław Zieliński
Wydawnictwo Spółdzielcze
Warszawa 1987
(ji14)
SZERYF KONY
Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo — powiedział Cudworth
wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. — Osiemnaście lat temu
wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem
na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi
jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie
ci się droższa.
Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie — lanai — po pół-
nocnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się
nad taką lub inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu.
Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księ-
życowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu.
Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżą-
ce o tysiąc stóp niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeż-
nego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu
zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniej-
szy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp wiecznego lata — nie wiatr, lecz westchnie-
nie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego w słodkiej drzemce.
— Kraina marzeń — powiedziałem.
— Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju — dodał Cudworth.
— Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba.
Czy pan spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę?
Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew
od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej,
nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cienio-
wał jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy — ruchliwe,
żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora po-
wiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę
pośród drzew kawowych i araukarii.
— Kraina wiecznej ciszy — powiedziałem. — Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? — Ro-
zumie pan, o co mi chodzi?
Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi.
2
— Jak może dąć za taką barierą?
Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże prze-
słaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe
od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce.
— Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na go-
dzinę.
Uśmiechnąłem się niedowierzająco.
Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał ko-
lejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry.
— Zamiata w tę i w tamtą, hę?... Od kiedy?... Co, dopiero od tygodnia?... Halo, Abe...
To ty?... Aha, aha... Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui... Rozwieś lepiej
wiatrochrony... Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek... Szkoda!
— Prawie huragan — zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. — Zawsze nabijam
się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wia-
tru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie!
Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkune-
rze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia
pogoda!
— Nie do wiary — bąknąłem. — Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził?
— Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej
stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi pan, ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego
w nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje
się odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr.
Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza
korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała
jeszcze absolutna cisza. Niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr —
subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwa-
biście chłodny, upajający niby studzone wino — chłodny tak, jak potrafi być tylko górski
powiew na tym rajskim wybrzeżu.
— Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? — podjął gospo-
darz. — Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale
znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się
tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel,
więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł.
— Miłość — zapytałem. — Kobieta?
Cudworth pokręcił głową.
— I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua.
Paliłem bez słowa. Czekałem.
— Kochał się już... we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz
w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet.
3
— Może jakaś zbrodnia? — zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony.
Cudworth znów pokręcił głową.
— Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był szeryfem Kony.
— Uparł się pan sypać paradoksami — powiedziałem.
— Może się tak wydawać — przyznał. — W tym właśnie tkwi całe piekło.
Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść.
— Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten
człowiek... Cóż, nie będę robił tajemnicy... Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina *
zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wo-
dzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia
funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem
w życiu. Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał rów-
nie wielkie, równie wspaniałe jak ciało.
Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ze-
ślizguje się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w sta-
nie mu pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca,
cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło
przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte'a.
Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne.
A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącami słabą
— och! — prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi pod-
sycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu
tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że to opalenizna, gdy-
by nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni
skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to
opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył.
Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja
patrzyłem od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora. Nie chcia-
łem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy.
Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Ra-
zem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i ce-
chowali młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył
mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie
radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb
piętnaście sążni ** i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym,
a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się nicze-
go. Kiedy rozbiła się „Luga”, przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało
to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które
* K a m a i n a — tubylec
** S ą ż e ń — ok. 180 centymetrów
4
pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek! Półbóg! Razem
przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule,
a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go
zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to
człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny
od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a do-
strzegał tylko jasne cele.
Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie
szczęśliwego, zadowolonego ze świata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie
nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł
marzyć o czymś więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na
zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet ciele-
snych był doskonałością. Nie chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy.
Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość, Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do
śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból gło-
wy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł
być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu?
Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną
gwiazdę i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go pozna-
łem), kiedy zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwi-
skiem Schultz, który grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był
zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozda-
niu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz
przebił i wystraszył wszystkich — wszystkich z wyjątkiem Lyte'a. Lyte'owi nie podobał
się ton Niemca, przebił więc z kolei. Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte
znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte
dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na
karty. Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż
wreszcie zaszantażował Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową
trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem.
Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte
dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na
jego miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte'a!
On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał
dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo.
Niemiec bez wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział
więc, że dostał Lyte'a, bo oceniał go również na trójkę — z konieczności na niższą trójkę.
Biedny Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd:
zdawało mu się, że partner stawia na kartę. Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć
minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spoj-
rzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Nie-
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin