James Cooper - Czerwony korsarz.pdf

(597 KB) Pobierz
James Fenimore Cooper
CZERWONY KORSARZ
Spis treści
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Grzbiety falistych wzgórz Rhode Island ukoronowane były odwiecznymi lasami. Małe
doliny tej wyspy okrywała bujna zieleń. Skromne, ale czyste i wygodne domki wiejskie, otoczone
kępami drzew, tonęły w powodzi kwiatów. Ten piękny i żyzny zakątek jego mieszkańcy nazywali
„ogrodem Ameryki". Zgadzali się z nimi dostatni plantatorzy, którzy tu właśnie szukali wytchnienia
od spiekoty i niezdrowego klimatu Południa.
Położone w południowej części Rhode Island, na zachodnim brzegu tej uroczej wyspy, stare
portowe miasto Newport w pierwszych dniach października roku 1759 doznawało — jak wszystkie
amerykańskie osiedla — mieszanych uczuć smutku i radości. Opłakiwano śmierć znakomitego
generała Wolfe'a, radowano się zwycięstwem, które generał przypłacił życiem. Zdobyte zostało
Quebec, potężna kanadyjska twierdza. Krwawa, okrutna wojna kolonialna między Francją i Anglią
dobiegała zwycięskiego dla korony angielskiej końca. Francja utraciła ostatnie swe posiadłości na
kontynencie amerykańskim. Olbrzymimi obszarami lądu między Zatoką Hudsona a hiszpańskimi
koloniami na południu zawładnęła Anglia. Pokój zapanował w brytyjskich koloniach. Ciszę miała
przerwać dopiero burza rewolucji amerykańskiej, w kilkanaście lat później.
Jesiennego dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść, zacni mieszkańcy Newport i okolicy
obchodzili zwycięstwo angielskiego oręża. Rankiem odezwały się dzwony kościelne i zagrzmiała
miejska armata. Ludzie wylegli na ulice. Okolicznościowy mówca przemówił do tłumów.
Słońce chyliło się już ku zachodowi nad niezmierzoną pierwotną puszczą, okrywającą
kontynent, kiedy uczestnicy patriotycznych manifestacji zaczęli rozchodzić się do domów. Przybyli
z okolicy koloniści wybierali się w drogę powrotną, aby uniknąć zbędnych kosztów noclegu.
Słowem, wszyscy wracali do trzeźwej prozy codziennego życia.
W Newport znów odezwały się młoty, siekiery i piły. Na pół otwarte okiennice wystaw
niejednego sklepu świadczyły, że w duszach kupców chęć zysku przytłumiła nieco głos
obywatelskiego zapału. Właściciele trzech oberż w mieście pokazali się przed swymi zakładami
wypatrując gości wśród odjeżdżających prowincjałów, choć wiadomo było, że są to ludzie, którzy
chętniej sprzedadzą coś w mieście, niż wydadzą zarobiony grosz. W sieci ugrzęzło tylko paru
hałaśliwych i głupkowatych marynarzy ze statków stojących w porcie oraz gromadka stałych
bywalców, natomiast wszelkie przyjazne ukłony, pytania o zdrowie małżonek i dzieci, nawet jawne
zaproszenia na szklaneczkę okazały się daremną fatygą. Na drogach prowadzących w głąb wyspy
wyjeżdżający z miasta zbierali się, by wspólnie omówić wrażenia pamiętnego dnia. Robotnicy
budujący nowy statek w porcie zeszli się w tym samym celu na pokładzie.
W dość lichym domku na skraju miasta, nad brzegiem zatoki, mieścił się warsztat
krawiecki. Popołudnie przypominało wiosenny ranek, łagodny wietrzyk marszczył tu i ówdzie
gładką powierzchnię portowego basenu. Zacny krawiec siedział przy otwartym oknie i kończył szyć
ubranie. Przed domem rozparł się wygodnie wysoki i krzepki młodzieniec ze wsi. Czekał na nowy
garnitur, w którym chciał się pokazać najbliższej niedzieli w parafialnym kościele.
— Kiedy w czasie dzisiejszych uroczystości słuchałem patriotycznej mowy, nabrałem
wielkiej ochoty do wojaczki — powiedział krawiec. — Chętnie bym poszedł walczyć pod
królewskimi sztandarami, możesz mi wierzyć, mój drogi Pardy.
Młody wieśniak odwrócił się w stronę walecznego krawca z nieco złośliwym błyskiem w
oku.
— Drogi panie Homespun — powiedział. — Jest teraz jedno wolne miejsce dla ambitnego
człowieka. Miłościwie nam panujący monarcha stracił niedawno najwaleczniejszego z generałów.
— Ba! — odparł dzielny mistrz igły, który niewątpliwie minął się z powołaniem. — Widoki
są piękne, ale dla takich młodych zuchów jak ty. Mnie już niewiele życia zostało i na stare lata nie
ruszę się z tego miejsca.
— Wobec tego nie będzie pan nosił generalskiego munduru. Cała pociecha w tym, że wojna
już się kończy. Wszyscy mówią, że Francuzi ledwie zipią i nastanie pokój, bo nie będziemy mieli
kogo bić.
— Tym lepiej, tym lepiej, mój chłopcze. Widziałem w życiu tyle straszliwych wojen, że
wiem, co znaczy błogosławieństwo pokoju. Przeżyłem pięć długich i krwawych wojen i Bogu
dziękować wyszedłem z nich nawet nie draśnięty.
— Pięć wojen? To się pan musiał dobrze uwijać. I pewnie, jak to żołnierz, kawał świata pan
widział?
— Owszem, sporo się nawędrowałem. Dwa razy odbyłem podróż lądem do Bostonu, a raz
żaglowcem aż do Nowego Jorku. Bardzo to niebezpieczne były przedsięwzięcia. Ufam, że dziś,
kiedy już wojnę mamy za sobą, miłościwie nam panujący monarcha zechce zwrócić uwagę na
piratów, grasujących tutaj- na wodach przybrzeżnych i każe któremuś ze swych mężnych
kapitanów marynarki wojennej rozprawić się z tymi zbirami tak, jak sobie na to zasłużyli. Byłby to
radosny widok dla moich starych oczu, gdyby królewski okręt przyholował do naszego portu
osławionego „Czerwonego Korsarza".
— Czy kapitan tego statku jest rzeczywiście wielkim łotrem?
— Nie tylko on! Otoczył się zgrają krwawych i bezecnych zbirów i nawet najmłodsi
chłopcy na jego statku to złodziejskie nasienie. Serce się kraje, jak człowiek słyszy o niegodziwych
postępkach, jakich się dopuszczają na morzach królewskich.
— Nieraz słyszałem o tym Korsarzu , ale prawdę mówiąc piąte przez dziesiąte.
— A skądże byś mógł, mój chłopcze, mieszkając w głębi lądu wiedzieć o tym, co się dzieje
na wodach oceanu? Co innego my tutaj, w portowym mieście, tak często odwiedzanym przez
marynarzy. Ale komu w drogę, temu czas, Pardy. Zbliża się wieczór, masz dziesięć mil drogi do
domu.
— Droga jest łatwa i bezpieczna — odrzekł młodzieniec. Zostałby nawet do północy, byle
tylko posłuchać mrożących krew w żyłach opowieści o morskich rozbójnikach i po powrocie do
rodzinnej wsi powtórzyć je gromadce ciekawych.
— Czy to prawda — zapytał — że Czerwony Korsarz sieje postrach na morzu i że od dawna
wymyka się z rąk sprawiedliwości?
— Wymyka się, powiadasz, mój synu. Najdzielniejsi spośród marynarzy pływających po
niezmierzonym oceanie woleliby zostać na lądzie, niż ujrzeć żagle statku przeklętego Korsarza. Nie
brak na świecie ludzi walczących dla sławy, ale nikt nie chce spotkać się z nieprzyjacielem, który
atakuje z krawą flagą na maszcie i gotów jest wszystkich, obcych i swoich, wysadzić w powietrze,
gdy tylko osłabnie wspierająca go w boju ręka szatana.
— Jeśli jest taki niebezpieczny, dlaczego nie wyśle się okrętu strzegącego wybrzeża, żeby
ujął Korsarza. Łotr stanąłby wtedy w porcie pod szubienicą. Sam bym się zgłosił, gdybym usłyszał,
że biją w bęben i wzywają ochotników do służby na tym okręcie.
— Tak może mówić tylko ten, co nigdy nie powąchał prochu. Cepy i widły nie pomogą na
tych, co się diabłu zaprzedali. Nieraz już bywało, że nocą lub o zachodzie słońca fregaty królewskie
otoczyły Korsarza. Zdawało się, że tym razem nie ujdzie dybów, a gdy nadszedł ranek, ani śladu po
nim nie było. Znikał, jakby nieczyste siły maczały w tym palce. Sam nadał sobie imię Czerwonego
Korsarza. Tak też ludzie nazywają jego statek.
— Czy nazwał się Czerwonym Korsarzem, bo lubi pławić się w ludzkiej krwi?
— Niechybnie. Jak się naprawdę nazywa jego. statek, tego nikt nie wie. Kto bowiem raz
wstąpił na pokład statku Czerwonego Korsarza, ten już się więcej na lądzie nie pokazał. Mówię,
rzecz prosta, o uczciwych marynarzach i nieszczęsnych pasażerach. Z tego, co słychać, jest to statek
rozmiarem i kształtem przypominający slup z królewskiej floty, podobnie też wyposażony. Ale
zdołał umknąć niejednej potężnej fregacie. Ludzie opowiadają sobie na ucho, bo żaden wierny
poddany jego królewskiej mości nie śmiałby głośno powtórzyć tej gorszącej historii, że raz
„Czerwony Korsarz" przez całą godzinę był pod ogniem pięćdziesięciu armat angielskiego okrętu
wojennego i na oczach wszystkich poszedł na dno jak kamień. Ale kiedyśmy w mieście ściskali
sobie ręce i radowali się, że łotrów spotkała zasłużona kara, zawinął do portu statek z Indii
Zachodnich, ograbiony przez Czerwonego Korsarza rankiem, po nocy, której wraz z całą swą zgrają
miał raz na zawsze rozstać się z tym światem. I jeszcze gorzej bywało: podczas gdy okręt królewski
leżał na burcie w portowym basenie i łatał dziury w kadłubie powstałe od kul Korsarza, statek tego
gałgana kręcił się koło wybrzeża, cały i zdrów, jak w dniu, kiedy nowo narodzony wyszedł ze
stoczni.
— Po prostu wierzyć się nie chce — oświadczył młody wieśniak, na którym opowiadanie
krawca zrobiło duże wrażenie.. — A może ten statek jest nie z tego świata?
— Różnie się o tym mówi. Mój dobry znajomy spędził cały tydzień w podróży morskiej i
zaprzyjaźnił się z jednym marynarzem, który opowiadał mu, jak pewnego razu na statku
handlowym, podczas sztormu, spotkali się z „Czerwonym Korsarzem" na odległość nie większą niż
sto stóp. Mieli szczęście, że Wszechmocny potężną swą dłonią wzburzył morskie fale i Korsarz
musiał ratować swój stateczek przed katastrofą. I tylko dlatego ów marynarz mógł bezpiecznie
przyjrzeć się „Czerwonemu Korsarzowi" i jego kapitanowi. Opowiadał więc, że Korsarz jest to
rosły chłop, o włosach koloru słońca we mgle i takim spojrzeniu, że nikt by się nie odważył drugi
raz popatrzeć mu w oczy. Widział go, jak ja ciebie teraz widzę, mój chłopcze. Bo ten zbir stał na
pokładzie i ręką wielkości poły surduta dawał znak kapitanowi handlowego statku, by się trzymał w
przyzwoitej odległości, groziło im bowiem zderzenie.
— Ten kapitan musiał być zuchem nie lada, jeśli śmiał tak się zbliżyć do statku krwawego
zbira.
— Zapewniam cię, Pardy, że stało się to wbrew jego woli. Ale noc była ciemna jak
smoła.....
— Jak smoła! — przerwał tamten. — To jakim cudem marynarz mógł coś widzieć?
— Któż to wie? — odparł krawiec. — Faktem jest jednak, że widział. Więcej ci powiem.
Ów marynarz dobrze się przyjrzał statkowi Korsarza, aby mógł go rozpoznać, gdyby kiedyś jeszcze
raz się z nim spotkał.. Był to długi, czarny statek, głęboko zanurzony w wodzie, jak wąż w trawie,
już samym swoim wyglądem nic dobrego nie wróżący i o zgoła zbrodniczej sylwetce. A poza tym
ludzie mówią, że płynie szybciej niż chmury na niebie i jest mu całkiem obojętne, w którą stronę
wieje wiatr, a szybkość tego okrętu jest równie groźna dla ściganych, jak okrucieństwo jego załogi.
Z wszystkiego, com słyszał o „Czerwonym Korsarzu", bardzo on przypomina ten statek
niewolniczy, który w zeszłym tygodniu stanął na redzie naszego portu.
Mówiąc to krawiec wskazał ręką w stronę redy, gdzie istotnie widać było jakiś statek.
Młody wiejski strojniś długo wpatrywał się w jego sylwetkę. Zacny krawiec skończył tymczasem
szyć ubranie, odłożył je i wyjrzał przez okno.
— Wiesz, Pardy — powiedział — że dziwne myśli i najgorsze podejrzenia przychodzą mi
do głowy. Jak słychać, ten statek zawinął do portu, by nabrać wody i załadować drzewo. Już
tydzień stoi na redzie i ani jednego patyka nie wzięli z lądu, a rumu „Jamaica" na pewno
zatankowali dziesięć razy więcej niż słodkiej wody. Co więcej, stanął tak, że z baterii nadbrzeżnej
tylko jedno działo może go dosięgnąć. Gdyby to był bojaźliwy statek handlowy, tak by się, rzecz
prosta, ustawił, aby w razie napaści przez piratów ci bezczelni zbóje znaleźli się w ogniu całej
naszej artylerii.
— A to co za jedni? — spytał Pardy wskazując głową na mężczyzn stojących na brzegu
niedaleko domu krawca. — Marynarze z tego statku czy tutejsi?
— Oho! — zawołał krawiec. — Na pewno nie tutejsi! Muszę dobrze im się przyjrzeć, bo
czasy nie są wcale bezpieczne.
Po czym dzielny krawczyna, choć kulał na jedną nogę od urodzenia, wybiegł żwawo na
ulicę.
Wobec tego, że mamy przedstawić czytelnikowi osoby, które okażą się w dalszym ciągu
powieści znacznie ważniejsze od krawca, odłożymy tę ceremonię na początek następnego
rozdziału.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin