Niziurski Edmund - Pięć manekinow.doc

(1124 KB) Pobierz
Okładkę projektował JERZY KĘPKIEWICZ

Edmund Niziurski

Pięć manekinów

 

MON 1959

 

I. ANTONI BUJWID ŻURAWSKI CHCE SPAĆ

Antoni Bujwid Żurawski zmiął w palcach tele­gram. Wiadomość z Radomia była przykra i rozstroiła go całkowicie. Wiedział już, że będzie mu­siał wyjechać najbliższym pociągiem. Kiedy od­jeżdża najbliższy pociąg? Zajrzał do notesu. Piąta trzydzieści rano. Wyjął złoty zegarek z kieszeni. Było kwadrans po dziesiątej. A więc może się jeszcze przespać. Powinien się przespać, dobrze się przespać przed tym, co go jutro czeka.

Sięgnął po szklankę. Zioła już przestygły. Wypił je dusz­kiem, odsapnął, zasłomil okna, ściągnął szlafrok i wlazł do zimnej pościeli. Czy uda mu się zasnąć? Ostatnio lekarz zabronił mu używać środków na­sennych. Pozostawały tylko ziółka na uspokojenie, długi spacer wieczorny i wata, którą codziennie wkładał na noc do uszu, żeby się izolować od są­siada zza ściany.

Sąsiadem Antoniego Bujwida Żurawskiego był niejaki Leon Postur, młody plastyk, osobnik dzi­wacznego usposobienia, hałaśliwy, przykry i nie­zmiernie uciążliwy dla blisko siedemdziesięciolet­niego emeryta. Pomijając osobliwy tryb życia, jaki prowadził malarz, jego bujne życie towarzyskie, częste odwiedziny przyjaciół płci obojga przecią­gające się do późna w nocy, tupaninę, śmiechy, rżenia i inne produkcje wokalne. Leon Postur miał szczególne upodobania do wieczornych kon­certów muzyki poważnej. Nie dalej jak tydzień te­mu urządził o godzinie dwunastej w nocy hałaśli­wy przegląd swej muzycznej płytoteki, ze szcze­gólnym upodobaniem kładąc pod igłę Ryszarda Wagnera. Przez dwie godziny potężne dźwięki tub, wrzawa kotłów i cała nawała instrumentów dę­tych znęcała się nad Antonim Bujwidem Żurawskim, który kurczył się i jęczał bezradnie w swym łóżku. Dopiero osobista interwencją i groźba po­skarżenia się w administracji przerwały ten koszmar.

Dzisiaj na szczęście, za ścianą panowała cisza. Widocznie Postura nie było w mieszkaniu. Antoni Bujwid Żurawski ułożył się wygodnie, zgasił lamp­kę nocną i starał się nie myśleć o niczym. Nade wszystko zaś nie myśleć o telegramie. Jutro czeka go ta okropna podróż. Psiakrew, zapomniał nastawić budzik. Wygramolił się z łóżka. Budzik wska­zywał dwadzieścia po dziesiątej. Nastawił go na pół do piątej i ułożył się z powrotem.

Już zaczynał pomału zapadać w objęcia Morfeusza, gdy wtem za ścianą rozległy się głośne kroki, po czym stało się to najgorsze: usłyszał muzykę, potężne tony Piątej Symfonii Beethovena. Jęknął i zaczął walić pięścią w ścianę. Nic nie pomogło. Muzyka narastała monstrualnie. Typowa dla mło­dzieży nieczułość czy też złośliwość zamierzona? Antoni Bujwid Żurawski wtulił się w poduszkę i czekał. Upływały minuty. Wreszcie rozległy się ostatnie akordy i muzyka ucichła. Antoni Bujwid Żurawski odetchnął i przewrócił sna drugi bok. Lecz w tej samej chwili dźwięki symfonii powtó­rzyły się od nowa. Łobuz za ścianą repetował.

Antoni Bujwid Żurawski sapiąc ze wzburzenia wyskoczył z łóżka, naciągnął szlafrok, wybiegł z pokoju i zastukał gwałtownie do drzwi sąsiada. Nikt nie odpowiadał. Nacisnął klamkę. Drzwi ustą­piły. Antoni Bujwid Żurawski znalazł się w ciem­nym przedpokoju. Postąpił krok na oślep i nagle pośliznął się fatalnie. Uderzył głową o coś twar­dego. Zaskrzypiało. Ogarnął go zapach naftaliny. Stracił zupełnie orientację. Jakaś szorstka mate­ria ocierała mu się o twarz. Kiedy się podniósł, jego wyciągnięte ręce natrafiły na politurowaną płaszczyznę, a potem na oślizłe paski jedwabnej materii. Co jest, do licha! Krawaty? Czyżby znaj­dował się w szafie? Cofnął się gwałtownie i po­trącił wieszaki. Jakieś szmaty spadły mu na głowę. Dysząc ogarniał się z nich w najwyższym zdener­wowaniu.

Zza drzwi dobiegały go wciąż podniosłe tony Beethovena. Kierując się słuchem namacał wresz­cie drzwi. Nacisnął klamkę i stanął na progu. Spojrzał i wzdrygnął się nieprzyjemnie. W przy­ćmionym świetle zobaczył przed sobą pięć nieru­chomych dziwacznie przebranych postaci. Dopiero po chwili zorientował się, że są to manekiny słu­żące widać malarzowi za modele do jakiejś kom­pozycji. Chciał coś powiedzieć, ale niedawne emo­cje i ogólne wzburzenie odebrały mu głos.

Muzyka ucichła. Zdenerwowany baryton zapytał z głębi pokoju:

- Kto tam, do diabła?! A, to pan, sąsiedzie - głos przybrał miękkie, niemal przyjazne brzmienie.

Antoni Bujwid Żurawski obrzucił wściekłym spojrzeniem pokój. Spoza manekinów, w cieniu dekoracyjnej palmy, błysnęły ku niemu okulary Postura. Malarz siedział w głębokim fotelu ubrany w czarny szlafrok i beret takiegoż koloru. Z nogami założonymi ma pluszowy taboret obcinał sobie nonszalancko paznokcie.

Na widok tej niedbałej pozy Antoni Bujwid Żurawski zatrząsł się w pasji.

- To skandal! - wykrztusił.

- Chwileczkę, drogi sąsiedzie - przerwał mu łagodnie malarz. - Niech pan najpierw zdejmie sobie z ramion mój ręcznik. Wygląda pan w nim wprawdzie bardzo malowniczo, ale chyba nie przyszedł pan do mnie golić się.

Antoni Bujwid Żurawski zerwał z wściekłością ręcznik z ramion i rzucił go na podłogę.

- Czemu mogę zawdzięczać pana miłe odwie­dziny? - zapytał ugrzecznionym tonem Postur. - Widujemy się ostatnio tak rzadko.

- Za to słyszę pana codziennie. To mi wystar­cza! - zasapał Antoni Bujwid Żurawski. - Mam tego dosyć! Protestuję kategorycznie. O tej porze obowiązuje cisza nocna, a pan mi tu nastawia dia­belską muzykę.

- Przepraszam, to był Beethoven.

- Beethoven nie Beethoven, ja chcę spać. Ja mam chyba prawo spać. Czy pan wie, która go­dzina?

Leon Postur spojrzał na zegarek.

- A rzeczywiście... Już po dziesiątej. Bardzo przepraszam. Pan mi wybaczy, ale chciałem za­głuszyć ból. Muzyka działa na mnie kojąco.

- Ból?! - wykrzyknął Antoni Bujwid Żurawski...

- Ból. Mały atak kamieni żółciowych... A pro­pos. Czy zły starzec napije się wódki?

- Jak pan śmie proponować mi coś takiego! - zatrząsł się Antoni Bujwid Żurawski. - To są kpiny!

- W takim razie może napijemy się ziółek?

- Co takiego?

- Fatalnie się czuję... Słyszałem, że pan upra­wia z powodzeniem ziołolecznictwo. To bardzo cie­kawe. Zachęcał mnie pan swego czasu do picia tych trucizn.

- Więcej tego nie zrobię - zasapał Antoni Bujwid Żurawski. - Pan sobie wtedy zażartował ze mnie. Użyczyłem panu w dobrej wierze ziół, a pan sobie z nich porobił nalewki alkoholowe, a potem udał pan otrutego w wannie i naraził mnie na kompromitację, gdy kierowany ludzkimi uczuciami i panie tego... miłosierdziem... zawez­wałem Pogotowie.

- Jestem pełen skruchy, drogi sąsiedzie. Pro­szę mi wierzyć, że nie miałem złych intencji. Te smutne żarty wyniknęły z rozpaczy eschatologicz­nej. To samoobrona. Nieraz trudno mi się pow­strzymać, szyderstwo przylgnęło jak rzep do mojej natury.

- Czy z panem nie można rozmawiać poważnie?

- Jestem najzupełniej poważny - rzekł smęt­nie Postur. - I muszę panu wyznać, że mimo wszystkich kawałów ja naprawdę stosowałem pańskie znakomite ziółka i to z rezultatem jak najbardziej dodatnim. Właśnie dzisiaj naparzyłem resztę i, jeśli cokolwiek obchodzi pana wątroba nieszczęśliwego pacykarza, błagam, niech pan mi jeszcze naparzy czegoś dobrego.

Antoni Bujwid Żurawski chrząknął.

- Zioła nic panu nie pomogą, jeśli nie zmieni pan trybu życia. Do czego to podobne, pan się zrujnuje.

- Ma pan rację. Świętą rację, panie Antoni.

Antoni Bujwid Żurawski spojrzał na Postura podejrzliwie.

- Pan się zmienił.

- Usiłuję dopiero. Mądrości nie nabywa się od razu i trzeba za nią płacić. Psiakrew, co za ból!

- Powinien pan od razu położyć się do łóżka - mruknął Antoni Bujwid Żurawski.

- Och, to niemożliwe. Muszę jeszcze jechać na Bielany.

- Musi pan?

- Mam pewną sprawę do załatwienia. Ważną sprawę.

Antoni Bujwid Żurawski milczał przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał.

- Dobrze, przyniosę panu ziółek - rzekł z na­mysłem - ale przedtem chciałem pana o jedno za­pytać...

 

II. GODZINA 24.00, BIELANY, WILLA RETTINGERÓW

Apolonia Dopust, gosposia państwa Rettingerów, stała w hallu w nocnej koszuli i dygotała z prze­rażenia. Stary zegar wybił dwunastą. Apolonia Dopustowa przycisnęła ręce do piersi. Ta noc ko­sztowała ją dużo nerwów. Co robić? Państwo wy­jechali, w całym domu jest tylko ta pannica na górze. A jednak trzeba będzie się zdecydować... Spojrzała w rozterce na drewniane schody wiodące na piętro i zaczęła wspinać się powoli. Stopnie trzeszczały nieprzyjemnie.

Z bijącym sercem stanęła przed drzwiami do mieszkania Krystyny Parytetówny i zastukała. Żaden szelest nie dochodził z wnętrza. Chwilę nasłuchiwała jeszcze, a potem zaczęła bić pięściami w drzwi z rozpaczliwą determinacją.

Wreszcie klucz zgrzytnął w zamku i na progu stanęła panna Parytetówna w szlafroku. Dopustowa spojrzała na nią zaskoczona. Coś ją uderzyło w jej twarzy... Ale co?

Parytetówna zauważyła to, poprawiła odruchowo włosy.

- Co się stało? Czemu się gosposia tak patrzy?

- Panienko... och, panienko... - głos uwiązł Dopustowej w gardle.

Wczepiła się drżącymi rękami w szlafrok Parytetówny i patrzyła z przerażaniem w dół schodów.

- To straszne! Jezus Maria!

- Ale co? Niechże się gosposia uspokoi, na mi­łość boską!

- Tam... tam ktoś leży, panienko.

- Gdzie?

- Za oknem...

- Kto?

- Jakiś mężczyzna.

- Co też gosposia.

- Jak Boga kocham, panienko... Za oknem... od sypialni... przy garażu...

- Przywidziało się gosposi. - Parytetówna sta­rała się mówić spokojnie, ale głos jej zadrżał mimo woli.

- Nie, panienko, nie! Widziałam na własne oczy!

- Niemożliwe, kto tam mógłby leżeć?

- Nie wiem, nie wiem, panienko.

- Może jakiś pijak...

- Może pijak... - Dopustowa uspokoiła się nieco. - To prawda, że teraz wszędzie można spotkać pijaków. Zeszłej niedzieli rano w kościele znale­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin