Albert Wojt - Szmaragdowy krucyfiks.doc

(840 KB) Pobierz

Albert Wojt

 

 

 

Szmaragdowy krucyfiks

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

 

Jonathan Dembinsky z niekłamanym obrzydzeniem przełknął kolejny łyk ciepłej, lurowatej whisky. Od blisko trzech godzin tkwił przy brudnym stoliku w obskurnym, motelowym barze i gapił się przez dawno nie myte okno na zielono-pomarańczowy camping oznaczony rzekomo szczęśliwym numerem siedem. Domek był już uwieczniony na kliszy kieszonkowego aparatu fotograficznego, podobnie zresztą jak sportowy jaguar, jego mocno podtatusiały właściciel i ruda niczym wiewiórka dama o wystających kościach policzkowych. Właśnie zazdrosnemu mężowi owej damy zawdzięczał Jonathan dzisiejszą wycieczkę do motelu, nie wspominając o spoczywającym w wewnętrznej kieszeni marynarki czeku na dwieście pięćdziesiąt dolarów. Analogiczna kwota mogła też stać się jego własnością w przypadku dostarczenia zleceniodawcy przekonujących dowodów zdrady małżonki. Niestety okna pawilonu numer siedem były zamknięte na głucho, a od środka zasłaniały je szczelne żaluzje i detektyw nie miał możliwości dyskretnego sfotografowania grzesznej pary in flagranti. Forsowanie drzwi przy użyciu wytrycha bądź siłą wiązałoby się z ryzykiem gwałtownej reakcji właściciela motelu. W tej sytuacji Jonathanowi nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czekać, aż damie i jej adoratorowi znudzą się amory, a potem sfotografować ich w momencie opuszczania campingu.

Prawdę powiedziawszy Dembinsky nigdy nie przepadał za śledzeniem niewiernych żon, od dłuższego czasu tak się jednak składało, że musiał przyjąć z pocałowaniem ręki każde zlecone mu zadanie. Sam dobrze nie wiedział, czy wzrosła konkurencja, czy spadło zapotrzebowanie na oferowane przez niego usługi, dość że bywały tygodnie, kiedy żaden klient nawet nie zajrzał do klitki noszącej szumne miano biura a odnajmowanej za ciężkie pieniądze przy jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Nie raz już i nie dwa detektyw zastanawiał się nad zwinięciem interesu i poszukaniem innego zajęcia ale w końcu zawsze trafiał się ktoś z mniejszym lub większym kłopotem, z którym sam nie umiał sobie poradzić, i z czekiem na kilka dolarów

Gwałtowny łoskot otwieranych kopniakiem drzwi wyrwał Jonathana z zamyślenia. Widok skórzanych kurtek policji stanowej nigdy nie nastrajał go optymistycznie. Teraz też przeprowadził w duchu błyskawiczny rachunek sumienia, ale doszedł do wniosku, że tym razem nikt nie powinien się do niego przyczepić. Miał właśnie zamiar spokojnie sięgnąć po swoją whisky, kiedy przy stoliku zatrzymał się blisko dwumetrowy dryblas o twarzy żywo przypominającej goryla.

- Wstań i połóż łapy na karku! - Ochrypły nie znoszący sprzeciwu głos mógł przyprawić o gęsią skórkę. - No, dalej!

Dembinsky bez słowa spełnił polecenie. Wiedział dobrze, że w takiej sytuacji żadne protesty nie są wskazane.

- Coś ty za jeden? - Drugi z policjantów był nieco niższy, a wydatny brzuch i nalane policzki nadawały mu niemal dobroduszny wygląd.

- W prawej, zewnętrznej kieszeni mam licencję i prawo jazdy - poinformował skwapliwie.

- Prywatny szpicel? - Ten z twarzą goryla omal nie rozdarł Jonathanowi marynarki, kiedy pakował mu rękę do kieszeni i wyciągał licencję detektywa. - Słyszałeś, Jack? Byle pętak z Nowego Jorku wyobraża sobie, że bez pytania może węszyć po naszym terenie.

- Takie czasy, Bob, takie czasy. We łbach się ludziom poprzewracało.

- Teraz każdy lubi wtykać nos w nie swoje sprawy.

- I tak dobrze, że ten mały nie podskakuje.

- Tylko by spróbował!

Zarechotali głośnym, głupawym śmiechem i niższy w przypływie dobrego humoru przyłożył Jonathanowi łokciem po żebrach. Detektyw omal nie stracił równowagi. Pierwszy kontakt z miejscowymi stróżami prawa nie wypadł najlepiej, mogło być jednak i gorzej.

- Czego tu szukasz? - Bob rozsiadł się wygodnie na jednym z krzeseł przy stoliku Jonathana.

- Jeden facet jest cholernie ciekaw, z kim jego żona przyprawia mu rogi.

- Przyjechałeś za babką zrobić jej kilka fotek?

- Zgadza się.

- Gdzie ona teraz jest?

- W siódemce. - Dembinsky skinął znacząco w kierunku kolorowego domku.

- A co powiesz o jej adoratorze?

- Na razie wiem tylko, że ma czerwonego jaguara.

- Wpisali się do księgi motelowej?

- Jako państwo Smith.

- Co ty na to, Jack? - Policjant o twarzy goryla jak gdyby odrobinę złagodniał.

- Diabli wiedzą. Może mały nie łże.

- Może...

Zamilkli. Dembinsky dyskretnie rozejrzał się po barze. Wizyta policjantów wypłoszyła nielicznych amatorów lurowatej whisky i taniego piwa. Nawet barman zniknął gdzieś na zapleczu.

- Mam pewien pomysł, szpiclu! - Bob nieoczekiwanie chwycił detektywa za klapę marynarki i pociągnął ku sobie. - My wyświadczymy ci dwie przysługi, a ty postawisz nam butelkę.

- To brzmi całkiem interesująco - Jonathanowi przemknęła myśl, że w gruncie rzeczy sprawy nie układają się najgorzej. - Co miałbym za tę flaszkę?

- Przede wszystkim uzębienie w komplecie i nie uszkodzoną gębę.

- A poza tym?

- Moglibyśmy zajrzeć do tej siódemki i sprawdzić, czy twoja lalunia nie schowała pod łóżkiem bomby atomowej. Gdybyś przy okazji cyknął sobie fotkę, to byłaby już tylko twoja prywatna sprawa.

- Jesteście równe chłopaki! - Dembinsky aż zatarł ręce z zadowolenia. - Spróbuję wydębić od barmana coś lepszego od tej lury. - Wymownym ruchem odsunął swoją szklankę.

- To chodźmy, bo gołąbki gotowe jeszcze wyfrunąć z gniazdka.

Bob ociężale podniósł się z miejsca i bez pośpiechu ruszył do wyjścia, a Jack już całkiem przyjaźnie poklepał Jonathana po ramieniu Chwilę później wszyscy trzej znaleźli się na motelowym parkingu. Dembinsky sięgnął do kieszeni po niewielki, mieszczący się w dłoni, aparat fotograficzny i odruchowo zerknął na licznik. Zostało jeszcze niemal pół błony, nie musiał więc zmieniać kasety.

- Co to za aparat? - W głosie niższego z policjantów zabrzmiała drwina. - Na fotkach pewno nie można nikogo rozpoznać.

- Nie stać mnie na lepszy.

- Może to i lepiej. Nie będziesz płakał po stracie...

Bob zarechotał głośno Jonathan podejrzliwie zerknął na niego, ale było już za późno. Fachowo wymierzony cios w okolicę dołka pozbawił detektywa oddechu, a dwa kolejne, w nos i szczękę, rzuciły go na ziemię. W rozpaczliwym odruchu zwinął się w kłębek i schował głowę. Zaczął liczyć kopniaki. Pamiętał jeszcze piąty. Przy szóstym poleciał niczym kamień na samo dno Wielkiego Kanionu.

 

II

 

Pamela Burger zdecydowanym ruchem zgasiła wypalonego do połowy papierosa. Postanowiła, że nie będzie czekała nawet sekundy dłużej. Sięgnęła do torebki po puderniczkę, by przytuszować liczne piegi na perkatym nosie, wielkim grzebieniem zaczesała rude włosy bardziej na czoło i ruszyła do wyjścia. Gasiła właśnie światło w niespełna pięciometrowej klitce, zwanej szumnie gabinetem, kiedy cichy brzęczyk poinformował ją, że ktoś otworzył właśnie drzwi do poczekalni. Zjeżyła się niczym rozjuszona kotka.

- Nie dość, że od trzech tygodni nie płacisz mi ani centa, to jeszcze muszę wysiadywać w tej cholernej norze diabli wiedzą do której! - Rozpuściła język nie czekając na wejście pryncypała. - Mam już tego po dziurki w nosie, rozumiesz?! Znajdź sobie inną frajerkę. Ja zwijam manatki!

Odczekała chwilę, ale nikt nie przekroczył progu gabinetu. Z odrobiną niepokoju pchnęła drzwi z dykty i mrożonego szkła. Na jednym z krzeseł stojących w mikroskopijnej poczekalni siedział Dembinsky. Wyglądał, jakby przejechał po nim walec drogowy.

- Daj mi szklaneczkę - wystękał

- Boże, co się stało?!

- Dwaj gliniarze pouczyli mnie, że nie należy wsadzać nosa w cudze sprawy.

- Nie rozumiem?

- Nigdy nie grzeszyłaś nadmiarem inteligencji! - westchnął z rezygnacją - Po prostu policja z Hazleton uważa, że jeśli koleś miejscowego szeryfa ma ochotę kochać się z panią Brandon, to ani mnie, ani staremu Brandonowi nic do tego. - Odruchowo przejechał dłonią po obolałej i pokrwawionej twarzy, potem smętnie popatrzył na rozdarty rękaw skórzanej kurtki, by w końcu utkwić bezmyślne spojrzenie w sztywnej od błota nogawce spodni. - Prawdę powiedziawszy sam nie wiem, jakim cudem stamtąd wróciłem. Tak mi dołożyli, że na dobrą sprawę powinienem zakończyć jazdę na pierwszym przydrożnym drzewie.

- Biedaku...

- Przyniesiesz wreszcie tę whisky? Od pustej gadaniny jeszcze nikomu nie przestało łupać w obolałej łepetynie.

Potulnie pobiegła do gabinetu, by po chwili wrócić ze szklanką wypełnioną w trzech czwartych złocistym płynem. Detektyw wypił duszkiem i wymownym gestem poprosił o jeszcze. Po drugiej porcji poczuł się znacznie lepiej. Wsunął do ust kostkę gumy do żucia i wyprostował się na krześle.

- Ciekawe, czy stary Brandon będzie na tyle przyzwoity, by dołożyć mi choć ze dwie setki za tę dzisiejszą historię? Muszę gościa zdrowo przycisnąć.

- Gdzieś koło południa pytał o ciebie jeden facet - przypomniała sobie sekretarka.

- Kto taki?

- Uciekinier ze wschodniej Europy, czy coś w tym rodzaju. Gadał niczym Murzyn z buszu, niewiele z tego zrozumiałam, a nazwiska, gdyby nie wizytówka, w życiu bym nie zapamiętała.

- Może Polak? - Dembinsky wyraźnie się ożywił.

- Diabli wiedzą. - Pamela wzruszyła ramionami. - Ja ich nie rozróżniam.

- Czego chciał?

- Jeśli o dziesiątej zajrzysz do baru naprzeciwko, to się dowiesz.

Jonathan zerknął na zegarek, który dziwnym trafem ominęły buty strażników prawa z Hazleton. Do dwudziestej drugiej brakowało jeszcze trzech kwadransów, miał więc trochę czasu na przygotowanie się do wyznaczonego spotkania. Dźwignął się z krzesła i pokuśtykał do gabinetu. Pod wyszczerbioną szybą przykrywającą blat cokolwiek zdezelowanego biurka tkwiła elegancka wizytówka. Detektyw sięgnął po nią i na jego twarzy pojawił się nikły uśmieszek. Potencjalnym klientem okazał się niejaki Antoni Paszczyński.

Ponad pół godziny później Dembinsky już w czystej koszuli i z poklejoną plastrami twarzą pchnął oszklone drzwi baru mieszczącego się niemal naprzeciwko jego biura. W środku panował półmrok. Czerwone ściany, obicia i kotary w oknach nasuwały dość dwuznaczne skojarzenia, co nie przeszkadzało zupełnie obściskującej się w jednym z kątów parze ani kiwającemu się nad zastawionym puszkami po piwie stolikiem brodatemu jegomościowi w bliżej nie określonym wieku. Jonathan ulokował się na wysokim stołku przy barze i zamówił podwójną whisky. Nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie czekać.

Minął dobry kwadrans i w szklaneczce pokazało się dno. Dembinsky zerknął na stojącego tuż obok barmana i miał ochotę poprosić go o następną porcję, kiedy skrzypnęły drzwi i w progu stanął wysoki, postawny mężczyzna koło pięćdziesiątki. Inteligentna twarz, drogie ubranie i rzucająca się w oczy pewność siebie znamionowały kogoś zajmującego znacznie wyższą pozycję od przeciętnego bywalca taniego lokalu.

- Mister Paszczyński? - domyślił się Jonathan, kiedy mężczyzna podszedł do baru.

- Miło mi pana poznać.

- Witam. - Dłoń tamtego była zimna niczym u nieboszczyka i miękka, jak gdyby wyjęto z niej wszystkie kości. - Pan jest tym detektywem z przeciwka?

- We własnej osobie. - Dembinsky sięgnął po swą licencję. - Czym mogę p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin