Ludlum R., Plan Ikar.pdf

(2791 KB) Pobierz
Robert Ludlum
PLAN IKAR
Przełożył: Wiktor T. Górny
Warszawa 1992
Tytuł oryginału"The Icars Agenda"
* * *
Jamesowi Robertowi Ludlumowi
Witaj Przyjacielu
Niech Ci się w życiu wiedzie
* * *
1
Prolog
Sylwetka mężczyzny przemknęła do wnętrza ciemnego, pozbawionego okien pokoju. Zamknąwszy
drzwi, postać szybkim krokiem przeszła po omacku po nieskazitelnie czystej, pokrytej czarnym
winylem podłodze do mosiężnej lampki z lewej strony. Mężczyzna włączył światło; w wąskim,
wyłożonym boazerią gabinecie zaroiło się od cieni. Pokój był mały i ciasnawy, ale nie pozbawiony
ornamentów. Jednak objets d'art nie pochodziły ze starożytności ani też z przełomowych okresów
sztuki nowożytnej, lecz stanowiły najnowocześniejszy sprzęt zaawansowanej technologii. "Prawa
ściana lśniła odblaskami najszlachetniejszej stali, a cicho mruczące urządzenie wentylacyjne
usuwające kurz zapewniało nieskazitelną czystość. Właściciel i jedyny użytkownik tego pokoju
podszedł do krzesła przed komputerem i usiadł. Nacisnął wyłącznik i gdy ekran ożył, wystukał na
klawiaturze hasło. Jaskrawozielone literki natychmiast odpowiedziały: - DOKUMENT
MAKSYMALNIE ZABEZPIECZONY PODŁĄCZEŃ ZEWNĘTRZNYCH BRAK MOŻNA
PISAĆ Postać zgarbiła się nad klawiaturą i w gorączkowym napięciu zaczęła wprowadzać dane.
„Rozpoczynam ten dziennik teraz, bowiem następujące wydarzenia zmienią zapewne losy całego
narodu. Pewien człowiek pojawił się pozornie znikąd jako poczciwy, nieświadomy swego
powołania ani przeznaczenia Mesjasz. Los wyznaczył mu misję, której nie ogarnie rozumem i jeśli
moje przewidywania są trafne, w dzienniku tym opiszę dzieje jego podróży... Jej początek mogę
sobie tylko wyobrazić, lecz wiem, że zaczęła się w chaosie...”
* * *
2
KSIĘGA I
Rozdział 1
Maskat, Oman. Bliski Wschód Wtorek, 10 sierpnia, 18:30
Wzburzone wody Zatoki Omańskiej zwiastowały sztorm pędzący przez Cieśninę Ormuz ku Morzu
Arabskiemu. Porę zachodu słońca oznajmiały modły wznoszone w minaretach przenikliwym,
nosowym dyszkantem przez brodatych muezinów. Niebo ciemniało pod czarnymi, burzowymi
kłębami, nadciągającymi złowrogo jak rozjuszone potwory. Dwieście mil dalej, na drugim brzegu
morza, w Pakistanie, błyskawice raz po raz zapalały wschodni horyzont nad górami Makran w
Turbacie. Na północy, za granicą z Afganistanem, nadal trwała okrutna wojna. Na zachodzie wrzała
jeszcze bardziej bezsensowna wojna, w której walczyły dzieci prowadzone na śmierć przez
obłąkanego tyrana Iranu. Na południu zaś leżał Liban, gdzie zabijano się bez skrupułów i gdzie
każde ugrupowanie w religijnym zaślepieniu nazywało przeciwników terrorystami, gdy w istocie
wszystkie bez wyjątku uprawiały barbarzyński terroryzm. Bliski Wschód płonął, tam zaś, gdzie
niegdyś udawało się zapobiec pożogom, zabiegi te okazywały się już nieskuteczne. Gdy wody
Zatoki Omańskiej wściekle pomrukiwały tego wczesnego wieczora, a niebo obwieszczało wybuch
szału, ulice Maskatu, stolicy sułtanatu Oman, nie odbiegały nastrojem od nadchodzącej burzy. Po
modlitwach tłumy zebrały się na powrót z płonącymi pochodniami, wylęgając z bocznych uliczek i
mrocznych zaułków. W histerycznym zapamiętaniu kolumna skierowała się ku celowi protestu -
oświetlonym reflektorami bramom Ambasady Stanów Zjednoczonych. Zdobiony różową
sztukaterią fronton patrolowały obdarte, długowłose dzieciaki, ściskające niezdarnie broń
automatyczną. Naciśnięcie spustu oznaczało śmierć, lecz w swym szaleńczym fanatyzmie wyrostki
nie dostrzegały tej ostateczności, nauczono ich bowiem, że nie istnieje coś takiego jak śmierć, bez
względu na to, co sami widzieli na własne oczy. Nagroda za męczeństwo była dla nich wszystkim,
a im boleśniejsza ofiara, tym bardziej błogosławiony męczennik - cierpienie wroga nie liczyło się
wcale. Ślepota! Obłęd! Mijał właśnie dwudziesty, drugi dzień tego szaleństwa, dwadzieścia jeden
dni, odkąd cywilizowany świat kolejny raz stanął w obliczu ślepego szału. Burza fanatyzmu w
Maskacie przyszła nie wiadomo skąd, lecz raptem ogarnęła całe miasto i nikt nie wiedział dlaczego.
Nikt prócz garstki specjalistów obeznanych z ciemnymi arkanami podstępnych insurekcji, prócz
kobiet i mężczyzn, którzy całymi dniami i nocami przeprowadzali badania, analizy, aż w końcu
dokopywali się do korzeni zorganizowanej rewolty. Kto? Po co? Czego chcą i jak ich
powstrzymamy? Fakty: Schwytano dwustu czterdziestu siedmiu Amerykanów i pod lufami
automatów przetrzymywano jako zakładników. Jedenastu zastrzelono, a ich ciała wylatywały przez
okna ambasady z brzękiem tłuczonego szkła, każdy zabity z innego okna. Ktoś powiedział tym
dzieciom, jak podkreślać egzekucje elementem zaskoczenia. Przed żelaznymi bramami
zahipnotyzowani krwią fanatycy z wrzaskiem zbierali wśród podekscytowanego tłumu zakłady.
Które okno następne? Czy poleci trup mężczyzny, czy kobiety? Ile stawiasz? Nie zwlekaj! Na
dachu ambasady, pod gołym niebem znajdował się luksusowy basen, okolony ażurowym, arabskim
ogrodzeniem, którego konstrukcja bynajmniej nie przewidywała ochrony przed kulami. Właśnie
wokół tego basenu klęczeli rzędami zakładnicy, a grupki ciemięzców krążyły z pistoletami
automatycznymi wycelowanymi w ich głowy. Dwustu trzydziestu sześciu przerażonych,
wycieńczonych Amerykanów czekających na egzekucję. Szaleństwo! Decyzje: Mimo szlachetnych
ofert Izraelczyków, nie wolno ich w to mieszać! To nie lotnisko Entebbe i przy całym szacunku dla
izraelskiego kunsztu antyterrorystycznego, rozlew krwi w Libanie sprawiał, że każda próba
interwencji Izraela zostałaby przyjęta przez Arabów ze wstrętem: oto Stany Zjednoczone opłaciły
terrorystów, by zwalczali terrorystów. Nie ma mowy. Oddziały szybkiego reagowania? Któż
wspiąłby się na cztery piętra albo zeskoczył ze śmigłowców na dach i zdążył powstrzymać
egzekucje, gdy .kaci tylko czekali na sposobność, aby zginąć męczeńską śmiercią? Blokada morska
i gotowy do inwazji Omanu batalion piechoty morskiej? Cóż by to dało oprócz demonstracji
miażdżącej przewagi? Wszak sułtan i jego ministrowie byli ostatnimi ludźmi na ziemi, którym
zależałoby na rzezi w ambasadzie. Pokojowo nastrojona Policja Królewska usiłowała stłumić
3
histerię, ale gdzież jej do grasujących, dzikich watah agitatorów. Po latach spokoju w mieście nie
umiała się odnaleźć w tym chaosie; z kolei przerzucenie Armii Królewskiej z granic jemeńskich
mogło wywołać fatalne następstwa. Oddziały wojska patrolujące ten rezerwat międzynarodowego
terroryzmu brutalnością nie ustępowały swoim wrogom. Nie dość, że wraz z ich powrotem do
stolicy tereny graniczne nieodwołalnie obróciłyby się w perzynę, to ulicami Maskatu popłynęłaby
krew, a rynsztoki zatkałyby się trupami zarówno niewinnych, jak i złoczyńców. Szach mat.
Rozwiązania: Ulec żądaniom oprawców? Wykluczone, o czym wiedzieli prowokatorzy, lecz nie ich
marionetki - wyrostki, które święcie wierzyły w wykrzykiwane, dźwięczne slogany. Za żadną cenę
rządy Europy i Bliskiego Wschodu nie pozwoliłyby sobie na uwolnienie przeszło 8000 terrorystów
z takich ugrupowań jak Czerwone Brygady, OWP, BaaderMeinhof, IRA i całe kopy ich
zwaśnionego, plugawego potomstwa. Tolerować bez końca rozgłos, wszędobylskie kamery i tomy
artykułów przykuwających uwagę świata do tych żądnych reklamy fanatyków? Dlaczego nie?
Nieustający rozgłos powstrzymywał niewątpliwie dalsze egzekucje zakładników, "czasowo
zawieszone", aby "państwa wyzyskiwaczy" miały czas na podjęcie decyzji. Blokada informacyjna
rozjuszyłaby jedynie zacietrzewionych kandydatów na męczenników. Cisza stworzyłaby potrzebę
szoku. Szok idzie na pierwsze strony gazet, a mord najskuteczniej wywołuje szok. Kto? Co? Jak?
Kto...? Oto zasadnicze pytanie, na które odpowiedź przyniosłoby rozwiązanie - rozwiązanie
konieczne w ciągu najbliższych pięciu dni. Egzekucje zawieszono na tydzień, a dwa dni już
upłynęły na gorączkowych dyskusjach zebranych w Londynie szefów służb wywiadowczych
sześciu krajów. Wszyscy przybyli samolotami ponaddźwiękowymi zaledwie kilka godzin po
podjęciu decyzji ścisłego współdziałania, każdy z nich bowiem doskonale zdawał sobie sprawę, że
jego ambasada może być następna. Pracowali bez przerwy czterdzieści osiem godzin. Wyniki:
Oman pozostał zagadką. Kraj ten uważano do tej pory za ostoję stabilności na Bliskim Wschodzie;
sułtanat z wykształconym, światłym przywództwem, z rządem na tyle reprezentatywnym, na ile
pozwalała święta muzułmańska rodzina. Władcy pochodzili z uprzywilejowanego rodu, który
potrafił wszakże uszanować to, czym obdarzył ich Allach - nie tylko gwoli szczodrego dziedzictwa,
lecz także z powodu poznania odpowiedzialności, w drugiej połowie dwudziestego wieku. Wnioski:
Insurekcja została zaprogramowana z zewnątrz. Najwyżej dwudziestu z przeszło dwustu
obszarpanych, rozwrzeszczanych gówniarzy zidentyfikowano jako obywateli omańskich. Toteż
oficerowie służb tajnych wraz z informatorami w każdym z ekstremistycznych ugrupowań osi
Morze Śródziemne - Bliski Wschód niezwłocznie przystąpili do pracy, odnawiając kontakty, nie
szczędząc bakszyszu ani pogróżek.
- Kto za tym stoi, Aziz? Tylko garstka pochodzi z Omanu i większość z nich to prostaczki. Nie bądź
głupi, Aziz. Pożyj jak sułtan. Cena nie gra roli. Nie pożałujesz!
- Masz sześć sekund, Mahmet! Za sześć sekund twoja prawa ręka będzie leżeć na podłodze i to bez
nadgarstka! Potem poleci lewa, Odliczam, złodzieju. Gadaj! Sześć, pięć, cztery...Krew. Nic. Zero.
Obłęd. I nagle przełom. Dokonał się za sprawą sędziwego muezina, kapłana, którego słowa i
pamięć były tak chwiejne jak chwiałoby się jego mizerne ciało smagane pędzącym teraz od
Cieśniny Ormuz wichrem. - Nie szukajcie tam, gdzie podpowiada wam logika. Szukajcie gdzie
indziej.
- Gdzie?
- Tam, gdzie żalów nie zrodziła bieda ani zacofanie. Tam, gdzie Allach nie skąpił łask na tym
Świecie, choć może nie na drugim. - Proszę jaśniej, najczcigodniejszy muezinie.
- Allach nie życzy sobie takiej jasności stań się wola Jego! Może On nie jest stronniczy - niechaj
więc tak zostanie.
- Ależ na pewno macie powody, czcigodny muezinie, żeby mówić to, co mówicie!
- Allach dał mi powody, przeto stań się wola Jego.
- A jak to było?
- Pogłoski szemrane w zakamarkach meczetu. Szepty, którym Prorok kazał dojść mych starych
uszu. Mam tak słaby słuch, że nie powinienem był nic usłyszeć, gdyby Allach nie zawyrokował
inaczej. - Cóż więcej wiadome?
- Szepty mówią o tych, co skorzystają z rozlewu krwi.
4
- Kto?
- Nie słychać żadnych nazwisk, żadnych znanych osobistości. - A może jakieś ugrupowanie,
organizacja? Błagam! Sekta, kraj, naród? Szyici, Saudyjczycy...Irakijczycy, Iranczycy...Sowieci?
Nie. Nie mówi się ani o wiernych, ani o niewiernych, słychać tylko "oni".
- Oni?
- To słyszę w pogłoskach szeptanych w ciemnych zakamarkach meczetu i widać Allach chce, bym
to właśnie usłyszał - niech się stanie Jego wola. Nic, tylko "oni".
- Czy czcigodny muezin mógłby zidentyfikować kogoś z tych, których słyszał?
- Jestem prawie ślepy, a w świątyni jest zawsze słabe światło, gdy ci nieliczni spośród wiernych
przemówią. Nie potrafię zidentyfikować ani jednego. Wiem tylko, że muszę podzielić się tym, co
słyszę, taka bowiem jest wola Allacha.
- Dlaczego, muezin murderris? Dlaczego taka jest wola Allacha? - Albowiem nie wolno więcej
przelewać krwi. Koran mówi, że gdy krew przelewają i usprawiedliwiają młode, rozpalone dusze,
namiętności ich należy zbadać, młodość bowiem...
- Już dobrze! Wyślemy dwóch naszych ludzi z wami do meczetu. Wskażcie nam, gdy coś
usłyszycie!
- Za miesiąc, ja szajch. Przede mną ostatnia pielgrzymka do Mekki, Jesteś zaledwie częścią mej
podróży. Taka jest wola... - O Boże!
- To twego Boga wzywasz, ja szajch. Nie mojego. Nie naszego.
* * *
Rozdział 2
Waszyngton DC Środa, 11 sierpnia, 11:50
Na bruk stolicy lał się żar południowego słońca; letnie powietrze wciąż buchało nieznośnym
gorącem. Przechodnie brnęli z mozolną determinacją - mężczyźni z rozpiętymi kołnierzykami i
rozluźnionymi krawatami. Teczki i torby ciążyły jak balast, gdy ich właściciele stawali na
skrzyżowaniach czekając z błędnym wzrokiem na zielone światło. Wprawdzie dziesiątki mężczyzn
i kobiet - przeważnie w służbie państwowej, a przeto w służbie narodowi - miały zapewne pilne
sprawy na głowie, pilności jednak nijak nie dało się na ulicy zauważyć. Otępiający całun opadł na
miasto, tumaniąc tych, co odważyli się wyjść z chłodzonych wentylacją pokoi, biur i samochodów.
Na rogu Dwudziestej Trzeciej ulicy i Virginia Avenue doszło do wypadku drogowego. Nie było
rannych ani poważnych szkód, czemu zdawały się przeczyć temperamenty uczestników kolizji.
Taksówka zderzyła się z samochodem rządowym wyjeżdżającym właśnie z podziemnego parkingu
pod gmachem Departamentu Stanu. Kierowcyobaj święcie przekonani o własnej racji, zgrzani i
spoceni ze strachu przed przełożonymi - stali przy swoich autach oskarżając się wzajemnie i
wrzeszcząc w porażającym upalę, czekając na wezwaną przez przechodzącego obok urzędnika
policję. W jednej chwili zrobił się gigantyczny korek; ryczały klaksony, a z otwieranych z
ociąganiem okien dochodziły wściekłe wrzaski. Zniecierpliwiony pasażer taksówki wygramolił się
z tylnego siedzenia. Był to wysoki, szczupły mężczyzna poczterdziestce. sprawiał wrażenie nie
Oswojonego z otoczeniem, w którym dominują letnie garnitury, modne wzorzyste sukienki i
teczkidyplomatki. Miał na sobie pomięte spodnie khaki, wojskowe buty i rozchełstaną bawełnianą
bluzę safari zamiast koszuli. Wszystko to składało się na wizerunek człowieka spoza metropolii,
być może zawodowego przewodnika, który zszedł z wyższych i dzikich partii gór. TWarz jednak
kłóciła się z ubiorem - gładko ogolona, o regularnych, ostrych rysach i błękitnych, bystrych oczach,
to zwężających się, to znów rozbieganych i oceniających sytuację przed podjęciem decyzji. Położył
dłoń na ramieniu rozsierdzonego kierowcy, ten obrócił się natychmiastdostał od pasażera dwa
banknoty dwudziestodolarowe.
- Śpieszę się - rzekł pasażeR.
- Hej, bądź pan człowiekiem! Pan widział! Ten skurczybyk wyjechał bez sygnału, jakby nigdy nic!
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin