Norton Andre - Zelazna klatka.rtf

(506 KB) Pobierz
¯elazna klatka

Andre Norton

 

 

 

Żelazna klatka

 

Przełożyła Ewa Jasieńska

Tytuł oryginału Iron Cage


Prolog

 

 Co masz zamiar zrobić z tą kotką?

 Oddać ją do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. My oczywiście nie możemy jej zabrać ze sobą. A ona znów będzie miała małe.

 Ale co na to Cathy?

 Powiedzieliśmy jej, że oddajemy Bitsy w dobre ręce. W końcu oni tam czasami znajdują jakieś domy dla niektórych zwierząt, prawda?

 Dla kotki, i to ciężarnej?

 No cóż, nic więcej nie da się zrobić. Chłopiec Hawkinsów obiecał ją tam podrzucić. Właśnie podjeżdża i zaraz zawiezie ją do schroniska. Cathy nie może się o tym dowiedzieć. Słowo daję, nie wiem, co mam robić z tym dzieckiem. Postanowiłam jedno: nigdy więcej żadnych zwierząt w domu! Szczęśliwie się składa, że w nowym mieszkaniu nie wolno ich trzymać.

Czarno–biała kotka kuliła się w pudle, do którego została bezceremonialnie wepchnięta godzinę wcześniej. Wrzaski protestu nie przyniosły ratunku, podobnie jak szaleńcze drapanie, które doprowadziło tylko do tego, że karton zaczął podskakiwać na stopniu ganka. I mimo że nie rozumiała dobiegających zza drzwi, tłumionych przez karton słów — opanował ją teraz strach. Już od samego rana była niespokojna, czas jej kocenia się był bardzo bliski. Musi stąd wyjść, znaleźć bezpieczne miejsce. Cały jej instynkt pchał ją do tego; jednak żadne, nawet największe wysiłki, nie przyniosły wolności.

Na dźwięk samochodu wjeżdżającego na podjazd wręcz się rozpłaszczyła. Teraz pudło zostało poderwane w górę i zakołysało się tak gwałtownie, że rzuciło ją z boku na bok. Znalazła się wewnątrz samochodu. Jeszcze raz wydała z siebie rozpaczliwy, pełen przerażenia wrzask, chcąc znaleźć te ręce i głos, które zawsze oznaczały poczucie bezpieczeństwa. Lecz żadna odpowiedź nie nadeszła. W zdenerwowaniu zasikała pudło, co jeszcze zwiększyło pragnienie uwolnienia się.

Samochód stawał.

 Co z tobą, chłopie? Czemu tak późno przyjechałeś?

 Mam coś do załatwienia dla Stansonów; oni się jutro przeprowadzają i chcą się pozbyć swojej starej kotki. Mam ją zawieźć do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

 Do schroniska? Ty wiesz, gdzie to jest? Jakieś pięć mil stąd. A my jesteśmy już spóźnieni! Jechać taki kawał drogi tylko po to, żeby się pozbyć kota; chłopie, chyba zwariowałeś!

 To co mam zrobić, mądralo?

 Ona jest w tym pudle? Fiu–fiu — gwizdnął — zasmrodzi cały samochód. Lepiej szybko się jej pozbądź, jeżeli chcesz gdzieś zabrać wieczorem tę małą Henslow. Taki koci smród jest cholernie trwały. Powiem ci, co robić, głupku. Pojedziesz kawałek szosą; tam jest taki las za drugim zakrętem, normalne śmietnisko. Słuchaj no, będzie padać, musisz się spieszyć, jeżeli chcesz jeszcze wziąć udział w naszej zabawie.

 Chyba masz rację.

Na pewno. Wywal tę starą śmierdzącą kocicę i wracaj tu, ale szybko. Musimy się spotkać z tymi laluniami, a one nie są z takich, które by długo czekały.

Kotka zamiauczała z przerażeniem. Te szorstkie, nieprzyjemne głosy były tylko przykrym hałasem, nie znaczyły nic. Ciężko dyszała; panujący w pudle odór przyprawiał ją o mdłości — żeby tylko móc się wydostać!

Samochód zatrzymał się jeszcze raz, pudło znów zostało ostro szarpnięte. Gwałtownie wypchnięte przez otwarte okno, uderzyło twardo o ziemię, potoczyło się po pochyłości, by lec wśród innych nielegalnie wyrzuconych odpadków. Kot, wstrząśnięty i obolały, wrzasnął znowu.

Dobiegł go głos odjeżdżającego samochodu, a potem nie było już nic słychać, z wyjątkiem deszczu uderzającego o pudło. Kotka jeszcze raz spróbowała wydostać się na wolność. Dlaczego się tutaj znalazła? Gdzie jest dom?

Całe to gwałtowne szarpanie i miotanie przyspieszyło poród. Wiła się w bólach, wrzeszcząc. Nie było miejsca! Pudło drżało pod ciosami narastającej burzy. Pojawił się pierwszy kociak. Kotka obwąchała go krótko, ale nie zadała sobie trudu, żeby liżąc, tchnąć w niego życie. Kocię było martwe. Z nowym przypływem furii teraz szarpała bok pudła. Karton, rozmiękczony przez deszcz, zaczął się poddawać. Szansa wydostania się na wolność wprawiła ją w szaleństwo, więc kotka drapała tak długo, dopóki nie wydarła dostatecznie dużego otworu, by się wydostać. Uderzył w nią deszcz, przemoczył sierść sprawiając, że znowu głośno wrzasnęła.

Kierował nią instynkt. Musiała znaleźć schronienie, jakieś miejsce, zanim… zanim…

Wywlekła się z pudła, rozejrzała dookoła. Był tam ogromny stos wyrzuconych śmieci, porzuconych rzeczy. Niedaleko leżała przewrócona na bok lodówka z oderwanymi drzwiami. Znalazła się w środku, kiedy pojawił się drugi kociak, ledwo żywy. Później zjawiły się dwa następne. Miała schronienie, ale jedzenie, picie… Była zbyt zmęczona, pokonana przez strach i szok, żeby czegoś szukać. Położyła się na boku, pisnęła cicho, żałośnie i zasnęła.


I

 

 To jest samica Maunów? Co z nią zrobisz? Jest kotna.

 Bezwartościowa dla naszych celów. Poza tym jest szalona. Kiedy zabraliśmy jej ostatnie młode do doświadczeń, stała się niebezpieczna. Połączyliśmy ją z młodszym samcem, ale mocno go pobiła. Szczęśliwie on ma umysł podatny na sterowanie, co jest pomocne w takich przypadkach.

Dziwne, że sterowanie umysłem nie zawsze jednakowo działa. Są takie sprawozdania…

 Nie mów mi o sprawozdaniach. Spiętrzają się w czytniku i kiedy ma się czas, żeby je posegregować? Teraz, kiedy Llayron zarządził wczesny start, część doświadczeń nie zostanie w ogóle przeprowadzona. Tej samicy nie możemy zabrać ze sobą w kosmos: nigdy nie dostarczyłaby nam żywych młodych. Nie ma to zresztą większego znaczenia, gdyż jest to po prostu bezwartościowy, wybrakowany obiekt. Najlepiej będzie pozbyć się jej.

Rutee skuliła się w klatce, zgarbiła, chroniąc splecionymi ramionami swój nabrzmiały brzuch. Dziecko, kolejne dziecko w tym potwornym miejscu! Chciałaby zabić i siebie, i to dziecko, zanim się urodzi! Nie było jednak sposobu. Jeżeli nie jadłeś, przywiązywali cię i karmili pod przymusem swoimi zastrzykami. Tak jak przymusili ją. Rutee starała się skupić na wspomnieniach.

Nie była mentalnie sterowana tak jak reszta obiektów doświadczalnych. Bron też nie był. To właśnie dlatego zabili go zaraz na początku. Tamto, tamta rzecz, której użyli, zakładając ją ojcu dziecka, które teraz nosiła… Nie, tego nie wolno wspominać.

Obcy prawdopodobnie dyskutowali o niej. Lecz nikt z jej gatunku nie słyszał, jak mówią obcy. Albo porozumiewali się ze sobą telepatycznie, albo też zakres ich porozumiewania się był dla ludzkiego ucha powyżej lub poniżej możliwości odbioru. Mogła jednak wyczuć, że zajmowali się nią. Była też dość sprytna, by się zorientować, że nadchodziło jakieś wydarzenie wykraczające poza normalny tok pracy laboratorium. Trwało wielkie pakowanie: ładowali rzeczy do specjalnie szczelnie zamykanych pojemników. Czy to, co podejrzewała, było prawdą? Czy przygotowywali się znowu do wyruszenia w kosmos? Jeżeli tak, to co z dzieckiem?

Zwinęła się w ciaśniejszy kłębek, przypominając sobie, co się stało z Luci, z którą przebywała przez jakiś czas razem w klatce, po tym, kiedy ich wszystkich wzięli do niewoli. Luci była w ciąży. A w kosmosie zmarła. Rutee starała się jasno myśleć.

Od jak dawna tu była? Od miesięcy? Nie było sposobu, by mierzyć czas. Trwało to jednak wystarczająco długo, by mogła się zorientować, że w jakiś sposób różni się od innych. Kiedy przykręcili jej to sterujące urządzenie, poczuła tylko kłucie, a nie doznała uczucia przymusu, najwidoczniej wywieranego na jej współtowarzyszy niedoli. Jony też tego nie odczuwał!

Odwrócił lekko głowę, starając się dostrzec rząd klatek.

 Jony! — zawołała z cicha. — Jesteś tam, Jony? Odkryła kiedyś, że obcy nie lepiej słyszą jej głos niż ona ich. Dawało jej to cień nadziei.

Może teraz nadszedł czas, żeby zdobyć się na ostateczny wysiłek.

 Jony?! — zawołała znowu.

 Rutee — odpowiedział jej. A więc nadal tam był! Zawsze, po każdym przebudzeniu, bała się, że go nie będzie.

 Jony — starannie dobierała słowa — myślę, że coś się wydarzy. Pamiętasz, co ci mówiłam o zamku klatki?

 Już to zrobiłem, Rutee. Przed chwilą, kiedy przynieśli miskę z jedzeniem, zrobiłem to! — W jego odpowiedzi brzmiało pełne triumfu podniecenie.

Rutee wzięła głęboki oddech. Jony był czasem wręcz niepokojąco bystry; szybko wszystko wyczuwał. Jak na siedmiolatka był niezwykły. Był przecież rodzonym synem Brona. Brona i jej, zrodzonym z ich miłości i wiary w siebie nawzajem i w przyszłość, którą widzieli przed sobą jako koloniści na tamtej planecie, nazwanej przez nich Ishtar. Nie, to nie był czas na rozpamiętywania, to był czas działania.

Badawczo przyglądała się obcym.

Ich dziwna fizyczna postać tak bardzo odbiegała od normy uznawanej przez jej lud za „ludzką”, że nie umiała myśleć o nich inaczej, jak tylko o koszmarnych potworach — niezależnie od traktowania, jakie zgotowali swoim nieszczęsnym „okazom”. Wznosili się na swych wrzecionowatych nogach znacznie wyżej niż najwyżsi mężczyźni, jakich kiedykolwiek widziała, mieli okrągłe workowate ciała i głowy, które, pozbawione szyi, spoczywały wprost na wąskich ramionach. Ich usta były ziejącymi szparami, ich oczy sterczały jak wytrzeszczone gałki. Całe ich zielonkawożółte ciała były zupełnie pozbawione włosów.

A ich umysły — Rutee wzdrygnęła się. Nie mogła odmówić im wyższości procesów myślowych. Górowali pod tym względem nad jej własnym gatunkiem. Dla tych potworów jej rodzaj ludzki to były tylko zwierzęta, których pozbywano się po wykorzystaniu.

Jeden nadchodził teraz, żeby odpiąć klamry utrzymujące jej klatkę w rzędzie pozostałych. Oni… oni ją stąd zabierają? Jony! Nie, nie!

Rutee chciała walić w pręty klatki, szarpać je. Lepiej jednak było zachować się tak, jakby była zastraszona. Nie chciała, żeby przynieśli to swoje narzędzie do wywierania przymusu, nie chciała, by zadawali jej bolesne wstrząsy.

 Jony, wyciągają moją klatkę. Nie wiem, co chcą ze mną zrobić. — Starała się, żeby ta wiadomość zabrzmiała rzeczowo.

 Chcą cię zanieść do zbiornika na odpadki. — Słowa Jony’ego przeraziły ją. — Ale nie zrobią tego!

Śmietnisko, tam gdzie znikają martwi i bezużyteczni! I choć nie mogłoby to w niczym pomóc. Rutee chciała głośno wykrzyczeć swój strach.

 Nie zrobią tego! — powtórzył Jony. Odbierał chyba wszystko, co czuła w tej chwili. Miewał dziwne przebłyski empatii.

 Czekaj na mnie, Rutee!

 Jony! — Teraz bardziej bała się o niego, niż o siebie. — Nie próbuj niczego, nie daj się skrzywdzić!

 Nic mi nie zrobią. Po prostu czekaj, Rutee.

Obcy oswobodził jej klatkę i przyciskając ją do swego ogromnego cielska, taszczył wzdłuż przejścia. Rutee przywarła do prętów, by uniknąć rzucania na boki. Byli już teraz blisko drzwi prowadzących do składowiska odpadów. Rutee miała nadzieję, że tam, po drugiej stronie drzwi, śmierć przyjdzie szybko.

Jednak, ku jej zdumieniu, minęli drzwi. Po słowach Jony’ego była już tak pewna swego losu, że teraz, kiedy wyszli z laboratorium i posuwali wzdłuż korytarza, oszołomiona, potrafiła pojąć tylko tyle, że śmierć najwidoczniej się trochę opóźnia.

Zdumienie nie opuściło jej, kiedy wyszli na zewnątrz, idąc w dół po pochylni statku przewyższającego swą wysokością najwyższe budynki, jakie kiedykolwiek widziała.

Właśnie wtedy, kiedy szli w dół pochylni, spostrzegła Jony’ego. Zobaczyła go nie w klatce, lecz przemykającego się po podłodze szybkimi ruchami, po kilka stóp za każdym razem, i zastygającego w bezruchu przed każdym następnym skokiem. Jony naprawdę otworzył zamek swojej klatki; był wolny. Zaskoczenie i nadzieja przepełniały ją na dłuższą chwilę bliskim uczuciem radości.

Jony nie rozumiał, w jaki sposób wszystko wiedział. Było to tak, jak gdyby odpowiedzi same przychodziły mu do głowy. Rutee jedynie wyczuwała nadejście zmiany, on wiedział o niej na pewno. Miejsce, w którym się znajdowali (Rutee powiedziała, że to statek kosmiczny) odlatywało gdzieś w niebo. A Rutee? Wielcy zamierzali się jej pozbyć. Może udałoby mu się ją uwolnić, dostać się do jej klatki i otworzyć ją z zewnątrz. Musiał to zrobić! Kiedy — wcześniej niż sama Rutee — był już pewien tego, co miało się wydarzyć, zwinął się w kłębek, kładąc brodę na podciągniętych kolanach oplecionych ramionami. Jakiś czas temu dokonał swego wielkiego odkrycia. Już wcześniej Rutee powiedziała mu, że różni się od innych, którzy robili dokładnie to, co kazali im robić Wielcy. Czasami, kiedy bardzo się starał, sam mógł zmusić Wielkiego, żeby postąpił zgodnie z jego myślą!

Teraz musiał tak zrobić z tym Wielkim, który stał przed klatką Rutee. Był to tylko pojedynczy wróg. Jony miał więc szansę. Skupił całą swoją zdolność koncentracji (a była ona tak wielka, że gdyby Rutee mogła ją poznać, zdumiałaby się) na jednej myśli. Rutee — nie — może — zostać — wyrzucona — na — śmietnisko. Rutee NIE — może —

Wołanie Rutee wyrwało go z tej koncentracji. Gdy już jej odpowiedział, jego myśli znów skupiły się na Wielkim i na klatce Rutee.

Klatkę, już uwolnioną, pochwyciła ręka bez palców, lecz z sześcioma mackami, pozbawionymi wprawdzie kości, lecz obdarzonymi potężną siłą uchwytu — siłą, jakiej jego własnych pięć palców nigdy nie miało. Jony myślał…

Drzwi do śmietnika — Wielki je ominął! Jony błyskawicznie rozprostował się i wydostał się z klatki. Opuszczał się po prętach drugiej, pustej, znajdującej się niżej i już po chwili zeskakiwał na podłogę. Tam zaczął się poruszać krótkimi skokami od jednej upatrzonej zawczasu kryjówki do drugiej. Osiągając pochylnię, zobaczył Wielkiego, jak kroczy przed nim, niosąc klatkę Rutee. Wziął głęboki oddech i pobiegł z pełną szybkością. Przemknął obok Wielkiego, kierując się ku otwartemu światu poza nim. W każdej chwili spodziewał się, że jedna z tych wielkich rąk pochwyci go, owinie swymi mackami i uwięzi z powrotem.

Przepełniał go strach. Gdy tylko poczuł coś nad sobą, rozpłaszczył się i potoczył w głęboki cień padający od wznoszącego się wysoko statku. Znalazłszy się tam w końcu, Jony dyszał przez chwilę nie wierząc, że nadal jest wolny. Potem zdecydowanym ruchem wywinął się do tyłu, wpatrując się w miejsce będące jedynym znanym mu dotąd schronieniem: w luk, z którego wychodziła pochylnia. Wielki zatrzymał się u stóp wejścia. Jony wyczuł jego dezorientację.

Raz jeszcze Jony się skoncentrował. Klatka — postaw ją tam, dalej.

Z całą mocą skierował tę myśl ku wrogowi. W odpowiedzi odebrał zamęt myśli obcego. A jednak oddalał się on wciąż od pochylni, trzymając klatkę w ręku. Później Wielki zastygł w bezruchu, spoglądając w tył, jak gdyby wzywał go jakiś głos. Jony zadrżał. Nie było teraz sposobu, żeby się z obcym skontaktować; wróci na statek z Rutee i…

Tylko że obcy nie zrobił tego. Nie zabrał klatki. Odrzucił ją od siebie i ciężko tupiąc, zawrócił na pochylnię. Gdy tylko znalazł się wewnątrz, luk wejściowy zaczął się zasuwać. Wielki był w środku, gdy statek zamknął się szczelnie.

Rutee, klatka. Jony wygramolił się ze swojej kryjówki, torując sobie drogę przez kłujące zarośla znaczące jego nagą skórę krwawymi śladami zadrapań.

 Rutee! — krzyknął głośno. Lecz jego głos został wchłonięty przez grzmiący, dudniący odgłos, tak straszliwy, że Jony przycupnął za olbrzymim drzewem, osłaniając rękami uszy przed ogłuszającym hałasem. Polem rozszedł się zwalający z nóg podmuch. Jony skulił się jeszcze bardziej. Gdyby tylko mógł, wkopałby się w pokrytą gęstwiną korzeni ziemię, na której stał.

Przez chwilę po prostu trwał; strach wypełniał jego doprowadził ciało do konwulsyjnego drżenia, sprawił, że Jony zakwilił.

Podmuch zamarł, dźwięk zamilkł. Jony odjął ręce od uszu, zaczerpnął powietrza. Łzy popłynęły strugami po jego podrapanej twarzy. Ciągle drżał. Było zimno. I ciemno. Tak gęstego mroku jak ten w zaroślach, nigdy nie widział w pomieszczeniu z klatkami, jedynym miejscu, jakie mógł pamiętać.

 Rutee? Jej imię zabrzmiało jak syczący szept. Nie mógł jakoś zmusić zaschniętych warg do wydania głośniejszego dźwięku. Chciał, musiał znaleźć Rutee!

Posuwając się po omacku, na ślepo przekopywał się przez zarośla, dwukrotnie napotykając nieprzebytą gęstwinę. Chwiejnym krokiem brnął wzdłuż przeszkody, dopóki nie znalazł jakiegoś przejścia. Kręciło mu się w głowie i nie mógł myśleć; wiedział tylko, że musi znaleźć Rutee.

Klatka zatoczyła w powietrzu szeroki łuk, gdy obcy ją cisnął. Rutee przeżyła parę chwil paniki. Rzucało nią, gdy więżąca ją klatka lądowała gwałtownie na gęstej pokrywie roślinności tłumiącej upadek. Miażdżące uderzenie, którego się spodziewała, zostało znacznie złagodzone. Być może to uratowało jej życie; na razie.

Leżała na podłodze. Połamane gałęzie, które przebiły się przez grubą drucianą siatkę, były w nią wymierzone. Obie ręce przycisnęła do brzucha. Ból… dziecko… już niedługo. Była w pułapce.

Na kilka chwil owładnął nią strach, gdy wokół rozległ się szalony hałas. Później uderzył podmuch wiatru. Tylko dzięki temu, że leżała na boku, na krótko zobaczyła statek, który był jej więzieniem. Statek obcych zniknął z niezwykłą wprost szybkością.

Jony. Widziała go, jak biegł w dół schodów, jak wydostał się na zewnątrz statku.

 Jony — słabym głosem wyszeptała jego imię, jęcząc, gdy znów zaatakował ją nieubłagany ból.

Gdy parcie ustało, Rutee poruszyła się, usiadła. Doczołgała się do drzwi, starając się poprzez siatkę dosięgnąć rękami zatrzasku, choć od dawna wiedziała, że to bezowocne usiłowania. Nadal, tak jak poprzednio w laboratorium, tkwiła w pułapce. I tylko ta uparta chęć życia, która opanowała ją od czasu uwięzienia, sprawiała, że Rutee nie przestawała manipulować przy zamku.

W końcu bóle znów ją pochwyciły. Przywarła do podłogi i zapłakała, nienawidząc się za swoją własną słabość. Jony, gdzie był Jony? Robiło się coraz ciemniej, zbierały się chmury. Zaczęło padać i grad padających kropli przejął ją dreszczem.

Ból znowu osłabł, więc zbierając wszystkie siły, Rutee krzyknęła wprost w zawieruchę:

 Jony!

Jedyną odpowiedzią było kolejne, lodowate uderzenie ulewy. Było tak zimno, tak zimno… Nie pamiętała, by kiedykolwiek była tak zmarznięta. Powinno być jakieś ubranie, by się okryć, coś, co chroniłoby przed chłodem. Było kiedyś coś takiego, lecz kiedy, gdzie? Rutee zapłakała. Poczuła ból głowy, gdy usiłowała sobie przypomnieć. Była przemarznięta i obolała. Musiała dostać się tam, gdzie jest ciepło, musiała, gdyż… gdyż… Nie mogła przypomnieć sobie tej przyczyny, ponieważ ból powrócił i pogrążył ją w mękach.

Jony jednak usłyszał tamten krzyk, usłyszał go mimo szaleństwa wichury. Zaczął znów myśleć, zaprzestał chaotycznego biegania, poszukiwań pozbawionych planu. Z rozmysłem zawrócił, torując sobie drogę na prawo, ignorując zaporę, jaką stanowiła przemoczona gęstwina roślinności.

Rutee była gdzieś przed nim. Musiał ją odnaleźć. Skoncentrował się na tej jednej myśli i z taką intensywnością, jaka poprzednio zmusiła Wielkiego, by postąpił zgodnie z jego, Jony’ego, wolą, by nie wyrzucał Rutee na śmietnisko. Błoto oblepiało go prawie po kolana, nie przestawał drżeć. Pierwszy raz w życiu był na zewnątrz, na dworze. Nie rozglądał się wcale wokół z jakimś większym zaciekawieniem. Cała jego wola skierowana była na jedno: znaleźć Rutee. Potrzebowała go. Fale jej wezwania osiągały siłę bólu; nie umiałby jednak ująć tego w słowa, mógł tylko odczuwać.

Dwa razy zatrzymywał się, kładąc ręce na uszy, jak poprzednio, kiedy instynktownie chronił je przed grzmotem startującego statku. Były tam myśli, uczucia… Ale nie miały one nic wspólnego z Rutee. Były tak dziwne jak te, które czasami miewał, gdy Wielcy się gromadzili. W pierwszej chwili pełzł z powrotem w zarośla, pewien, że jeden z wrogów go tropi. Wyczuł jednak różnicę. Nie, żaden Wielki nie podążał za nim; statek szczęśliwie odleciał.

Raz i drugi Jony miał uczucie jakiegoś kontaktu, uczucie, którego nie umiał wytłumaczyć i uparcie starał się nie dopuścić go do siebie. Musiał się trzymać myśli o Rutee, inaczej nigdy jej w tym dzikim miejscu nie odnajdzie.

Jony zachwiał się, a jego posiniaczona ręka znalazła oparcie na pniu drzewa. Rutee! Była blisko i cierpiała! Cierpiała taki ból, że Jony sam chciał zgiąć się wpół. Tak błyskawiczna i pełna współodczuwania była reakcja jego nerwów! Musiał przeczekać chwilę, która wydawała się trwać bez końca. Popłakując, głośno i chrapliwie łapał oddech. Jej ból zelżał; mógł iść dalej.

Doszedł do miejsca, skąd nawet w ciemnościach burzy mógł dostrzec wielki kształt klatki. Nie znajdowała się na. ziemi, lecz tkwiła zawieszona wśród połamanych gałęzi i listowia. Rutee była tylko małym, bladym kłębkiem wewnątrz klatki. Jony wiedział, że potrafi otworzyć zamek, jeżeli zdoła go dosięgnąć. Kiedy się zbliżył, zdał sobie sprawę, że samo dno klatki było wysoko ponad nim.

Musiał się jakoś wspiąć po zaroślach i drucianej siatce. Dwa razy skakał, chwytając się gałęzi, ślizgając się na mokrym podłożu i tracąc oparcie. I dwa razy odpadał, raniąc się boleśnie, gdy gałęzie uginały się pod jego ciężarem. Na nodze miał głęboką, krwawiącą bruzdę wyoraną przez złamany konar. Jego ręce i ramiona były obolałe od ogromnego wysiłku, by podciągnąć się wyżej.

Tak długo ponawiał swe usiłowania, aż w końcu dotarł do siatki. Tam przywarł, niezdolny wyrzec słowo, gdyż chwycił go skurcz bólu promieniujący od Rutee. Zwisając tak rozpaczliwie, musiał trzymać się kurczowo, zanim odważył się znowu poruszyć.

Gdy wspinał się po klatce, by dostać się do mechanizmu zamka, ta drgnęła i pochyliła się do przodu pod wpływem jego ciężaru. To, że klatka mogła runąć i zmiażdżyć go, nie przyszło mu do głowy; było tam teraz miejsce tylko na jedną myśl, że musi dosięgnąć zamka i wypuścić Rutee.

Słyszał jej krzyki, a później jego ręka zacisnęła się na zamku, którego ona nie mogła dosięgnąć. Jony przywarł na płask do siatki, podczas gdy klatka drżała. Tak… teraz… w ten sposób!

Poprzez odgłosy sztormu usłyszał ciche szczękniecie uwolnionego mechanizmu. Drzwi pod jego ciężarem otworzyły się i zakołysały. Przez chwilę Jony wisiał na jednej ręce, a serce mu łomotało. Wreszcie palce jego nóg uczepiły się drucianej siatki, rękami zaś objął drzwi. Klatka jednak przechylała się coraz bardziej.

Pod wpływem strachu zamarł w bezruchu, świadomy teraz, że wszystko może runąć w dół. Rutee poruszała się na czworakach ku krawędzi otworu.

Tylko na wpół uświadomiła sobie nadejście Jony’ego. Gdy ostatnie bóle osłabły, zrozumiała, w jakim się znalazła niebezpieczeństwie. Jony nie zwracał uwagi na jej rozkazy, by zejść na dół i odsunąć się na bok; możliwe, że wcale ich nie słyszał.

Przywarł teraz do drzwi i trwał tam przyklejony, wisząc nad ciemną otchłanią, o której rozmiarach Rutee nie miała pojęcia. Musiała teraz myśleć nie tylko o swoim uwolnieniu, lecz także i o tym, by uratować Jony’ego.

Ostrożnie przerzuciła połowę ociężałego ciała poprzez krawędź przechylonej klatki, szukając po omacku jakiegoś punktu oparcia. Dwa razy natrafiała stopami na gałęzie, lecz zbyt łatwo się uginały, by mogła zawierzyć im swój ciężar. Za trzecim razem jej stopa zatrzymała się na powierzchni, która nie ślizgała się i nie kiwała, toteż Rutee odważyła się mocniej oprzeć.

Trzeba było działać. Wyglądało na to, że pochylona do przodu klatka ześlizgnie się i jeżeli oboje pozostaną tam gdzie teraz, może to znaczyć, że i ona, i Jony zostaną zgnieceni.

Wiatr na chwilę zelżał, deszcz jednak nie ustawał. Za pierwszym razem, kiedy usiłowała przemówić, wydobyła z siebie tylko chrapliwe krakanie, spróbowała jednak znowu.

 Jony, przesuwaj się w lewo.

Jak trudno było myśleć. Jej umysł wydawał się zmącony jak wtedy, gdy obcy zaczęli z nią robić doświadczenia. Nie odważała się pozostawać dłużej tam, gdzie była, aby przekonać się, czy Jony usłyszał i posłuchał. Ciężar ich obojga wywierany na przód klatki pochylał ją i pociągał w dół.

Teraz, kiedy obie jej stopy miały mocne oparcie, zdecydowała się zwolnić uchwyt i puścić klatkę, opuszczając jedną i drugą rękę w poszukiwaniu mocnego oparcia. Kiedy je znalazła, rozejrzała się wokół.

Jony ruszył z miejsca. Opuścił się już do dolnej krawędzi klatki i macał poniżej, poszukując oparcia dla stóp. Rutee była ciekawa, czy udałoby jej się go dosięgnąć, ale w tej chwili było to z pewnością niemożliwe. Teraz, gdy bóle znów ją pochwyciły, mogła tylko trzymać się kurczowo i trwać w swojej pozycji, zaciskając chwyt z całej siły.

Jony wiedział, że klatka się przewraca. Puścił jej krawędź i osuwając się, łapał się rozpaczliwie wszystkiego po drodze. Maź z rozgniecionych liści sprawiła, że jego ręce stały się śliskie, a uchwyt niepewny. W końcu uderzył w zbitą masę gąszczu, która zachwiała się, ale utrzymała go. Klatka upadła, a Jony drżał teraz mocno, nie tylko z zimna i siekącego deszczu, ale i z wrażenia wywołanego uniknięciem niebezpieczeństwa. Nie odważył się poruszyć. Krzyknął jednak, gdy coś chwyciło go mocno za kostkę.

Miał właśnie zacząć wściekle kopać, kiedy usłyszał głos Rutee:

 Jony!

Z okrzykiem opuścił się w dół i kiedy przycisnęła go mocno do siebie, poczuł jej chłodne ciało przy swoim. Od dawna już nie byli tak blisko siebie jak teraz. Blisko siebie i bezpieczni! W koło powtarzał jej imię, wtulając głowę pod jej ramię i moszcząc się tam jak w gniazdku.

Ale Rutee nie była ta sama, cierpiała. Nawet teraz, gdy przywarł do niej, jej ciałem szarpnął nagły skurcz i krzyknęła. Znowu mógł wyczuć jej ból.

 Rutee! — Strach był tak silny, że Jony niemal czuł jego gorzki smak w ustach. — Rutee, ty jesteś ranna!

 Ja… ja muszę znaleźć jakieś miejsce, Jony, bezpieczne miejsce — dobiegały jej urywane słowa. — Prędko, Jony… proszę… prędko…

Było jednak ciemno. Gdzie znajdowały się jakieś bezpieczne miejsca tu, na zewnątrz? O zewnętrznym świecie Jony wiedział tylko dzięki temu, że Rutee zdążyła mu o nim opowiedzieć, zanim, dawno temu, Wielcy nie oderwali go od niej i nie umieścili samego w klatce. Teraz zewnętrzny świat zaczął wywierać na nim wrażenie, zadziwiać swą innością, na którą nie zwracał uwagi przedtem, skupiony na poszukiwaniu Rutee.

 Jony. — Ręka Rutee zaciskała się wokół jego ramion mocno, aż do bólu, ale nie sprzeciwiał się temu uściskowi.

 Ty… ty będziesz musiał pomóc… pomóc mi…

 Tak, musimy przedostać się na dół, Rutee. To trudne…

Jony nie pamiętał potem żadnych szczegółów tego zejścia. Fakt, że tego w ogóle dokonali (Jony zrozumiał to dużo później) graniczył z cudem. Nawet stojąc już na błotnistej ziemi, nie byli bezpieczni. Było tak ciemno, że gdzie by nie spojrzeć, widać było tylko głęboki cień. Musieli też posuwać się powoli, ponieważ Rutee bardzo cierpiała. Kiedy nadchodziły bóle, zmuszona była stawać, by je przeczekać. Jony wziął jej rękę w swoje dłonie.

 Rutee, pozwól, że sam tam pójdę. Ty tu zaczekaj. Może uda mi się znaleźć bezpieczne miejsce…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin