Bach Richard - Iluzje - czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.rtf

(280 KB) Pobierz
Tytuł oryginału Illusions

Tytuł oryginału Illusions. The Adventures of a Reluctant Messiah

Copyrighl © 1977 by Creature Enterprises. Inc. Design copyright © 1977 by Joan Sloliar Alt rights reserved. Published by arrangement with Delacorte Press, an imprint of Dęli Publishing, a division of Bantam Doubleday Dell Publishing Group Inc., New York, U.S.A. Copyright © 1996 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c., Poznań

Opracowanie graficzne okładki Dariusz Jasiczak

Redaktor Zofia Domańska

Wydanie I

ISBN 83-7150-041-6

Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

 

 

 


Po ukazaniu się Mewy nieraz zadawano mi pytanie: „Co zamierzasz teraz napisać, Richardzie? Po Mewie, co dalej?"

Odpowiadałem wtedy, że nie muszę już niczego pisać, ani słowa, i że wszystkie moje książki razem wzięte po­wiedziały już wszystko, co chciałem powiedzieć. Ponieważ wcześniej przymierałem trochę z głodu, a komornik zajął mi nawet samochód, cieszyłem się bardzo, że nie muszę już teraz pracować po nocach.

A jednak latem każdego roku wzlatywałem staroświec­kim dwupłatowcem nad zielone morza traw Środkowego Zachodu Ameryki i za trzy dolary od osoby woziłem nim pasażerów, i znowu odczuwałem dawny niepokój było coś do powiedzenia, a ja tego nie powiedziałem.

Pisanie wcale nie sprawia mi przyjemriosci. Jeśli uda mi się zbagatelizować jakiś pomysł, zapomnieć o nim, jeśli uda mi si

 

 

dzi do mnie, chwyta /.a gmdlu i cielni nii'>wi: „Nic )iimM.«t


cię, jeśli nie ujmiesz mnie w słowa, tu, na papierze". W ten właśnie sposób spotkałem się z Iluzjami.

Nawet tam, na Środkowym Zachodzie, często kładłem się na plecach, ćwiczyłem w sztuce rozpraszania chmur i bezskutecznie próbowałem zapomnieć o tej historii... a če by było, gdyby ktoś nadszedł, ktoś naprawdę w tym dobry, kto by mnie nauczył, jakie zasady rządzą tym światem i jak mogę nad nimi sprawować kontrolę? A gdybym spotkał ko­goś na najwyższym etapie duchowego rozwoju... gdyby ja­kiś Siddhartha lub Jezus zjawił się w naszych czasach, ktoś, kto ma władzę nad iluzjami tego świata dlatego, że zna kryjącą się za nimi prawdziwą rzeczywistość? A gdybym spotkał go osobiście, gdyby przyleciał na dwupłatowcu i wylądował ze mną na tej samej łące? Co by powiedział, jak by wyglądał?

Być może nie przypominałby mesjasza z poplamionych smarem, zabrudzonych trawą kart mojego dziennika, być może nie powiedziałby niczego, o czym opowiada ta książ­ka. Spójrzmy jednak na rzeczy, o których mówił mi ten właśnie mesjasz: na przykład, że niczym magnes przycią­gamy do naszego życia wszystko, co tkwi w naszych my­ślach jeśli to prawda, to nie bez przyczyny dotarłem do tej chwili, i ty, czytelniku, także. Być może nie przypadkiem trzymasz w ręku właśnie tę książkę; być może trafiłeś tu, aby przypomnieć sobie jakiś szczegół w opisanych w niej przygodach. W to chciałbym wierzyć. I chcę wierzyć, że mój mesjasz tkwi gdzieś w innym wymiarze, który wcale nie jest fikcją, że patrzy na nas i śmieje się, bo wszystko przebiega dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy.


„Iluzje. O człowieku który nie chciał zostać mesjaszem”-Bach

 

1

 

1.       I zstąpił między nas mistrz zrodzony na świętej ziemi stanu Indiana, a wzrastał na mistycznych wzgórzach na wschód od Fortu Wayne.

 

2.       A mistrz ów uczył się o świecie w szkołach stanu Indiana, z czasem zaś także pracuję w swym zawodzie, a był mechanikiem samochodowym.

 

3.       Posiadał wiedzę także z innych krain i z innych szkół, z innych żywotów, które wcześniej przeżył. Pamiętał je, a pamiętając, wzrastał w mądrości i sile, inni zaś widzieli jego moc i przychodzili do niego po radę.

 

4.       Mistrz wierzył, że ma moc, by pomóc sobie i całej ludzkości, a że tak wierzył, tak też się działo, inni zaś widzieli tę moc i przychodzili do niego, aby wybawił ich z kłopotów i wyleczył z chorób niezliczonych.

 

5.       Mistrz wierzył, że każdy człowiek może myśleć o sobie jako o synu Boga, i jak wierzył, tak też się działo, warsztaty zaś, w których pracował, wypełniać zaczęły tłumy tych, którzy szukali jego wiedzy i czekali, by ich dotknął, a na ulicach gromadzili się ci, którzy pragnęli jedynie, aby padł na nich jego cień i odmienił ich życie.

 

6.       I zdarzyło się, że z powodu tych tłumów kilku majstrów poprosiło mistrza, by zostawił narzędzia i poszedł swoją drogą, gdyż otaczała go ciżba tak wielka, iż ani on sam, ani inni mechanicy nie mieli miejsca do pracy i nie mogli zajmować się naprawą samochodów.

 

7.       I zdarzyło się, że poszedł mistrz za kraj miasta, a ludzie idący za nim okrzyknęli go mesjaszem i cudotwórcą, i jak wierzyli, tak też było.

 

8.       A jeśli w czasie jego kazań zrywała się burza, ani jedna kropla deszczu nie spadła na głowy słuchaczy; ostatni z tłumu słyszał jego słowa tak wyraźnie, jakby stał w pierwszym szeregu, choć na niebie szaleć mogły błyskawice i gromy. A mówił do nich językiem przypowieści.

 

9.       I powiedział im: „W każdym z nas tkwi moc, dzięki której możemy przyjąć zdrowie i chorobę, bogactwo i biedę, wolność i niewolę. To my, nikt inny, mamy nad nimi władzę.

 

10.    A pewien młynarz odezwał się tymi słowy: „ łatwo ci mówić, mistrzu, gdyż wiesz, dokąd zmierzasz, lecz my tego nie wiemy; ty nie musisz się trudzić, ale my musimy. Na tym świecie człowiek musi pracować, by żyć.”

 

11.    Mistrz odpowiedział tak: „Kiedyś na samym dnie wielkiej kryształowej rzeki żyła wspólnota stworzeń.”

 

12.    Nurt przepływał w ciszy nad nimi wszystkimi – nad młodymi i starymi, bogatymi i biednymi, dobrymi i złymi, ten nurt, który płynął w sobie tylko znanym kierunku, znając tylko swą własną kryształową jaźń.

 

13.    Każde stworzenie kurczowo trzymało się gałęzi i skał na dnie rzeki, a to kurczowe trzymanie się było ich sposobem życia – tak właśnie chciały oprzeć się nurtowi; tego uczyły się od dnia swoich narodzin.

 

14.    Aż w końcu jedno z nich rzekło: „Dość mam już trzymania się skał i gałęzi. Choć moje oczy tego nie widzą, ufam, że nurt wie, dokąd podąża. Puszczę się gałęzi, pozwolę, aby nurt zabrał mnie, dokąd zechce. Jeśli nadal będę się trzymać tych konarów i skał, skonam z nudów.”

 

15.    Inne stworzenia śmiały się i mówiły: „Głupcze! Jeśli się puścisz, nurt, któremu tak ufasz, ciskać cię zacznie o skały, a wtedy zginiesz szybciej, niż gdybyś miał skonać z nudów.”

 

16.    Ale ono nie słuchało ich rad, zaczerpnęło powietrza i puściło się, a nurt natychmiast porwał je i ciskał nim o skały.

 

17.    Po jakimś czasie, kiedy nadal nie chciało niczego się chwycić, nurt uniósł je ponad dnem rzeki, nie obijając go już i nie raniąc o skały.

 

18.    A stworzenia na dnie, które go nie znały, podniosły krzyk: „Spójrzcie na cud! Oto istota taka sama jak my, a jednak potrafi latać! Zobaczcie, to mesjasz przybył, aby nas wszystkich wybawić!”

 

19.    A niesione przez nurt stworzenie odparło: „Nie jestem bardziej mesjaszem aniżeli wy. Rzeka z radością uniosłaby nas ku wolności, gdybyśmy tylko mieli dość odwagi, aby nie trzymać się tak kurczowo gałęzi i skał. Naszym prawidłowym zadaniem jest ta podróż, ta przygoda.”

 

20.    Lecz istoty z dna rzeki krzyczały tym bardziej: „Zbawco!, nieprzerwanie trzymając się skał, a gdy znowu podniosły głowy, już go nie było, i zostały same, snując legendy o zbawicielu.” Tak mówił mistrz.

 

21.    Az kiedy zobaczył, że ciżba wielka otacza go coraz bardziej każdego dnia, coraz większy tłum, gęstszy i gwałtowniejszy niż dotychczas; kiedy zobaczył, że oczekuja od niego, by ich nieustannie uzdrawiał i karmił cudami, żeby się za nich uczył i żeby za nich żył, tego dnia udał się samotnie na wzgórze i tam oddał się modlitwom.

 

22.    A w sercu swoim tak mówił: „ To-Co-Jest, nieskończone i jasne, jeśli taka twoja wola, odsuń ode mnie ten kielich, pozwól mi nie wypełniać tego niemożliwego zadania. Nie mogę żyć czyimś życiem, a jednak dziesięć tysięcy dusz domaga się ode mnie życia. Przykro mi, że doprowadziłem do tego. Jeśli taka twoja wola, pozwól mi powrócić do moich maszyn, do moich narzędzi, pozwól mi żyć jak inni.”

 

23.    I przemówił do niego na wzgórzu głos, głos ani mężczyzny, ani kobiety, ani potężny, ani cichy, glos nieskończenie łaskawy. Głos ten rzekł doń: „Stanie się nie moja, ale twoja wola, gdyż to, co jest twoją wolą, jest dla ciebie moją wolą. Idź swą drogą jak inni ludzie i bądź szczęśliwy na ziemi.”

 

24.    A słysząc to, mistrz uradował się i dziękował szczerze, i zszedł ze wzgórza, mrucząc pod nosem piosenkę mechanika samochodowego. A kiedy tłum znowu zaczął narzucać się mu ze swoimi troskami,  błagając, aby ich uzdrawiał, aby za nich się uczył i by nieustannie karmił i bawił ich swoimi cudami, mistrz uśmiechnął się na ich widok i powiedział do nich uprzejmie: „Odchodzę.”

 

25.    Przez chwilę tłum zaniemówił ze zdziwienia.

 

26.    A on rzekł do nich: „Gdyby człowiek powiedział Bogu, ze chce pomóc cierpiącemu światu, bez względu na cenę, jaka musiałby zapłacić, i gdyby Bóg pouczył go, jak ma to zrobić, czy człowiek ten powinien zrobić, jak mu kazano?”

 

27.    „Oczywiście, mistrzu! – krzyknął tłum – Gdyby Bóg go o to poprosił, radością byłoby dlań znosić nawet piekielne męki!”

 

28.    „Bez względu na to, jakie to męki ani jak trudne byłoby to zadanie?”

 

29.    „To honor zawisnąć, chwała do krzyża być przybitym, chwała spłonąć na stosie, jeśli tego właśnie oczekiwałby Bóg” – powiedzieli.

 

30.    „ A co byście zrobili – zapytał ich mistrz – gdyby Bóg powiedział wam prosto w oczy: „NAKAZUJĘ WAM, BYŚCIE NA TYM ŚWIECIE DO KOŃCA DNI SWOICH BYLI SZCZĘŚLIWI. Co byście wtedy zrobili?”

 

31.    A tłum pogrążył się w ciszy, na zboczach gór, w dolinach, gdzie zgromadzili się wszyscy, nie było słychać ni głosu, ni dźwięku żadnego.

 

32.    A mistrz przerwał ciszę tymi słowy: „ Idąc drogą własnego szczęścia, znajdziemy wiedzę, dla której wybraliśmy nasz żywot. Właśnie dziś dowiedziałem się tego i postanowiłem was opuścić, aby pójść własną drogą, jeśli wolno.”

 

33.    I poszedł własną drogą poprzez tłum i zostawił ich, i powrócił do codziennego świata ludzi i maszyn.   

 

 

2

Był prawie środek lata, kiedy poznałem Donalda Shimodę. Latałem już od trzech lat, lecz nigdy nie spotkałem pilota, który robiłby to samo co ja chodzi mi o loty, gdzie wiatr poniesie, od miasta do miasta, na pokładzie starego dwupłatowca, na który zabierałem pasa­żerów płacących po trzy dolary za dziesięć minut lotu.

Pewnego dnia, lecąc na północ od Ferris w lllinois, spoj­rzałem w dół z kabiny mojego Castora i zobaczyłem starą maszynę Travel Air 4000, w kolorach złota i bieli, która lądowała tak pięknie, jak tylko można to sobie wyobrazić, na cytrynowo-szmaragdowym polu.

Jestem wolnym ptakiem, choć czasami doskwiera mi sa­motność. Kiedy zobaczyłem ten dwupłatowiec, po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że nic złego się nie stanie, jeśli złożę mu wizytę. Wyłączyłem ssanie, wychyliłem cał­kowicie ster, po czym Castor i ja zaczęliśmy schodzić bo­kiem ku ziemi. W ścięgnach nośnych samolotu szumiał wiatr, dochodził mnie cichy, miły dźwięk, stary silnik stu­kotał powoli, leniwie obracając śmigło. Podniosłem okulary, aby mieć lepszą widoczność przy lądowaniu. Źdźbła kuku­rydzy tworzyły zieloną dżunglę umykającą ze świstem pod

-23-


kołami maszyny. Jakiś płot mignął mi przed oczyma, a po­tem już tylko jak okiem sięgnąć rozciągała się świeżo ścięta trawa. Chwyciłem drążek, wychyliłem ster, jeszcze jedna rundka'ponad ziemią, trawa muskała opony, a potem dobrze mi znany, spokojny turkot kół toczących się po twardym gruncie, coraz wolniej, wolniej i nagle głośniejszy warkot silnika, gdy manewrowałem obok tamtego samolotu, aby zaparkować Castora. Zgasiłem silnik, w niczym niezmąco­nej ciszy lipca słychać było tylko ciche mlaskanie obraca­jącego się coraz wolniej śmigła.

Pilot Travel Air siedział na trawie, opierając się plecami o lewe koło swego samolotu, i obserwował mnie.

Przez pół minuty ja także mu się przyglądałem, próbując przeniknąć tajemnicę jego spokoju. Nie potrafiłbym tak bez­namiętnie siedzieć i patrzeć, jak inny samolot ląduje na polu i parkuje dziesięć jardów ode mnie. Kiwnąłem mu głową, poczułem do niego sympatię, choć nie wiedziałem dlaczego.

Wydawało mi się, że brakuje ci towarzystwa po­wiedziałem mimo dzielącej nas przestrzeni.

Mnie też.

Nie chcę ci przeszkadzać. Jeśli się naprzykrzam, za­raz lecę dalej.

Nie przeszkadzasz. Czekam tu na ciebie. Uśmiechnąłem się, słysząc te słowa.

Przepraszam, jeśli się spóźniłem.

Nie ma sprawy.

Zdjąłem kask i okulary, wygramoliłem się z kabiny i ze­skoczyłem na ziemię. Wspaniałe uczucie, po kilku godzi­nach spędzonych w maszynie.

Poczęstuj się kanapką z szynką i serem powie­dział. Szynka, ser, a może trafi ci się jakaś mrówka. Nie podał mi dłoni, nie przedstawił się nawet. Nie był wysokim człowiekiem. Włosy miał długie do

ramion, ciemniejsze niż kolor opon, o które się opierał. Oczy

-24-


czarne jak oczy sokoła, lubię takie u przyjaciół, u innych wzbudzają mój niepokój. Mógł być mistrzem karate udają­cym się na jakiś niezbyt brutalny pokaz.

Przyjąłem kanapkę i kubek wody nalanej 7. termosu.

Kim jesteś? spytałem. Od lat organizuję loty dla chętnych, lecz nigdy nie spotkałem na tych polach in­nego wędrownego pilota.

Do innych rzeczy nie bardzo się nadaję odparł, dziwnie uradowany. Znam się trochę na mechanice, spa­waniu, trochę na wiertnictwie, umiem prowadzić ciągnik gąsienicowy; jeśli zbyt długo zabawię w jednym miejscu, zawsze wpadam w tarapaty. Zrobiłem więc ten samolot i la­tam od miasta do miasta, wożąc chętnych.

O jakich ciągnikach mówisz? Od dziecka mia­łem bzika na punkcie ciągników z silnikiem diesla.

Ósemki, dziewiątki. Nie trwało to długo. W Ohio.

Dziewiątki! Przecież to olbrzymy! Podwójny układ kół zmianowych. Czy rzeczywiście można nimi przesuwać góry?

Istnieją lepsze sposoby na przesuwanie gór po­wiedział z uśmiechem, który trwał nie dłużej niż ułamek sekundy.

Pochyliłem się nad dolnym skrzydłem jego samolotu i przez chwilę patrzyłem na nieznajomego. Złudzenie świetlne... trudno było mu się z bliska przyglądać. Jak gdyby głowę jego okalała jaśniejąca otoczka, mglisty, srebrzysty blask zacierający tło.

Coś nie tak? zapytał.

Jakie miałeś kłopoty?

Szkoda słów. Lubię po prostu przenosić się z miejsca na miejsce. Tak jak ty.

Wziąłem kanapkę i obszedłem jego samolot. Był to mo­del z 1928 lub 1929, nie było nawm ani śladu zadrapań. Nawet prosto z fabryki nie wychodzą takie samoloty jak ta jego maszyna bez skazy, zaparkowana na polu. Co naj­mniej dwadzieścia powłok gumowanego lakieru lotniczego

-25-


lśniącego jak zwierciadło naciągnięte mocno na drewniany szkielet maszyny. Don, wypisane starą antykwą, złotymi li­terami pod krawędzią kabiny, a na mapniku można było przeczytać: D.W. Shimoda. Wszystkie urządzenia były jak spod igły, oryginalne przyrządy lotnicze z 1928. Dźwig­nia sprzęgła z lakierowanego dębowego drewna, podobnie dźwignia steru, po lewej pompa przyspieszająca gaźnika, re­gulator składu mieszanki, regulator wyprzedzenia zapłonu. Dziś się już tego nie spotyka, nawet w najrzetelniej odre­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin