Robert Sheckley
Magazyn nieskończoności
Tytuł oryginału Store of Infinity
Przełożył Radosław Anna Minczewska-Przeczek
Raeder ostrożnie uniósł głowę ponad parapet. Za oknem dostrzegł schody pożarowe, a poniżej wąską alejkę. Stał na niej zszargany przez deszcze wózek dziecinny i trzy pojemniki na śmieci. Kiedy przyglądał się otoczeniu, zza najodleglejszego pojemnika wysunęła się ręka ściskająca w dłoń i jakiś błyszczący przedmiot. Reader rzucił się na ziemię. Przez okno nad jego głową przeleciał pocisk i utkwił w suficie, obsypując leżącego tynkiem.
Teraz już wiedział o alejce. Była pilnowana, tak samo jak i drzwi.
Leżał rozciągnięty na popękanym linoleum, wpatrując się w otwór w suficie i nasłuchując odgłosów zza drzwi. Wysoki, z przekrwionymi oczami i dwudniowym, szczecin i astym zarostem. Brud i zmęczenie wymalowały smugi na jego twarzy.
Strach zmienił mu rysy, napinając część mięśni i powodując skurcz nerwów. Rezultat był niezwykły. Jego twarz nabrała charakteru, zmieniona wskutek oczekiwania na śmierć.
Alejki strzegł bandyta, a dwaj inni byli na schodach. Znalazł się w pułapce. Właściwie już był martwy.
Jasne, pomyślał Raeder, nadal poruszam się i oddycham, ale to tylko z powodu nieskuteczności śmierci. Za chwilę weźmie mnie pod skrzydła. Wydziobie mi dziury w twarzy i ciele, artystycznie splami krwią ubranie, ułoży kończyny w jakiejś groteskowej pozycji, przypominającej cmentarny balet…
Raeder przygryzł wargę. Pragnął żyć. Musi być jakieś wyjście.
Przeturlał się na brzuch i przebiegł wzrokiem po zaniedbanej kawalerce bez wygód, do której zapędzili go mordercy. Doskonała mała, jednopokojowa trumna. Były w niej drzwi, których pilnowano, oraz schody pożarowe, też strzeżone. Oraz maleńka, ślepa łazienka.
Przeczołgał się do tej łazienki i wstał. W suficie była wyszarpana dziura, szeroka na jakieś dziesięć centymetrów. Gdyby mógł ją powiększyć i przedostać się do mieszkania na górze…
Usłyszał stłumione uderzenie. Mordercy niecierpliwili się. Zaczynali wyważać drzwi.
Przyjrzał się dokładniej dziurze w suficie. Nie było sensu brać jej pod uwagę. Nic zdążyłby powiększyć otworu na czas.
Mordercy napierali na drzwi, stękając z wysiłku przy każdym uderzeniu. Wkrótce puści zasuwa albo z przegniłej framugi wyrwą się zawiasy. Drzwi wypadną i wkroczy dwóch facetów o kamiennych twarzach, otrzepując kurtki…
Ale z pewnością jest ktoś, kto mógłby mu pomóc! Wyciągnął z kieszeni maleńki odbiornik telewizyjny. Obraz rozpływał się, ale Raeder nie zawracał sobie głowy dostrajaniem go. Najważniejsze, że fonia była wyraźna i dobrze słyszalna.
Zaczął słuchać starannie modulowanego głosu Mike’a Terry’ego, zwracającego się do licznego grona swoich słuchaczy.
— …Okropne miejsce — mówił Terry. — Tak, kochani, Jim Raeder znalazł się naprawdę w opałach. Jak pamiętacie, ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem w trzeciorzędnym hotelu na Broadwayu. Wydawało się to bezpieczne. Ale rozpoznał go boy hotelowy i wydał gangowi Thompsona.
Drzwi zatrzeszczały pod wpływem powtarzających się uderzeń. Raeder zacisnął mocniej dłoń na małym odbiorniku i słuchał.
— Ledwie udało się Jimowi Raederowi uciec z hotelu! Mając bandytów na karku ukrył się w budynku z brązowego piaskowca przy 156 West End Avenue. Zamierzał uciekać po dachach. I udałoby mu się, kochani, naprawdę mogło mu się to udać. Wyjście na dach było jednak zamknięte. Wyglądało na to, że już po nim… Ale Raeder odkrył, że lokal numer siedem jest nie zamieszkany, a drzwi do niego nie zamknięto na klucz. Wszedł więc…
Terry zrobił pauzę dla wzmocnienia efektu, po czym zaczął krzyczeć:
— …a teraz jest w potrzasku, jak szczur w klatce! Gang Thompsona wyłamuje właśnie drzwi! Schody pożarowe są strzeżone! Nasz kamerzysta, który ulokował się w pobliskim budynku, pokazuje teraz zbliżenie. Patrzcie, kochani, tylko patrzcie! Czyżby nie było już dla Raedera żadnej nadziei?
— Czyżby nie było już żadnej nadziei? —powtórzył jak echo Raeder, zlany potem w małej, dusznej łazience, wsłuchując się w nieustanne walenie w drzwi.
— Zaczekaj moment! — wykrzyknął Mike Terry. — Wytrzymaj, Jimie Raederze, wytrzymaj jeszcze chwilę. Możliwe, że jest jakaś nadzieja! Mam rozmowę błyskawiczną z jednym z naszych widzów, na Linii Dobrych Samarytan! Jest ktoś, kto sądzi, że mógłby ci pomóc, Jimie. Słuchasz mnie, Jimie Raederze?
Raeder czekał, słysząc odgłosy wyrywania zawiasów z przegniłej framugi.
— Proszę mówić — odezwał się Mike Terry. — Jak się pan nazywa?
— Hm… Felix Bartholemow.
— Niech pan się nie denerwuje, panie Bartholemow. Proszę śmiało mówić.
— No cóż, dobrze. Panie Raeder — odezwał się drżący głos starego człowieka — kiedyś mieszkałem przy 156 West End Avenue. W tym samym mieszkaniu, w którym jest pan teraz uwięziony, panie Raeder. Naprawdę! I otóż ta łazienka ma okno, panie Raeder. Zamalowane, ale jest tam…
Raeder wepchnął odbiornik do kieszeni. Odnalazł kontury okna i kopnął. Szkło się rozprysnęło i w pomieszczeniu raptownie zrobiło się widno. Oczyścił połamany parapet i szybko wyjrzał na zewnątrz.
Poniżej było wybetonowane podwórko.
Zawiasy wyrwały się. Usłyszał odgłos upadających drzwi. Szybko przelazł przez okno i zsunął się na rękach. Przez moment zwisał, przytrzymując się czubkami palców, po czym spadł.
Uderzenie go ogłuszyło. Podniósł się niepewnie. W oknie łazienki pojawiła się twarz.
— Ale fart — stwierdził mężczyzna, wychylając się i starannie mierząc z opuszczonej trzydziestki ósemki.
W tym momencie w łazience eksplodowała bomba dymna. Morderca chybił. Odwrócił się, przeklinając, a na podwórzu wybuchły kolejne bomby dymne, zasłaniając sylwetkę uciekiniera.
Z odbiornika telewizyjnego w kieszeni docierał do Raedera pełen napięcia głos Mike’a Terry’ego.
— A teraz zwiewaj! — krzyczał Terry. — Uciekaj, Jimie Raederze, ratuj życie. Zwiewaj, póki mordercy mają oczy pełne dymu. I podziękuj Dobrej Samarytance Sarze Winters z 341 Edgar Street w Brockton, stan Massachusetts, za to, że ofiarowała ci pięciu bomb dymnych i opłaciła człowieka, który je podłożył!
— Uratowała pani dzisiaj życie człowiekowi, pani Wintcrs — kontynuował Mike, już spokojniejszym głosem. —Czy zechciałaby pani powiedzieć naszym słuchaczom, jak to…
Raeder nie był w stanic dalej słuchać. Biegł przez wypełnione dymem podwórze, między sznurami z bielizną, w stronę ulicy.
Po chwili szedł 63 Ulicą, przygarbiony, aby wydawać się niższym, potykając się ze zmęczenia, oszołomiony brakiem jedzenia i snu.
— Hej, ty!
Odwrócił się. Na schodach domu z brązowego piaskowca siedziała kobieta w średnim wieku i patrzyła na niego mało przychylnym wzrokiem.
— Jesteś Raeder, nie? Ten, którego próbują zabić?
Raeder zaczął się oddalać.
— Wejdź do domu — powiedziała kobieta. Zapewne była to zasadzka. Ale Raeder wiedział, że jego los zniczy od wielkoduszności i przychylności ludzi. Był ich reprezentantem, projekcją ich samych, zwykłym facetem, który znalazł się w opałach. Bez nich byłby zgubiony. Dzięki nim nic nie mogło mu się stać.
— Ufaj ludziom — poradził mu Mike Terry. — Oni cię nigdy nie opuszczą.
Wszedł za kobietą do pokoju. Poleciła mu usiąść i wyszła, ale niemal natychmiast wróciła z talerzem pełnym duszonego mięsa. Stanęła obok i przyglądała się, jak je, zupełnie jak ktoś obserwujący w ZOO małpy zajadające orzeszki ziemne.
Z kuchni wyszło dwoje dzieci i zaczęło się na niego gapić. A z sypialni wyłoniło się trzech mężczyzn w kombinezonach i skierowało na niego kamerę telewizyjną. W pokoju stał duży odbiornik. Połykając posiłek, Raeder obserwował na ekranie Mike’a Terry’ego i słuchał jego mocnego, szczerego, zmartwionego głosu.
— Tu jest, kochani — mówił Terry. — Oto Jim Raedcr, jedzący swój pierwszy od dwóch dni prawdziwy posiłek. Nasi kamerzyści naprawdę się napracowali, aby móc wam to pokazać! Dziękuję wam, chłopaki… Kochani, Jim Raeder uzyskał chwilowe schronienie u pani Velmy O’Dell z 63 Ulicy. Dziękujemy ci, Dobra Samarytanko O’Dell! To naprawdę cudowne, kiedy się pomyśli o tym, że ludzie z najróżniejszych środowisk tak bardzo wzięli sobie do serca los Jima Raedera!
— Lepiej się pośpiesz—stwierdziła pani O’Dell.
— Dobrze, proszę pani — odparł Raeder.
— Nie życzę sobie żadnej strzelaniny w moim mieszkaniu.
— Już prawie skończyłem.
— Czy oni go nic zabiją? — spytało jedno z dzieci.
— Zamknij się — warknęła pani O’Dell.
— Tak, Jim — podchwycił Mike Terry — lepiej się pośpiesz. Twoi zabójcy depczą ci po piętach. To nic są głupcy, Jimie. Są źli, występni, szaleni — lak! Ale nie głupi. Idą po śladach krwi — krwi z twojej zranionej ręki, Jimie!
Raeder aż do tej chwili nie zauważył, że skaleczył sobie rękę o parapet okna.
— Zabandażuję ci to — powiedziała pani O’Dell. Raeder wstał i dał jej opatrzyć rękę. Następnie podarowała mu brązową marynarkę i szary kapelusz z opadającym rondem.
— To mojego męża — stwierdziła.
— Ma przebranie, kochani! — wykrzyknął z zachwytem Mike Terry. — To coś nowego! Przebranie! I jeszcze tylko siedem godzin do chwili, aż będzie bezpieczny!
— A teraz zabieraj się stąd — odezwała się pani O’Dell.
— Już idę, proszę pani — odpowiedział Raeder. — Dziękuję.
— Myślę, że jesteś głupi — powiedziała. — Głupi, skoro angażujesz się w coś takiego.
— Tak, proszę pani.
— To po prostu nie jest warte tej ceny. Raeder podziękował i wyszedł. Dotarł do Broadwayu, złapał metro do 59 Ulicy, stamtąd pojechał kolejką miejską do 86. Tam kupił gazetę i przesiadł się na ekspres bezpośredni do Manhasset.
Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze przed sobą sześć i pół godziny.
Metro dudniło pod Manhattanem. Raeder drzemał, ukrywszy zabandażowaną dłoń pod gazetą, z kapeluszem opuszczonym na twarz. Czy został już rozpoznany, czy też pozbył się gangu Thompsona?
A może właśnie w tej chwili ktoś dzwoni do zabójców?
Sennie rozważał, czy udało mu się uciec śmierci. A może nadal jest sprytnie poruszającym się trupem, funkcjonującym tylko wskutek niedołęstwa śmierci? (Moi drodzy, śmierć jest obecnie taką okropną guzdrałą! Jim Raeder chodził jeszcze wiele godzin po swojej śmierci, a nawet zdążył odpowiedzieć na pytania telewidzów, nim można go było przyzwoicie pochować!)
Nagle oczy Raedera otworzyły się. Miał wrażenie, że przyśniło mu się coś… nieprzyjemnego. Nie mógł sobie przypomnieć co.
Zamknął ponownie oczy i z umiarkowanym zdziwieniem przypomniał sobie czasy, kiedy nie miał takich problemów.
Jeszcze dwa lata temu. Był wtedy wysokim, sympatycznym młodzieńcem, zatrudnionym jako pomocnik kierowcy ciężarówki. Nie wyróżniał się żadnymi szczególnymi uzdolnieniami. I był zbyt skromny, by snuć marzenia o lepszej przyszłości.
Skrzywiony, drobny kierowca ciężarówki marzył za niego.
— Jim, czemu nie spróbujesz wystąpić w telewizji w programie rozrywkowym? Ja bym próbował, gdybym wyglądał tak jak ty. Oni tam lubią miłych, przeciętnych facetów, bez szczególnych ambicji. Biorą ich do konkursów. Wszyscy lubią takich facetów. Czemu nie miałbyś się tym zainteresować?
No to się zainteresował. Właściciel miejscowego sklepu z telewizorami wyjaśnił mu szczegóły.
— Widzisz, Jimie, tak to jest, że publiczność ma już powyżej uszu doskonale wyćwiczonych atletów, z ich wspaniałym refleksem i profesjonalną odwagą. Kto może żywić jakieś uczucia do takich chłopaków? Kto się może z nimi identyfikować? Jasne, że ludzie chcą oglądać fascynujące programy, ale nic wtedy, kiedy jakiś gość robi to zawodowo, za pięćdziesiąt tysięcy rocznic. To dlatego zawodowy sport przeżywa kryzys. I właśnie z tego powodu rozrywkowe dreszczowce odnoszą taki sukces.
— Rozumiem — przytaknął Raeder.
— Sześć lat temu — kontynuował właściciel sklepu — Kongres uchwalił ustawę o dobrowolnym samobójstwie Starzy senatorowie gadali wtedy bez przerwy o wolnej woli i samookreśleniu. Ale to wszystko bzdury. Wiesz, jakie jest prawdziwe znaczenie tej ustawy? Otóż takie, że teraz już i amatorzy mogą ryzykować życic za wielki szmal, a nic tylko zawodowcy. Dawniej musiałeś być zawodowym bokserem, futbolistą albo hokeistą, jeśli chciałeś, żeby ci ktoś legalnie rozwalił łeb za pieniądze. Ale teraz laką szansę mają zwykli ludzie, tacy jak ty, Jimie.
— Rozumiem — powtórzył Raeder.
— To cudowna szansa. Weź na przykład siebie. Nic jesteś ani trochę lepszy od innych. Każdy jest w stanic zrobić to samo, co ty. Jesteś przeciętny. Myślę, że dreszczowce zostały stworzone jakby dla ciebie.
Raeder pozwolił sobie na marzenie. Rozrywkowe programy telewizyjne wydawały się niezawodną drogą do bogactwa dla sympatycznego, młodego chłopaka, który nie wyróżnia się żadnym szczególnym talentem ani umiejętnościami. Napisał więc do programu nazwanego „Ryzyko” i załączył swoją fotografię.
„Ryzyko” zainteresowało się nim. Sieć JBC sprawdziła go i doszła do wniosku, że jest wystarczająco przeciętny, by usatysfakcjonować najbardziej wymagającego widza. Sprawdzono też jego pochodzenie i powiązania. W końcu został wezwany do Nowego Jorku, na rozmowę z panem Moulianem.
Moulian był śniady, energiczny i żuł gumę w czasie rozmowy.
— Nadasz się — warknął. — Ale nic do „Ryzyka”. Wystąpisz w „Rozwałce”. To taki półgodzinny program nadawany w ciągu dnia na kanale trzecim.
— Ale fajnie! — ucieszył się Raeder.
— Nie dziękuj. Dostaniesz tysiąc dolarów, jeśli wygrasz albo zajmiesz drugie miejsce, a nagrodę pocieszenia w wysokości stu dolarów, jeśli przegrasz. Ale to się nie liczy.
— Nie, proszę pana.
— „Rozwałka” to mały program. Sieć JBC traktuje go jako test próbny. Zdobywcy pierwszego i drugiego miejsca w „Rozwałce” przechodzą do „Niebezpieczeństwa”. Tutaj nagrody są znacznie wyższe.
— Wiem o tym, proszę pana.
— A jeśli wypadniesz dobrze w „Niebezpieczeństwie”, możesz wziąć udział w pierwszorzędnych dreszczowcach, takich jak „Ryzyko” czy „Podwodne Zagrożenie”, emitowanych na cały kraj, w których zdobywa się ogromne nagrody. A potem są już naprawdę wspaniałe programy. Jak daleko zajdziesz, to już zależy od ciebie.
— Postaram się jak najdalej, proszę pana —stwierdził Raeder.
Moulian przestał na chwilę żuć gumę.
— Poradzisz sobie, Jim — powiedział niemal z szacunkiem. — Pomyśl tylko. Jesteś przedstawicielem narodu, a naród jest w stanie zrobić wszystko.
Powiedział to w taki sposób, że Raederowi natychmiast zrobiło się żal pana Mouliana, który był śniady, miał kędzierzawe włosy i wyłupiaste oczy i z całą pewnością nie stanowił wzoru przedstawiciela narodu.
Uścisnęli sobie dłonie. Następnie Raeder podpisał dokument zwalniający JBC od wszelkiej odpowiedzialności na wypadek, gdyby utracił życie, którąś z kończyn lub postradał rozum w czasie konkursu. Podpisał też kolejny dokument, mówiący o korzystaniu z przysługujących mu praw na mocy ustawy o dobrowolnym samobójstwie. Tak wymagało prawo i była to czysta formalność.
Po trzech tygodniach wystąpił w „Rozwałce”.
Program był realizowany zgodnie z klasyczną formułą wyścigów samochodowych. Niewyszkoleni kierowcy zasiedli w amerykańskich i europejskich samochodach wyścigowych o potężnych silnikach i ścigali się na morderczej trzydziestokilometrowej trasie. Raeder trząsł się ze strachu, kiedy wrzucił w swoim wielkim Maserati niewłaściwy bieg i ruszył.
Wyścig był koszmarem, pełnym krzyków i dymu z palących się opon. Raeder został z tyłu, pozwalając początkowym liderom roztrzaskać się na ostrych zakrętach. Wyszedł na trzecie miejsce, kiedy jadący przed nim jaguar wjechał na alfa–romeo i oba wozy wypadły z hukiem z trasy na zaorane pole. Na ostatnich pięciu kilometrach starał się wysunąć na drugą pozycję, ale nie mógł znaleźć dla siebie miejsca, żeby się przecisnąć do przodu. Na podwójnym zakręcie o mały włos nie wypadł z konkurencji, ale udało mu się wprowadzić samochód z powrotem na trasę, nadal na trzeciej pozycji. A potem, na ostatnich pięćdziesięciu metrach w prowadzącym samochodzie pękł wał korbowy i Jim zakończył wyścig na drugim miejscu.
Miał tysiąc dolarów. Otrzymał cztery listy od wielbicieli, a jakaś pani z Oshkosh przysłała mu parę skarpet w ukośną kratę. No i zaproszono go do udziału w „Niebezpieczeństwie”.
W odróżnieniu od pozostałych programów tego typu, „Niebezpieczeństwo” nie miało charakteru zawodów. Kładziono w nim nacisk na indywidualną inicjatywę. Raeder został przed programem odurzony jakimś nie powodującym uzależnienia narkotykiem. Ocknął się w kokpicie małego samolotu lecącego na automatycznym pilocie na wysokości trzech tysięcy metrów. Wskaźnik paliwa pokazywał, że bak jest niemal pusty. Raeder nie miał spadochronu. Jego zadaniem było wylądować.
Oczywiście nigdy przedtem nie latał. Z ogromną ostrożnością wypróbował stery, pamiętając, że uczestnik tego programu w poprzednim tygodniu odzyskał przytomność w łodzi podwodnej, otworzył niewłaściwą klapę i utonął.
Tysiące widzów patrzyło w napięciu, jak ten zwykły człowiek, podobny do nich, zmagał się z sytuacją, w jakiej się znalazł, zupełnie lak samo, jak i oni by to robili znalazłszy się na jego miejscu. Jim Raeder był „nimi”. Potrafili zrobić wszystko to, co i on. Był reprezentantem ludzi.
Raederowi udało się sprowadzić samolot na ziemię w sposób, który przy dużej dozie wyobraźni można było uznać za lądowanie. Przekoziołkował kilka razy, ale pasy utrzymały go na miejscu, a silnik, wbrew oczekiwaniom, nic stanął w płomieniach.
Wyszedł z tego z dwoma złamanymi żebrami, trzema tysiącami dolarów i szansą, po wyzdrowieniu, wystąpienia w „Torero”.
Nareszcie dreszczowiec pierwszej klasy! Za „Torero” płacili dziesięć tysięcy dolarów. Trzeba było tylko zabić szpadą czarnego byka, tak jak to robią prawdziwi, wyszkoleni matadorzy.
Walka odbyła się w Madrycie, zabijanie byków było bowiem nadal nielegalne w Stanach Zjednoczonych. Transmitowano ją w telewizji ogólnokrajowej.
Raeder trafił na dobrych pomocników. Spodobał im się wielki, powolny Amerykanin. Pikadorzy naprawdę napierali na lance, usiłując podstawić mu byka. Banderylierzy starali się zagonić bestię do wyczerpania przed wbiciem w nią swoich banderyli. A drugi matador, ponury człowiek z Algiceras, niemal skręcił bykowi kark wspaniale operując muletą.
Ale kiedy już wszystko zrobiono, to Jim Raeder, niezdarnie trzymający w lewej ręce czerwoną muletę, a w prawej szpadę, pozostał na piasku areny, sam na sam z ważącym tonę, okrwawionym bykiem o szeroko rozstawionych rogach.
— Celuj w płuco, homhre — zawołał ktoś do Jima. — Nie udawaj bohatera, tylko dźgaj go w płuco.
Jim pamiętał jednak tylko to, co powiedział mu doradca techniczny w Nowym Jorku: — Celuj szpadą między rogi.
I tak właśnie zrobił. Szpada ześlizgnęła się z kości, a byk przerzucił Raedera przez grzbiet. Jim, cudem jakimś nie przebity rogiem, wstał, wziął drugą szpadę i z zamkniętymi oczami ponownie natarł na byka. Bóg, który chroni dzieci i głupców, musiał widać obserwować tę scenę, szpada weszła bowiem jak igła w masło, a byk, jakby zdumiony, popatrzył na Jima z niedowierzaniem, a następnie opadł niczym przekłuty balonik.
Raederowi wypłacono dziesięć tysięcy dolarów, a złamany obojczyk zrósł mu się niemal błyskawicznie. Otrzymał dwadzieścia trzy listy od wielbicieli, w tym namiętne zaproszenie od dziewczyny z Atlantic City, które zignorował. Zapytano go też, czy zechciałby wystąpić w kolejnym programie.
Nie był już aż tak naiwny jak niegdyś. Doskonale zdawał sobie sprawę, że niemal zginął, ryzykując życie dla śmiesznie małych pieniędzy. Wielka wygrana ciągle jeszcze była przed nim. Teraz chciał niemal zginąć w zamian za kwotę, która była tego warta.
Wystąpił więc w programie „Podwodne Zagrożenie”, sponsorowanym przez wytwórnię mydła Fairlady. Wyposażony w maskę, aparat tlenowy, pas obciążający, płetwy i nóż, wskoczył do ciepłej wody Morza Karaibskiego wraz z czterema innymi zawodnikami. Za nimi nurkował umieszczony w ochronnej klatce kamerzysta. Zadanie polegało na odnalezieniu i wydobyciu z morza skarbu, ukrytego przez sponsora. Nurkowanie w masce nie jest szczególnie niebezpieczne, sponsor zadbał jednak o trochę dodatkowych efektów, dla pobudzenia zainteresowania publiczności. W miejscu, w którym nurkowali, roiło się od gigantycznych mięczaków, moren, rekinów w kilku gatunkach, olbrzymich ośmiornic, trujących koralowców i innych występujących w głębinie zagrożeń.
Były to wstrząsające zawody. Jeden uczestnik, z Florydy, odnalazł skarb w głębokiej szczelinie, ale zaatakowała go morena. Drugi z nurków zabrał skarb, ale padł łupem rekina. Przezroczystą, niebiesko–zieloną wodę zmąciła krew, która bardzo efektownie prezentowała się w kolorowych telewizorach. Skarb upadł na dno i Raeder zanurkował za nim, czując, jak pęka mu bębenek w jednym uchu. Wydobył pakunek spośród korali, odpiął pas obciążający i zaczął wypływać na powierzchnię. Na głębokości dziesięciu metrów musiał jeszcze stoczyć walkę o skarb z kolejnym nurkiem. Atakowali się nożami. Rywal zamachnął się wreszcie i trafił Raedera, rozcinając mu pierś. Ale Raeder, zaprawiony już w konkursach, upuścił swój nóż i wyrwał mu z ust respirator.
Poskutkowało. Raeder wydostał się na powierzchnię i dostarczył skarb na pobliską łódź. Okazało się, że była to paczka z mydłem Fairlady, zwanym w reklamie „Największym skarbem”.
To zwycięstwo przyniosło mu dwadzieścia dwa tysiące dolarów w gotówce i prezentach, trzysta osiem listów od wielbicieli oraz interesującą propozycję od dziewczyny z Macon, którą poważnie rozważał. Zapewniono mu także bezpłatną kurację w szpitalu, gdzie leczył swoją ranę piersi i pęknięty bębenek w uszach oraz otrzymał serię zastrzyków przeciw infekcji wywołanej przez koralowce. Najwspanialsze było jednak to, że został zaproszony do udziału w największym z dreszczowców. Do „Ceny Ryzyka”.
I od tego zaczęły się jego prawdziwe problemy…
Metro zatrzymało się na przystanku, wybijając go z zamyślenia. Raeder zsunął z oczu kapelusz i przyjrzał się stojącemu po drugiej stronie przejścia mężczyźnie, który wpatrywał się w niego i szeptał coś do ucha zażywnej kobiecie. Czyżby go rozpoznali?
Kiedy tylko drzwi otworzyły się, wstał i zerknął na zegarek. Jeszcze pięć godzin.
Na stacji Manhasset wsiadł do taksówki i polecił zawieźć się do New Salem.
— Do New Salem? — spytał kierowca, spoglądając na Raedera w lusterku wstecznym.
— Tak.
Taksówkarz włączył radio.
— Kurs do New Salem — powiedział. — Zgadza się. New Salem.
Ruszyli. Raeder zmarszczył brew, zastanawiając się, czy to był sygnał. Właściwie informowanie przez taksówkarzy dyspozytora o trasie było czymś zupełnie normalnym. Ale uderzyło go coś w głosie tego człowieka…
— Proszę tu zatrzymać — zdecydował. Zapłacił za przejazd i ruszył wąską, wiejską dróżką, która wiła się w rzadkim zagajniku. Drzewa były zbyt małe i rosły w zbyt dużych odstępach, aby nadawały się na schronienie. Raeder maszerował, rozglądając się za jakimś miejscem, w którym mógłby się ukryć.
...
ltd1