Zapolska Gabriela - Kaśka Kariatyda.pdf

(1103 KB) Pobierz
898053852.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
GABRIELA ZAPOLSKA
Kaśka Kariatyda
i ś iia
iś rady i i ka
ay Kraiki
W tych kilku słowach cała moja obrona. „Poczciwość prawdy się nie lęka!” Jak wielka
to myśl, jaka niezwalczona! Dlatego stawię ją jako straż przednią, niech ona wita każde-
go, kto roztworzy tę książkę. Poczciwość prawdy się nie lęka, więc śmiało, Czytelniku
lub Czytelniczko, podajcie mi rękę i zajrzyjmy wspólnie do tych nędz wielkich, do tych
nieszczęść kończących się zbrodnią, do tego ka — według wyrażeń naszych dobrych
znajomych… Nie bój się, kobieto, czytaj śmiało te karty, kał nie dotknie twej białej szaty,
bo tylko brud lgnie do brudu, a chorzy boją się ran swoich.
Niedola takich jak Kaśka istot, ich stopniowy upadek, na koniec śmierć — toć nie kał,
nie brud, lecz prawda tak wielka, że jak promień słońca przedziera się przez tajemniczą
zasłonę, jaką by fałszywi poczciwcy osłonić ją chcieli.
Tuż obok Ciebie może jest taka Kaśka, walcząca z pokusami świata, ciemna, nieświa-
doma, pełna najlepszych chęci, ale i najgorszych, wrodzonych już instynktów. Ta istota
cierpi, walczy, wyciąga nieraz ramiona, szukając bezwiednie punktu moralnego oparcia,
i nigdzie nie znajduje podpory i rady, żaden głos ją nie pokieruje, nikt nie zapyta, co
jej dolega. Czyż od chlebodawczyni swej ma prawo żądać tylko łyżki strawy i regularnej
zapłaty? Czyż po zgotowaniu rosołu i uprasowaniu bielizny taka Kaśka przestaje istnieć
dla swej pani? Wszak to kobieta, kobieta taka sama, jak i Ty, piękna Czytelniczko, ale
ileż od Ciebie nieszczęśliwsza! Sponiewierana, rzucona na bezdroże, bezustannie pracu-
jąca jak wół w jarzmie, upada wreszcie, nie umiejąc zaczerpnąć w sobie samej siły do
odparcia pokusy. I gdyby na tym był koniec! Ależ nie — upadek takiej kobiety ciągnie
za sobą cały szereg nędz, a często i zbrodni. Wszak największy procent dzieciobójczyń
dają służące. Jest to fakt stwierdzony. Dlatego to podjęłam tę niewdzięczną pracę. Wiele
już musiałam przecierpieć od ludzi małej inteligencji i jeszcze mniejszego serca. Według
nich jedynie chęć rozgłosu skłania mnie do pisania „Kasiek” i „Małaszek”. Dziwią się, że
kobiety nie wahają się odsłonić najstraszniejszej nędzy innych kobiet i zawołać wielkim
głosem: „Patrzcie! W ten sposób konają istoty, za którymi gonicie, odbierając im kra-
sę, młodość, a dając im w zamian nędzę i cierpienie!”. O, zaprawdę! poczciwy prawdy
się nie lęka. Ten, kto nie ma na sumieniu zgonu takiej „Kaśki”, śmiało przeczyta ją do
końca. I te „studia położnicze”, jak nazwał moją powieść pewien brukowy świstek, może
pozostawią w jego umyśle trwalsze wspomnienie niż stosy romansów bezcelowych, two-
rzonych w niezdrowej woni źle umeblowanych buduarów, które jako główny cel mają do
wykazania, że kobiety owijają się w jedwabie i mają niezmiernie długie rzęsy, a mężczyźni
— wyniosłe czoła i masy pustych azesów w ustach. Dlatego to ludziom „poczciwym”
polecam śmiało moją biedną Kaśk . Czytajcie ją sercem, tak jak ja ją sercem pisałam.
Niech was forma zbyt szczera nie trwoży. Wszakże to nasz Skarga powiedział: „prawda,
jak uczciwa niewiasta, w lada sukni piękna jest i przyjemna; nieprawda jako nierządni-
ca słowy się przybiera i muszcze¹”. Niech Was także nie dziwi rodzaj sentymentalizmu
¹ — dziś popr. forma  os. lp: muska.
898053852.002.png 898053852.003.png
 
wiejący chwilami z tych kartek. To „prawda” także, to życie, tak jak ono jest, z tym, co
nam daje pięknego i nędznego, z poezją i prozą swoją. Ja biorę wszystko, co jest pod
ręką, a skarby to nieprzebrane, tkane czarną i złotą przędzą. Nie naśladuję nikogo, choć
mi i plagiaty zarzucono. Spisuję to, co zobaczę, to co mi w serce się wgryzie nędzą swoją
lub ukołysze czarem prawdziwej poezji. Oryginalnością rozgłosu nie pragnę się dobić, bo
smutny to rozgłos, gdy najlepszą myśl źli ludzie spaczą i brudną duszą szukając brudu,
jedynie tylko formę widzą, o treść i cel nie pytając się nawet. Czyż ta osławiona aa
Zoli nie tłumaczy swego istnienia tym jednym krzykiem: „á Berlin!” kończącym cały ten
tak zohydzony romans? a usprawiedliwił upadek Francji, moją biedną Kaśk niech
uniewinnią trupy dzieci znajdywane prawie codziennie. Wiem, że w oczach tych ludzi,
którzy zwykli wyszukiwać we wszystkim kału i bezwstydu, nawet trup dziecka zgładzo-
nego przez własną matkę łaski nie znajdzie, — ale o zdanie takich jednostek, które lubią
prawdę nakręcać do swych upodobań, które w ai , zamiast szczytniej przewodniej
myśli ancuskiego pisarza, widzą tylko nagie ciało i zakrywają przed nim obłudnie przy-
gasłe od rozpusty oczy — o zdanie takich ludzi nie dbam wcale. Nie piszę dla nich, piszę
dla „poczciwych”, bo ci się „prawdy nie zlękną”.
Gabriela Śnieżko-Zapolska
Dnia  lipca  r. Warszawa
y kryki ra y a i
ikt i ri ak y i yta
y ad tr ikt ka i i
y aita
aria Kika
„Stajała przed bramu i buła piskate!…” — kończyła pani domu, spoglądając z niechęcią
na książkę służbową.
— Nieszczególna rekomendacja — dodała po chwili, zamykając książeczkę, i usiadła
na wyplatanym krześle, jedynym możliwym meblu z rozlicznych sprzętów przepełniają-
cych ciasną i ciemną kuchenkę.
Była to niska, młoda jeszcze kobieta, rozlana w swym niebieskim szlaoku, z głową
zgniecioną, płaską, pokrytą włosami żółtymi. W ciemnej przestrzeni kuchennej jaśniały
te włosy światłem matowym, łącząc się dość harmonijnie z żółtawą cerą twarzy i oczami
barwy niepewnej. Uszy tłuste, leniwe, niezdrowe, obciągnięte ku szyi ciężarem czarnych
lawowych kolczyków i usta wąskie, blade ukrywały równie blade dziąsła i świadczyły
dostatecznie o niedokrewności tej masy ciała, rozrastającej się wśród wilgotnych ścian
szczupłego mieszkania. Całe bezczynne życie żon urzędników płynęło leniwą falą pod tą
skórą zżółkłą, przezroczystą i delikatną jak gaza jedwabna. Tylko usta zaciśnięte, prawie
zsiniałe od wilgoci spadającej z murów, tylko ręce płaskie, o pełnych dłoniach i oczy
niewielkie, ciężkimi przysłonione powiekami, miały jakieś drganie, zdradzały ukrytą na-
miętność pantery — właściwą kobietom anemicznym, których życie, wbrew higienicz-
nym przepisom, upływa wśród atmosfery sąsiadującej z kuchnią sypialni.
— Nazywasz się?… — pytała dalej pani domu, a głos jej leniwy, tłusty, rozlewał
się wśród cienia jak ona sama i drgał długo wśród fal powietrznych, przeciągając się bez
końca.
Stojąca przy drzwiach dziewczyna podniosła głowę.
— Nazywam się Kaśka Olejarek — odpowiedziała lękliwie, a głowa jej opadła na-
tychmiast na piersi.
— Masz rodziców? — ciągnęła dalej indagację² pani domu.
Po twarzy Kaśki przemknęło coś na kształt smutku… Nie odpowiedziała wcale.
Woźny z kantoru, mały, niepokaźny człowiek, ubrany w szary surdut beżowy, uznał
za stosowne wmieszać się do rozmowy.
² idaaa — przepytywanie, badanie, śledztwo.
Kaśka Kariatyda
— To jest sierota, proszę wielmożnej pani… Nie ma nikogo… Niedawno przyszła do
miasta… Była tylko w jednym obowiązku u państwa Lewi…
— U Żydów! — przerwała pani, a usta jej wykrzywiły się z pogardą.
Nastała chwila milczenia. Woźny umilkł, przygnieciony antysemickim usposobieniem
pani, a Kaśka nie dodała nic na swoje usprawiedliwienie, tylko jeszcze więcej pochyliła
głowę.
W umyśle jej przesuwało się tysiące przykrych myśli. Odprawiona wczoraj nagle,
prawie bez powodu, od Pinkusa Lewi, znalazła się na bruku; mając zaledwie dwa zło-
te w kieszeni. Nocleg znalazła u swej przyjaciółki, Rózi, posługującej w mleczarni, ale
nadużywać gościnności tej nie mogła.
Rózia żyła „na wiarę” z czeladnikiem krawieckim. Para ta miała tylko jedną izdeb-
kę, a obecność mężczyzny żenowała Kaśkę. Budziły się w niej nieokreślone pragnienia,
a dziwny przestrach ściskał jej serce… Nie! ona tam stanowczo więcej nocować nie mo-
gła. Cóż pocznie, jeśli ta pani nie zechce przyjąć jej natychmiast? W tej chwili ciemna
i smutna kuchenka przedstawiała się w oczach dziewczyny jak port bezpieczny i cichy,
a brudny sufit zdawał się jej być pożądanym dachem, pod którym pragnęłaby złożyć swą
głowę.
— Jesteś jeszcze bardzo młoda — rzekła pani, rozbierając wzrokiem sformowane
kształty dziewczyny.
— Mam lat dwadzieścia — odpowiada Kaśka, a jej ręce spracowane i czerwone zaci-
skają się ruchem nerwowym pod fałdami szarej, zniszczonej chustki.
— Przysuń się bliżej, pragnę cię zobaczyć — mówi pani, podnosząc się z krzesła.
Kaśka stoi nieruchoma, z plecami przyciśniętymi do ściany.
Następuje interwencja woźnego.
— Idź, głupia, kiedy cię wielmożna pani woła.
Kaśka postępuje kilka kroków i staje na środku kuchni w wąskiej strudze światła,
którą wlewa ukośne okienko wciśnięte w długą amugę.
Olbrzymia postać dziewczyny rysuje się w tej jasności, potęgując się jeszcze w po-
równaniu do innych, niknących w cieniu przedmiotów. Duża, silna głowa, złączona
z kością pacierzową szerokim karkiem, pokryta ciemnym włosem i naprzód pochylo-
na, ma w swym kształcie coś posągowego, pewne podobieństwo do tych starożytnych
niewolnic, przeznaczonych do noszenia na głowie ciężkich, winem napełnionych amfor.
Czoło niskie, gładkie, przecięte ciemnymi liniami brwi, nos prosty, nieruchomy, trochę
w nozdrzach zgrubiały, usta świeże, zęby zdrowe, równe, podbródek okrągły — wszyst-
ko to rozjaśnione wielkimi, piwnymi źrenicami, tworzy całość miłą i pociągającą. Na tej
kształtnej twarzy, sczerniałej od wichru i gorąca, widnieje dobroć nieograniczona, wiara
w drugich i słodycz bezmierna. Olbrzymie, wypełnione ciałem ramiona, kształtne, choć
zbyt silne zakreślenie gorsu, szerokie, ciężkie kończyny tworzą z tej dziewczyny typ zwie-
rzęcia roboczego, przeznaczonego do dźwigania ciężarów i tak zwanej „grubej” domo-
wej roboty. Jest to wspaniałe zdrowe ciało o pospolitych, śmiałych konturach, materiał
na matkę licznego rodu, który odznaczałby się niewątpliwie nadzwyczajnym zdrowiem,
wzrostem olbrzymim i siłą zwierzęcą. Mimo tej męskiej prawie wysokości i pleców ro-
słego mężczyzny, Kaśka jest kobietą w całym tego słowa znaczeniu. Zwykle zbyt silne,
wybujałe kobiety zatracają w sobie powaby niewieście i obnoszą swe niekształtne formy
mieszańców z niezgrabną śmiałością urlopowanych żołnierzy. U Kaśki, przeciwnie, cały
wdzięk kobiecy pozostał pomimo nadzwyczajnego rozrośnięcia się kości, a ciało jędrne,
młode, pełne świeżości dziewiczej, pokrywało szkielet i wypełniało go dokładnie. Jest to
klasycznie zbudowana kobieta z gminu, gruba w pasie, na szerokich stopach — mimo to
pełna wdzięku i łagodnej nieśmiałości. Głos wychodzący z tych szerokich piersi jest har-
monijny, dźwięczny i cokolwiek drżący. Jest to raczej głos drobnej, szczupłej blondynki,
zabłąkany w piersi tej wysokiej, tęgiej, ciemnookiej kobiety.
Pani domu przypatruje się z zadowoleniem olbrzymiej dziewczynie zasłaniającej ple-
cami ćwierć kuchennej przestrzeni. Jakkolwiek świadectwo pana Pinkusa Lewi mówi
wyraźnie, że „stajała przed bramu i buła piskate”, pani nie chce wierzyć „Żydom” i przyj-
muje Kaśkę do służby. Taka tęga dziewka! Sama będzie nosić wodę, nie potrzeba więc
płacić posługaczki… I skąpstwo polskiej gospodyni przemaga trwogę przed „piskowa-
Kaśka Kariatyda
niem” Kaśki. A zresztą czyż podobna, aby ta dziewczyna tak cicha, pokorna pomimo
swych olbrzymich kształtów, pełna wdzięku łagodnego mogła mieć wadę zuchwalstwa?
I ku ogólnej radości obwieszcza pani monotonnym swym głosem, że przyjmuje Kaśkę
do służby. Potem poucza nową sługę o oterowaniu podłogi, noszeniu wody i węgli,
praniu, prasowaniu i wszystkich obowiązkach, jakie spaść mają na plecy dziewczyny.
Kaśka stoi nieruchoma, z okiem utkwionym w brudną podłogę kuchni. Wie tylko,
że ma gdzie zasnąć i przenieść swój ubogi kuferek. Reszta ją nie obchodzi; praca jest za-
wsze pracą, czy tu, czy u Pinkusów Lewi. Nie rozumie nawet, po co ta pani mówi tyle…
Przecież ona nie uchyla się od żadnego obowiązku!… Pani podaje jej zmięty papierek
guldenowy i żąda w zamian tak zwanego fantu. Kaśka wyciąga spod chustki złożoną sta-
rannie wełnianą spódnicę koloru fioletowego, przybraną plisami ze zrudziałego welwetu.
Pani bierze fant i upomina Kaśkę, aby się stawiła najdalej za godzinę do służby.
Kaśka przyrzeka, całuje pokornie rękę swej przyszłej chlebodawczyni i wychodzi wraz
z woźnym z kuchenki. Wychodząc, uderza się czołem o niskie drzwi i stoi przez chwilę
w ciemnej sionce, ściskając w ręku otrzymanego przed chwilą guldena. Przed nią maja-
czy drobna postać kantorowego, który po omacku stara się znaleźć poręcz od schodów.
Znajduje ją wreszcie i woła na opóźniającą się dziewczynę. W gorącym zaduchu, pełnym
kurzu i stęchlizny, wiją się kręcone schody, tak zwane „kuchenne”, popsute, otulone ścia-
ną posmarowaną węglem i sczerniałą od dymiących lampek naowych, którymi służące
rozjaśniały wieczorem ciemną i wąską przestrzeń. Woźny, klnąc, nasuwa czapkę i roz-
poczyna karkołomną wędrówkę, trzymając się mocno skrzypiącej poręczy. Kaśka idzie za
nim szybko, otwierając oczy, pragnąc się w ten sposób przyzwyczaić do panującej w klatce
schodowej ciemności. Słabe, na wpół spróchniałe deski, uginają się prawie pod olbrzy-
mią stopą dziewczyny, spadającej ciężką masą w równych odstępach; schodzi na dół, nie
licząc nawet pięter, uspokojona o swą przyszłość, pełna wiary i otuchy w miłosierdzie
boskie. Pani wydała się jej uosobieniem piękna i dobroci po brzydkiej, wrzaskliwej pani
Lewi, która kazała się „szanować” i przeglądała ustawicznie w miedzianych radiach lub
samowarze. I Kaśka na samą myśl lepszego słowa lub pochwały z ust tej ślicznej pani
dostaje jakby zawrotu w głowie i ciśnienia w gardle. Schodząc na dół, myślała więc, jak
będzie się starać, aby zasłużyć na tę pochwałę, jak będzie pracować całymi dniami i no-
cami… Nagle zaciskają się jej oczy pod wpływem żółtawego światła, które zajaśniało na
zakręcie schodów. Nie jest to przecież już światło słoneczne, ale mdły płomień świecy
łojowej, osadzonej w latarce i niesionej przez młodego mężczyznę ubranego w szarawą
bluzę i długi fartuch płócienny.
Woźny, uszczęśliwiony z wypadku rozjaśniającego mu dalszą część klatki schodowej,
spuszcza się czym prędzej na dół — na wąskim przejściu pozostaje sama Kaśka naprzeciw
młodego mężczyzny niosącego w ręku latarkę. Ze zwykłą nieśmiałością przyciska się do
ściany, pragnąc zostawić jak najszersze miejsce nadchodzącemu człowiekowi.
Pomimo jednak jej dobrych chęci, szerokie jej ramiona zabierają wiele miejsca i męż-
czyzna mimo woli zmuszony jest otrzeć się o nią, aby przejść dalej.
— Ihi, diabeł tu łazi? — pyta niezbyt uprzejmym tonem, podnosząc w górę latarkę.
— To ja, Kaśka — odpowiada dziewczyna, oblewając się rumieńcem.
On przecież nie rumieni się wcale, ale owszem, śmieje się, pokazując w tym uśmiechu
dwa rzędy zdrowych, białych zębów, jest to stróż kamieniczny, młody, przystojny chło-
pak, śpieszący na strych, aby tam z rozkazu gospodarza, obejrzeć popsuty dach. Dach nie
ucieknie, a dziewczyna jest wcale ponętna. Patrzy więc na nią, szczęśliwy z jej zawsty-
dzenia, ciśnie ją do muru z wyrachowaniem pełnym nagle obudzonej namiętności. Ona,
odurzona, pełna bezwiednej trwogi, ustępuje na próżno, starając się uwolnić od dotknię-
cia chłopaka, którego widok i obecność miesza ją niewypowiedzianie. Ta wielka, dwu-
dziestoletnia dziewczyna, świadoma tajemnic życia, które zna tylko z opowiadania swych
przyjaciółek lub przeczuć, ucieka zwykle przed podobnym sam na sam, które gorącym
warem żyły jej zalewa. Ona pamięta o tym, że może pójść za mąż, więc pragnie dobrze
się prowadzić. Dlatego z takim wysiłkiem chce wyrwać się z przypadkowego sąsiedztwa,
bo obecność tego uśmiechniętego chłopca jest dla niej nad wyraz ciężka i przykra. On
wszakże nie pozwala jej postąpić dalej, zagradza jej drogę.
— Co panna tu robi? Skąd panna wraca? Ja jestem stróż, muszę więc wiedzieć
o wszystkim… Nie puszczę! Jak Boga kocham, nie puszczę…
Kaśka Kariatyda
Zgłoś jeśli naruszono regulamin