Conrad Joseph - Lord Jim.pdf

(875 KB) Pobierz
895054978.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
JOSEPH CONRAD
Lord Jim
ł.  ęł
ł 
Potężnie zbudowany, bardzo wysoki, szedł prosto na ciebie z lekkim pochyleniem ramion,
głową naprzód, patrząc spode łba, jak byk gotujący się do ataku. Jego głęboki, niski
głos, nacechowany pewnością siebie, nie miał w sobie nic przykrego. Był niepokalanie
czysty, biało ubrany od trzewików do kapelusza i w rozmaitych wschodnich portach,
gdzie zarabiał na życie w charakterze agenta okrętowego, ciszył się wielką popularnością.
Agent okrętowy nie potrzebuje zdawać żadnych egzaminów, ale musi posiadać zdol-
ność abstrakcyjnego myślenia i umieć wykazać je w praktyce. Jego praca polega tym, by
przy pomocy pary, żagli lub wioseł ścigać się z innymi agentami na widok zarzucające-
go kotwicę okrętu, serdecznie powitać kapitana i wsunąć mu swą kartę — kartę agenta
okrętowego — a przy pierwszej jego wizycie na wybrzeżu stanowczo, lecz bez ostentacji
skierować go do obszernego, podobnego do winiarni magazynu, gdzie jest wszystko, co
się pije i je na statku; gdzie kupić można wszystko, co jest potrzebne do użytku i upięk-
szenia okrętu, począwszy od łańcuchów z hakami, poprzez ozdoby steru aż do książek
o złotych kartkach, i gdzie kapitan okrętu przyjmowany jest z otwartymi ramionami
przez agenta okrętowego, którego przedtem nigdy w życiu nie widział. Tam jest chłodna
izba, wygodne fotele, butelki, cygara, materiały piśmiennicze, kopie przepisów porto-
wych i ciepło powitania topiące całą sól zebraną w sercu marynarza po trzymiesięcznej
wędrówce po morzu. Zawarta w ten sposób znajomość trwa tak długo, dopóki okręt
pozostaje w porcie, gdyż agent pamięta o złożeniu codziennej wizyty. Dla kapitana jest
wierny jak przyjaciel, uważny jak syn, odznacza się cierpliwością Hioba, oddaniem ko-
biety i wesołością dobrego kompana. Później za to wszystko posyła się rachunek. Jest to
piękne, humanitarne zajęcie. Dlatego też dobrych agentów nie liczy się na tuziny. Gdy
taki jegomość jest nie tylko posiada zdolność abstrakcyjnego myślenia, ale jest jeszcze
oswojony z morzem, to dla swego pracodawcy przedstawia niemałą wartość i zasługu-
je na to, by mu dogadzano. Jim otrzymywał zawsze doskonałą pensję i dogadzano mu
tak, że można by w ten sposób kupić wierność samego czarta. Pomimo to z czarną nie-
wdzięcznością rzucał on nagle służbę i zmykał. Przyczyny, jakie podawał, wydawały się
pracodawcom dziwaczne. „Przeklęty głupiec” mówili za jego plecami, krytykując w ten
sposób jego nadzwyczajną drażliwość.
Dla białych ludzi prowadzących interesy w porcie i dla kapitanów okrętów był on po
prostu Jimem. Miał, rozumie się, również nazwisko, ale bardzo pragnął, by go nie wy-
Tajemnica
mieniano. Jego incognito, podziurawione jak rzeszoto, kryło nie osobnika, lecz pewne
zdarzenie. Gdy wiadomość o nim rozniosła się w porcie, gdzie w tym czasie przebywał
— rzucał to miejsce i udawał się gdzie indziej — najczęściej dalej na wschód. Trzymał
się morskich portów, gdyż był wygnanym z morza marynarzem, a miał zdolność do tego
rodzaju abstrakcyjnego myślenia, które przydatne jest tylko w pracy agenta okrętowe-
go. Znany był w Bombaju, Kalkucie, Rangunie, Penang, Batawii — i w tych wszystkich
miejscowościach Jim był agentem okrętowym. Później, gdy jego wysubtelnione odczucia
odciągnęły go na dobre od portów morskich i białych ludzi, skrył dane mu od natury,
a niewygodne własności duchowe w dziewiczych lasach i tam mieszkańcy dżungli, Ma-
895054978.002.png
lajczycy, dodali słówko do jego jednozgłoskowego incognita. Nazwali go Tuan Jim, co
się równa mianu Lord Jim.
Pochodził z probostwa. Wielu kapitanów handlowych okrętów pochodzi z tego przy-
bytku pobożności i spokoju. Ojciec Jima posiadał pewną dozę wiadomości o rzeczach
niezbadanych, które potrzebne są ludziom mieszkającym w skromnych domkach, a nie
naruszają spokoju umysłowego ludzi, którym nieomylna Opatrzność zamieszkiwać każe
w pałacach. Mały kościółek na wzgórzu miał szarą barwę skały widzianej poprzez zasło-
nę z zielonych liści. Stał tam już od wieków, a otaczające go drzewa pamiętały zapewne
chwilę, gdy kładziono kamień węgielny. Poniżej czerwony dach probostwa tworzył ciepłą
plamę na tle gazonów i grządek kwiatowych. Warzywny ogródek znajdował się w głę-
bi, żwirowany dziedziniec na oncie, a szklany dach oranżerii wznosił się nad ceglanym
murem. Od kilku już pokoleń dom ten należał do rodziny, ale Jim był jednym z pięciu
synów, więc gdy po początkowych studiach nad literaturą objawiło się jego powołanie
do kariery marynarza, został wysłany natychmiast „na okręt, gdzie kształcono przyszłych
oficerów floty handlowej”.
Nauczył się tam trochę trygonometrii i nabył zręczności we wdrapywaniu się na
Marzenie, Życie snem
wysokie maszty. Ogólnie był lubiany. Był trzeci w sztuce pływania i wiosłował zawsze
w pierwszej łodzi. Mając mocną głowę i doskonałe zdrowie, czuł się dobrze na dużych
wysokościach. Stanowisko jego było na samym szczycie masztu i często spoglądał stamtąd
z pogardą człowieka przeznaczonego do błyszczenia wśród niebezpieczeństw na spokojne
dachy domów, między którymi wiła się ciemna wstęga rzeki, na kominy faktorii¹ wzno-
szące się prostopadle na tle szarego nieba, wysmukłe jak ołówki i wyrzucające dymy jak
wulkany. Mógł patrzeć na odpływające wielkie okręty, na szerokie promy w nieustan-
nym ruchu, na malutkie łódeczki, uwijające się pod jego stopami, na mglistą wspaniałość
oddalonego morza, pieszcząc nadzieję przebywania w świecie pełnym przygód i niebez-
pieczeństw.
Na dolnym pokładzie, wśród gwaru dwóchset głosów zapadał w marzenia i z góry
przeżywał historie zaczerpnięte z opisów podróży morskich. Zdawało mu się, że ratuje
ludzi z tonących okrętów, odcinając maszty przy huku nawałnicy, że trzymając się li-
ny walczy z bałwanami; albo znów jako samotny rozbitek, nagi, bosy, wdrapuje się po
skałach, szukając ślimaków, by się ratować od śmierci głodowej. Spotykał się z dzikusa-
mi na podzwrotnikowych wybrzeżach, uspakajał bunty i w małej łódeczce rzuconej na
łaskę oceanu, podtrzymywał na duchu zrozpaczonych towarzyszy. Zawsze był wzorem
człowieka oddanego swym obowiązkom, zawsze niewzruszony — jak bohater w książce.
— Coś się stało na górze. Lećmy!
Zerwał się. Chłopcy ciągnęli drabiny. Na górze słychać było bieganinę i krzyki, a gdy
Morze, Strach, Woda,
Wiatr
wylazł przez otwór — stanął jak skamieniały.
Był zmierzch zimowego dnia. Od południa wiatr wzmógł się, zatrzymując ruch na
Niebezpieczeństwo
rzece, teraz wył w strasznym huraganie, a wybuchy jego sprawiały wrażenie wystrzałów
armatnich. Deszcz lał całymi strugami, które to wisiały w powietrzu, to wiatrem pchnięte
— rozsuwały się; w takiej chwili Jim dojrzał małe statki przy brzegu ciskane falami, ol-
brzymie gmachy niewyraźnie rysujące się na wybrzeżu, szerokie łodzie promowe szarpiące
się na kotwicach, pomosty podrzucane w górę i zalewane pianą wodną. Nowy tuman za-
krył to wszystko. Powietrze przepełnione było lecącą wodą. Był jakiś śmiały cel w tym
wichrze, jakaś wściekła stanowczość w jego wrzeniu, w tym brutalnym rozhukaniu nieba
i ziemi, które zdawało się zwracać przeciw niemu i zaparło mu dech z przerażenia. Stał
nieporuszony. Zdawało mu się, że jest porwany w jakiś wir.
Popchnięto go. „Śpieszcie się, do łodzi!” ktoś krzyknął. Mali marynarze przebiegli
obok niego. Jeden z kutrów pływających zwykle wzdłuż wybrzeży, szukając schronienia,
Okręt
wpadł na statek stojący na kotwicy, a któryś z okrętowych instruktorów dostrzegł wy-
padek. Gromada chłopaków wgramoliła się na belki poprzeczne i skupiła się u otworów
zewnętrznych. „Zderzyły się statki. Akurat przed nami. Pan Simons widział to!” Nowe
pchnięcia, Jim zatoczył się do środkowego masztu i schwycił się za sznur. Stary „okręt-
-szkoła” przymocowany do swych pali, zadrgał całym ciałem, łagodnie chyląc swój przód
w stronę wiatru, zdawał się nucić niskim basem przebrzmiałą piosenkę młodości.
¹ orii (z łac. r : robić, czynić; daw.) — placówka handlowa w krajach kolonialnych.
  Lord Jim
„Spuszczać łódź!” Ujrzał lekko opuszczającą się łódź i rzucił się za nią. Usłyszał plusk.
Woda, Zwycięstwo
„Dalej! Naprzód!” Pochylił się jeszcze bardziej. Woda naokoło gotowała się, rozpryskując
jasne smugi. Przy zapadającej ciemności widać było łódkę targaną niemiłosiernie wichrem.
Przeciągły krzyk doszedł niewyraźnie uszu Jima. „Równo, szczeniaki, jeżeli chcecie kogoś
wyratować! Równo!” Nagle łódź, pchnięta zręcznymi wiosłami, podniosła wysoko swój
dziób i przeskoczyła huczący bałwan, zwyciężając zaklęcie rzucone na nią przez wicher
i wodę.
Jim uczuł, że ktoś go mocno schwycił za ramię. „Za późno, smyku!” Kapitan okrętu
położył swą ciężką rękę na ramieniu chłopca, który, zdawało się, chce się rzucić do wo-
dy. Jim spojrzał w górę z wyrazem bolesnego zawodu w oczach. Kapitan uśmiechnął się
przyjaźnie. „Będziesz miał więcej szczęścia innym razem. To cię nauczy zwinności!”
Radosne okrzyki powitały powracającą łódź. Tańczyła na falach do połowy napełnio-
na wodą, wioząc dwóch uratowanych ludzi. Cała groza wzburzonych żywiołów zdawała
Czyn, Odwaga, Strach,
Tchórzostwo, Wiedza
się teraz Jimowi godna pogardy, zwiększając żal, że te marne pogróżki zdołały rozbudzić
w nim taki strach. Teraz wiedział, co o tym myśleć. Przekonany był, że nic a nic nie boi
się huraganu. Mógłby stawić czoło większym niebezpieczeństwom. Potrafiłby tego lepiej
dokonać niż inni. Nie pozostała w nim ani odrobina strachu. Jednak tego wieczoru trzy-
mał się na uboczu, gdyż chłopiec, który pośpieszył na pomoc zagrożonemu statkowi, był
bohaterem dolnego pokładu. Chłopiec ten, o twarzy dziewczyny i dużych szarych oczach,
zarzucany był pytaniami przez cisnących się do niego towarzyszy.
— Gdy ujrzałem — opowiadał — wynurzającą się z wody jego głowę, cisnąłem do
wody hak ratunkowy. Utkwił w jego majtkach, a ja o mało nie wyleciałem z łódki i był-
bym wypadł, gdyby stary Simons nie porzucił rudla i nie schwycił mnie za nogi. To
porządny chłop ten stary Simons. Ani trochę nie mam żalu do niego, że gdera na nas
tak często. Przeklinał mnie cały czas, trzymając mnie za nogę, ale to był jego sposób
ostrzegania, bym nie puścił z ręki liny. Stary Simons prędko się unosi, to prawda. Nie,
nie ten jasnowłosy, to tamten z brodą. Gdyśmy go wciągnęli do łodzi, jęczał: „Oj, moja
noga! Moja noga!” i przewracał oczami. Pomyślcie sobie, taki wielki chłop, a mdlał jak
dziewczyna. Czy który z was mdlałby od ukąszenia takiego haka? Bo ja to nie. Taki ka-
wałek wlazł mu w mięso! — Pokazywał hak, który w tym celu przyniósł ze sobą na dół,
i wywołał wielkie wrażenie. — To śmieszne, doprawdy! Że tam dużo krwi stracił, to się
rozumie.
Jim pomyślał, że to nieładnie tak przechwalać się swymi czynami. Huragan wywołał
Zdrada, Żywioły
w tym chłopcu równie fałszywy heroizm, jak w nim strach. Gniewał się na ten brutalny
spisek nieba i ziemi, który go zaskoczył niespodzianie i ogłuszył gotowość na wszystkie
niebezpieczeństwa. Gdyby nie to, byłby nawet rad, że nie przystąpił do czynu, skoro tak
prędko dało się to załatwić. Poszerzył swoje wiadomości bardziej niż ci, którzy tej pracy
dokonali. Gdy wszyscy będą się wahać, on, czuł to doskonale, będzie wiedział, jak działać
wobec grozy wzburzonego oceanu i wichru. Wiedział, co o tym myśleć. Nie czuł w sobie
najmniejszego wzruszenia na wspomnienie nawałnicy i ostateczny skutek tego wypad-
ku był taki, że trzymając się z dala od hałaśliwej gromady chłopców, drżał nową żądzą
przygód, wierząc w swą niezachwianą, wszechstronną odwagę.
ł 
Po dwóch latach takiego oswajania się z niebezpieczeństwami morskimi znalazł się na
Marzenie, Morze, Praca
pełnym oceanie i wchodząc w krainy tak dobrze znane jego imaginacji, ze zdziwieniem
przekonywał się, że są zupełnie ogołocone z nadzwyczajnych przygód. Odbył wiele podró-
ży. Poznał magiczną jednostajność istnienia między niebem a wodą; musiał znosić ludzką
krytykę, prozaiczną surowość codziennych obowiązków, których wypełnianie daje chleb,
ale za które jedyną nagrodą jest prawdziwe umiłowanie swej pracy. Ta nagroda omijała go.
A nie mógł już cofnąć się, gdyż nic tak nie wiąże, nic tak nie pozbawia złudzeń, a zarazem
zniewala — jak życie na morzu. Przy tym jego przyszłość przedstawiała się w dobrych
barwach. Będąc dżentelmenem poważnym, łagodnym w obejściu, posiadał głęboką zna-
jomość swych obowiązków; z czasem, chociaż jeszcze bardzo młody, został pomocnikiem
kapitana na pięknym okręcie, nie przeszedłszy nawet przez próby wystawiające na światło
dzienne wewnętrzną wartość człowieka, jego temperament i rodzaj substancji tworzącej
  Lord Jim
jego jestestwo, co poświadczyłoby tajemną prawdę jego dążności i aspiracji, nie tylko
wobec innych, ale dla niego samego.
Raz tylko w ciągu całego tego czasu miał przedsmak tego, czym grozi rozhukany
Kondycja ludzka,
Niebezpieczeństwo,
Żywioły
ocean. Ta prawda nie przejawia się tak często, jak może się wydawać. W niebezpieczeń-
stwach huraganu rozmaite są odcienie i tylko od czasu do czasu okazuje się jawnie cała
ponura gwałtowność złych zamiarów — coś nieokreślonego, co każe umysłowi i sercu
ludzkiemu uwierzyć, że ta komplikacja wypadków, te żywiołowe siły rzucają się na niego
z całym rozmysłem złośliwości, z siłą przechodzącą wszelką kontrolę, z nieokiełznanym
okrucieństwem, pragnącym wydrzeć z niego wszelką nadzieję, obawę, ból wyczerpania
i żądzę spoczynku; coś, co chce zmiażdżyć, zniszczyć, zniweczyć wszystko, co widział,
znał, kochał, co go cieszyło lub czego nienawidził; wszystko, co jest bezcenne i koniecz-
ne: promienie słońca, pamięć, przyszłość — coś, co chce zmieść cały ogromny świat raz
na zawsze sprzed jego oczu przez prosty a bezlitosny akt pozbawienia go życia.
Jim obezwładniony ciosem spadającego nań masztu na początku tygodnia (o któ-
rym jego szkocki kapitan zwykł był później powtarzać: „Ludzie! To cud, doprawdy, że
okręt przetrwał to wszystko!”) spędził wiele dni wyciągnięty na grzbiecie, oszołomiony,
przybity, zgnębiony, przechodząc męki jak na dnie przepaści, w której nie ma ukojenia.
Nie dbał o to, jaki będzie koniec i w chwilach przytomności był na wszystko obojętny.
Marzenie, Strach, Wizja
Niebezpieczeństwo, gdy się go nie widzi, posiada nieokreśloność właściwą myśli ludzkiej.
Bojaźń kryje się w cieniu, imaginacja, wróg ludzi, źródło wszelkich strachów, niepodsy-
cana niczym zapada w spokój wyczerpanych wzruszeń. Jim nie widział nic poza nieładem
panującym w potrząsanej kajucie. Leżał, patrząc na otaczające go spustoszenie i rad był,
że nie potrzebuje iść na pokład, ale od czasu do czasu chwytał go jakiś niezwalczony nie-
pokój; dyszał i wił się pod kołdrą i wówczas bezmyślna brutalność istnienia, która naraziła
go na takie odczucia, napełniała go rozpaczliwym pragnieniem ucieczki za jakąkolwiek
cenę. Następnie wróciła piękna pogoda i nie myślał już o tym więcej.
Powstał jednak kulawy i słaby i gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów,
musiał pójść do szpitala. Powoli wracał do zdrowia, więc pozostawiono go w szpitalu.
Było tam jeszcze tylko dwóch białych pacjentów: jakiś marynarz ze złamaną nogą
i dostawca kolejowy sąsiedniej prowincji, tknięty jakąś tajemniczą chorobą podzwrotni-
kową, który utrzymywał, że doktór jest osłem i leczył się patentowanymi środkami prze-
mycanymi przez oddanego mu sługę. Ci dwaj opowiadali sobie nawzajem swoje życie,
grali trochę w karty lub leżąc na fotelach, w szlaokach, ziewali dzień cały, nie mówiąc
ani słowa. Szpital stał na wzgórku i łagodny wietrzyk, wpływając przez zawsze szeroko
otwarte okna, przynosił łagodność nieba, obezwładnienie ziemi, to czarowne tchnienie
wschodnich wód. Były w nim balsamiczne wonie, sugestie nieskończonego spokoju, dary
wiecznych marzeń. Jim patrzył poprzez gąszcze ogrodów, dachy miasta, ponad palma-
mi rosnącymi na wybrzeżu na tę przystań upstrzoną wysepkami, oblaną wspaniałymi
promieniami słońca, ze swymi okrętami, podobnymi z dala do dziecinnych zabawek,
z tą błyszczącą ruchliwością, przypominającą jakąś świąteczną paradę, i ze sklepieniem
niebios wieczystego, wschodniego spokoju, ze słodkim uśmiechem wschodnich mórz,
władających przestrzenią aż po daleki widnokrąg.
Gdy tylko mógł chodzić bez kija, poszedł do miasta, szukając sposobności dostania się
do domu. W owej chwili nic się nie nadarzało, więc naturalnie zawarł znajomość w por-
Lenistwo, Marzenie, Morze
cie z ludźmi swego powołania. Natknął się na dwa ich rodzaje. Jedni, nieliczni i rzadko
tam widywani, prowadzili tajemnicze życie, zachowali niespożytą energię, z tempera-
mentem rozbójników morskich, a spojrzeniem marzycieli żyli w jakimś chaosie planów,
nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć wyprzedzających cywilizację; śmierć zdawała się
być jedynym pewnym zdarzeniem w ich fantastycznej egzystencji. Większość zaś ludzi
była tak jak on sam rzucona tu przez jakiś przypadek i pozostała w charakterze oficerów
na miejscowych okrętach. Wstrętna im była teraz myśl służby na europejskich okrętach
z jej trudniejszymi warunkami, surowszym pojęciem obowiązków i niebezpieczeństwami
burzliwych oceanów. Nastroili się do wiecznego spokoju morza i nieba Wschodu. Polu-
bili krótkie wędrówki, wygodne fotele na pokładzie, liczne załogi złożone z tuziemców
i wyróżnianie z powodu białości skóry. Drżeli na myśl o ciężkiej pracy i pędzili wygod-
ne życie, oczekując niby lada chwila nowych rozkazów, służąc Chińczykom, Arabom,
Metysom — diabłom samym gotowi służyć, gdyby praca była lekka. Wiecznie opowia-
  Lord Jim
Zgłoś jeśli naruszono regulamin