Pewnej nocy pan Dominik Cedzyna nie mógł zasnąć. Oparty o poduszki rozmyślał. Ciszę zakłócały tylko świerszcze i tykający zegar. Od czasu do czasu zapalał świecę z nadzieją, że światło go uspokoi. Dostrzegał wówczas list syna, który był źródłem jego męki. Postanowił go jeszcze raz przeczytać.
Piotr pisał o swoich niezwykłych zdolnościach do matematyki i o kłopotach, jakie z tego faktu wyniknęły. Poprosił go do siebie profesor i dał do przeczytania list Jonatana Mundsley'a, chemika, byłego profesora jednego z uniwersytetów angielskich. Tenże Mundsley, porzuciwszy katedrę, urządził sobie prywatne laboratorium i prosił o wskazanie mu najzdolniejszego spomiędzy asystentów politechniki, ponieważ chce powierzyć mu kierownictwo zakładu. W zamian obiecywał dwieście franków miesięcznie, mieszkanie, wszystko, co potrzebne jest do życia i prawie całkowitą swobodę w pracy. Profesor zdecydował, że pojedzie tam Piotr. Polecił mu wziąć ciepłe rzeczy i jechać do Hull, angielskiego miasta położonego nad morzem. Zaproponował mu nawet pożyczkę na ten cel.
Młody Cedzyna zastanawiał się, dlaczego właśnie jego spotkał tak szczęśliwy los, że nie będzie się musiał o nic martwić i będzie mógł zarazem urzeczywistnić swe pomysły z zakresu chemii. Pociągała go też Anglia i jej prawdziwie wielki przemysł. Rozmyślając nad tą propozycją udał się nad Jezioro Zurychskie. Niepotrzebnie wysłał wcześniej szereg listów do Łodzi, Zgierza i Pabianic prosząc o posadę z płacą czterdziestu, trzydziestu, a nawet dwudziestu rubli miesięcznie. W ośrodkach tych nie było jednak dla niego pracy. Planował zabrać ojca do siebie i zapewnić mu znośny byt. Niestety, marzenia rozwiały się. Przypomniał sobie Kozików, ich rodzinny majątek i zabawy chłopięce w ciepłe wiosenne dni. Wyznał, że jest sam na świecie i posiada tylko ojca, który stanowi niejako jego drugą połowę.
Pan Dominik odrzucił list ze złością. Zastanawiał się, dlaczego syn nie powraca. Znalazłby dla niego pracę, a także posażną pannę. Oskarżał siebie o to, że był niedołężny w pracy i jego syn musi cierpieć za nie popełnione winy, ponieważ nieszczęście przekazuje się z krwią. Piotr jako osiemnastoletni młodzieniec wyjechał za granicę, bez grosza. Wyrósł tam na nowoczesnego człowieka. Odkąd zniknął obyczaj szlachecki, synowie odchodzą w świat i tam szukają nowej prawdy. Szlachta zwyrodniała i znikła. On, Dominik Cedzyna, podjął pracę u parweniusza, syna jakiegoś przekupnia, który za pomocą protekcji osiągnął dyplom inżyniera i zgarniał pieniądze na budowach torów kolejowych. Pan Dominik ubolewał nad tym, że Piotruś jedzie do Anglii, a przez to - w razie śmierci ojca - przyjedzie najwcześniej następnego dnia po pogrzebie. Przeklinał też chemię, jako naukę, która zabiera mu syna.
Pracodawca pana Cedzyny Teodor Bijakowski (vel Bijak) ukończył Instytut Komunikacji. Otworzyły się przed nim duże możliwości zdobycia majątku. Postanowił się też bogato ożenić. Z tego powodu bywał w domu zamożnego powroźnika i zalecał się do jego córki.
Urodził się w Warszawie, prawdopodobnie na ulicy Krochmalnej. Jego ojciec utrzymywał skromny szynk. W dzieciństwie bawił się w rynsztoku z takimi jak on urwisami. Wybijali szyby Żydom. Pewnego dnia właścicielka kamienicy ugodzona została kamieniem wyrzuconym z procy. Utkwił on w koku podstarzałej panny, co przyprawiło ją o kilka dni płaczu. Poleciła potem przywołać Teosia i wypowiedziała zdanie zapożyczone z utworu Marii Konopnickiej Przed sądem: "Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę". Chłopiec był niezwykle zdolny i przechodził z klasy do klasy z nagrodami. Opiekunce pisał na imieniny laurki, całował kolana i ręce. Zdał do Szkoły Głównej na wydział matematyczny, a później dostał się do Instytutu. Zbudował wiele mostów i dworców, dorobił się znacznego majątku. Pamiętał o swojej rodzinie każdemu starał się w jakiś sposób pomóc. Miał wytworną willę, w której królowała jego małżonka.
Rozpoczęto budowę drogi żelaznej. Nadzór robót objął pan Teodor. Przybył do niego pewnego razu zrujnowany obywatel ziemski. Początkowo pełnił obowiązki dozorcy, później wykorzystywano go też do innych celów. Był to elegancki starzec, starannie ubrany z miną pana. Bijakowski odnosił się do niego lekceważąco. Twarz Cedzyny nie objawiała obrazy ani zdziwienia. Myślał on tylko: "Ja i tak pan, a tyś i tak cham!...". Żył nadzieją, że pewnego dnia przyjedzie jego ukochany Piotruś. Często chodził wzdłuż nasypu kolejowego do sąsiedniego miasteczka, pukał tam do okna poczmistrza i pytał, czy nie ma do niego listu. Jeżeli był, czytał go dopiero w swojej izbie. Wyciągał z niego kilka słów lub zdanie i dopiero później składał całość.
W pobliżu nasypu znajdowało się wapienne wzgórze porośnięte jałowcem. Góra należała do folwarku Zapłocie, a folwark był własnością Juliusza Polichnowicza. Bijakowski zorientował się że wzgórze zawiera dużą ilość węglanu wapnia i pokład wartościowej gliny. Pojechał więc z panem Cedzyną do majątku Polichnowicza. Wszystko znajdowało się tu w opłakanym stanie. Zauważyli, że ludzie wynoszą różne rzeczy. Trudno było znaleźć właściciela. W końcu jednak wyszedł z mroku. Był to trzydziestoletni człowiek o zniszczonej twarzy. Bijakowski powiedział mu, że chce kupić górę i prawo do wybierania gliny. Polichnowicz podał cenę ośmiuset rubli. Rozpoczęły się targi. Padła ostateczna suma stu rubli. Spisano kontrakt i przedsiębiorcy opuścili folwark. Po kilku dniach u podnóża góry pracowała już maszyna do wyrabiania cegły. Inżynier zaś osobiście doglądał robót. Był koniec sierpnia, czas orki. U Polichnowicza nikt nie pracował w polu. Ugory sprawiały smutne wrażenie. Bijakowski powiedział, że folwark oglądany z góry podobny jest do trupa. Były właściciel tłumaczył się, że wziął po ojcu majątek źle prowadzony. Musiał w nim zastosować płodozmian.
Kiedy pierwsze lokomotywy zaczęły jeździć po torach, Juliusz Polichnowicz wyjeżdżał z Zapłocia. Folwark z ugorami, pustymi stodołami i długami stał się własnością Bijakowskiego. Chciał przyjeżdżać tu z żoną na lato. Nabycie przez inżyniera folwarku obudziło w panu Cedzynie nadzieję na otrzymanie posady rządcy i powrotu na wieś. Oczekiwania te nie spełniły się jednak. Bijakowski rozprzedał majątek zostawiając sobie jedynie zabudowania, skalistą górę i skrawek ornego gruntu.
Z nadejściem wiosny u podnóża góry pojawiła się cegielnia. Biedacy z okolicznych wiosek przyszli do inżyniera i prosili o pracę. Zbudowano dla nich drewniane baraki a zwierzchnictwo nad całą produkcją przejął pan Dominik. Zamieszkał w dwu izbach dworu. Inżynier wyjechał, a przed wyjazdem nauczył szlachcica, jak ma się zapatrywać na sprawy społeczne, gdzie zakładać kopalnie gliny, jak zsypywać do pieca bryły kamienia i formować z nich sklepienie, jak poznawać po świetle wapna, że kwas węglowy wydobył się z brył. Cedzyna pracował od świtu do nocy. Za pomocą drąga i oskarda zepchnięto całe skały. Nawisłe złomy często spadały niespodziewanie zabijając i kalecząc pracujących tam ludzi.
Pan Dominik miał nad ranem sen, że Piotruś się topi. Ojciec zanurzył ręce w lodowatej wodzie, ale nie mógł mu pomóc. Poczuł w sercu okropny chłód. Zapragnął umrzeć.
Rozległo się pukanie w szybę. Przeważnie jeden z robotników dawał w ten sposób znać nadzorcy, że idzie palić w piecu. Pukanie powtórzyło się i ktoś nie znanym głosem zapytał, czy pan Cedzyna jest w domu. Okazało się, że przyjechał Piotr. Radości nie było końca. Ojciec chciał napalić w piecu. Syn marzył o spaniu. Zasnął też wkrótce. Po przebudzeniu, kiedy zobaczył łzy na twarzy staruszka, postanowił, że nie pojedzie do Anglii.
Pewnego dnia pan Cedzyna o pierwszej w południe powrócił z powiatowego miasteczka. Jazda saniami sprawiała mu ogromną przyjemność. W domu czekał syn, pan doktor Piotr. Ojciec zamierzał zatroszczyć się o to, by miał co jeść, by Jagna podała barszcz. To, co usłyszał, zburzyło jego radość. Piotr oznajmił, że nie będzie mógł jeść, ponieważ się spieszy. Postanowił jechać do Hull. Ojciec usiadł w futrze na stoliku. Zrobiło mu się duszno. Syn porządkował książki rachunkowe, wziął do ręki notes i pokazał ojcu strony, na których wyczytał, że ciąży na nim dług, który musi spłacić. Wytłumaczył mu dlaczego podjął decyzję wyjazdu. Przed czterema laty otrzymał w ratach dwieście rubli. W następnym roku również dostał taką sumę. Potem dwieście pięćdziesiąt i w ubiegłym roku znowu dwieście. Razem osiemset pięćdziesiąt rubli. Pensja ojca zaś wynosi trzysta rubli na rok. Pan Dominik tłumaczył synowi, że nie przywłaszczył sobie ani jednej kopiejki Bijakowskiego. Dostał upoważnienie do pobierania oryginalnego procentu od czystego dochodu: "Produkuj pan taniej (...), a co na tym osiągniesz, to twoje" - powiedział pracodawca.
Ludziom dawał początkowo trzydzieści kopiejek, a potem dwadzieścia. Zgodzili się, bo nigdzie więcej by nie zarobili, a tu zarobek był pewny. W ten sposób uzbierało się trochę grosza.
Piotr obliczył, że musi oddać osiemset pięćdziesiąt rubli. Ojciec zapytał, komu je będzie oddawał, bo on nie przyjmie. Starał się tylko wywiązać ze swego obowiązku. Ich spór, a właściwie kłótnia, ciągnęła się aż do wieczora. Piotr zaczął się pakować. Ojciec zapytał czy nie mógłby odrobić tego długu tutaj. Niestety, decyzja była nieodwołalna. Poprosił jeszcze, by ojciec sumiennie wypłacił ludziom należne im pieniądze. Próbował się pożegnać i padł staruszkowi do nóg, jednak ten odepchnął go, usunął się w kąt pokoju i odwrócił plecami. Piotr wyszedł. Pan Dominik po kilkunastu minutach wyjrzał przez okno. Na podwórku nie było nikogo. Patrzył długo na zarysowane na szybach gałązki mrozu. Przypomniały mu się lata chłopięce spędzone w pięknym dworku obok ukochanej matki. Nagle usłyszał gwizd lokomotywy. Dźwięk ten sprawił mu ogromny ból. Wyszedł z pokoju. Szedł ku dworcowi. W połowie drogi spotkał człowieka. Przez chwilę myślał, że to powraca Piotr. Jednak pomylił się. Był to młody robotnik z cegielni. Cedzyna zapytał, dokąd chodził. Ten odpowiedział, że zaniósł za młodym panem zawiniątko na stację. Na pytanie, czy Piotr naprawdę odjechał, odpowiedział, że sam odniósł mu tobół do pociągu. Pan Dominik wracał do domu. Jego twarz zmieniła się pod wpływem cierpienia. Rozpoznawał ślady stóp syna odciśnięte w śniegu. Każdy ślad macał laską. Z jego piersi wydobywał się nieprzerwany jęk.
wiesia77773