Mój kochanek, mój wróg
Janelle Taylor
Tytuł oryginalny: In Too Deep
Przekład: Julia Grochowska
Prolog
Obie Loggerfield był naprawdę odrażający, zwłaszcza z bliska. Detektyw Hunter Calgary starał się nie oddychać zbyt głęboko. Obie najwyraźniej nie mył się od tygodni. Brud i pot czarną, lśniącą warstwą okrywały każdy centymetr jego skóry i wypełniały bruzdy na twarzy.
Kontakt Obiego z wodą następował tylko podczas deszczu, a i wtedy stary pijaczyna jak mógł, starał się go unikać. Dlatego właśnie w czasie porannego oberwania chmury szukał schronienia na schodach posterunku. I dlatego Hunter wpuścił go do środka.
Na reklamę malowniczego południowego Zachodu, czarodziejskiej krainy, Obie nie za bardzo się nadawał. Na szczęście dla turystów i dla stałych mieszkańców deszcz był w tych stronach rzadkością, Obie żył więc sobie, nikomu nie wadząc, kawał drogi na północ od miasta, w prowizorycznym namiocie rozbitym w cieniu czerwonawych, postrzępionych skał.
Posadził zwaliste, brudne cielsko w starym dębowym fotelu i obrzucił Huntera chytrym spojrzeniem.
- Zatrzymacie mnie, panie władzo?
Smród, jaki od niego bił, był nie do opisania. Składało się na niego tyle różnych zapachów, że w skądinąd bogatym słownictwie Huntera znalazło się tylko jedno określenie: okropność.
- Podwiozę cię za miasto, Obie. Bo jak nie, to ktoś mógłby zechcieć wsadzić cię do paki.
- W pace jest sucho. - W głosie Obiego zabrzmiała nadzieja.
Zza otwartych drzwi gabinetu sierżanta Ortegi dobiegło parsknięcie.
- Nawet o tym nie myśl - ostrzegł go surowy głos, Obie zaczął drapać się w miejscu, które raczej rzadko drapie się przy ludziach. - To jest więzienie, a nie hotel dla przejezdnych.
- Nie jestem przejezdny - burknął.
Hunter powstrzymywał śmiech. Od sześciu lat pracował w policji w Santa Fe i, jak pamięta, Obie rzeczywiście przez cały ten czas mieszkał tylko w swoim namiocie.
Odpowiedź Obiego wyprowadziła z równowagi porywczego sierżanta.
- Powiem ci, kim jesteś, Loggerfield. Wrzodem na dupie! Wynoś się stąd natychmiast, śmierdzisz tak, że nie ma czym oddychać. Calgary, zabieraj go!
Hunter sięgnął po kluczyki od dżipa.
- Chodź, Obie, idziemy do domu.
Zrobili jednak zaledwie parę kroków w stronę drzwi, gdy drogę zastąpił im szczupły, siwowłosy mężczyzna o nerwowych ruchach. Ściskał teczkę tak mocno, jakby od tego zależało jego życie, ale głos miał spokojny i opanowany.
- Detektyw Calgary? - spytał.
Hunter przez chwilę przyglądał się obcemu. Pewnie prawnik. W sprawie jakiegoś klienta. Bogatego klienta, sądząc po fasonie garnituru i lśniących butach.
- Owszem - odpowiedział, przeciągając po teksańsku samogłoski.
Obie z ciekawości oglądał przybysza. Tamten zauważył go i odruchowo zmarszczył nos Hunter stłumił śmiech. Obie naprawdę robi wrażenie.
- Jestem Joseph Vessver z biura Wessver, Moore, Tate i McNeill. Przyjechałem na polecenie Allena Hollowaya. Pan Holloway chciałby pana zatrudnić.
Hunter nadal spoglądał na niego bez słowa. Nie musiał pytać, kim jest Allen Holloway. Holloway - czy też jego potężna firma - był właścicielem ogromnej część Santa Fe i kilku innych miast w Nowym Meksyku, Arizonie i Teksasie Zaczynał od jednej teksasko-meksykańskiej restauracji w Dallas. Nazywała się Rancho del Sol i rozrosła się w sporą sieć. Rancho del Sol pojawiły się na całym południowym Zachodzie. Wszystko wskazywało na to, że Holloway zarobił miliony, lokując zyski na giełdzie i w nieruchomościach. Jego nazwisko systematycznie pojawiało się w lokalnej prasie w związku z niezliczonymi aktami filantropii. Był właścicielem biurowcowi domów dla emerytów, wielokrotnie finansował niezależnych filmowców, którzy kręcili swoje dzieła w okolicach Santa Fe. Wszystko to odrywało się w świecie wielkich pieniędzy i w sferach, do których Hunter nie należał i z którymi nie chciał mieć nic wspólnego.
Pytanie zasadnicze: czego może chcieć od niego ktoś taki, jak Allen Holloway? Było wprawdzie coś, co ich łączyło, Hunter jednak wątpił, by Allen zdawał sobie z tego sprawę. A jeśli nawet, to dlaczego szukał go teraz, po tylu latach?
Wessver zmarszczył brwi, jakby myślał o tym samym.
- Słyszałem, że przestał pan pracować w policji? Czyżby pan wrócił?
- Nie. - Hunter zastanawiał się, czy cokolwiek wyjaśniać, ale doszedł do wniosku, że to wyłącznie jego sprawa.
- Rozumiem - powiedział Wessver, nic nie rozumiejąc. Jeszcze raz spojrzał na Obiego i lekko zakasłał. Odór bijący od tego człowieka zwalał z nóg. Wsuwając palce pod klapy przeciwdeszczowego płaszcza, Wessver marzył, by wcisnąć twarz w materiał i uciec od tego smrodu. - Czy mógłbym zamienić z panem parę słów na osobności? - spytał, starając się nie wciągać powietrza.
Hunter westchnął. Zawsze, prawie zawsze, czuł, kiedy zanosiło się na jakieś kłopoty.
- Odwożę Obiego do domu - powiedział znużonym głosem. - Wrócę mniej więcej za godzinę. Woli pan zaczekać, zostawić swój numer, pojechać ze mną...
- Zaczekam - padła szybka odpowiedź.
Hunter pożegnał go z błyskiem rozbawienia w oczach. Klepnął Obiego w plecy, z których uniósł się obłoczek kurzu, i obaj ruszyli do drzwi.
Kiedy wrócił na posterunek, zapadał zmrok. Zatrzymał się przed budynkiem, przekręcił kluczyk w stacyjce i siedział przez chwilę, słuchając odgłosów zamierającego silnika. Deszcz ustał, ciemne niebo rozjaśniały punkciki gwiazd. Hunter rozparł się wygodnie na podniszczonym fotelu.
Lubił Nowy Meksyk. Odpowiadało mu przejrzyste rozrzedzone powietrze i rozległe przestrzenie. Większość życia spędził w Los Angeles, ale po śmierci Michelle coraz trudniej mu było tam wytrzymać. Postanowił więc wyjechać i do dziś nie żałował tej decyzji.
Wściekłość na tamtejszą policję, na prawników, na wszystkich związanych z jego porażką wypaliła się nieco w ciągu ostatnich, na szczęście mało urozmaiconych, sześciu lat, lecz wiara Calgary'ego w sprawiedliwość zmalała niemal do zera. W Santa Fe próbował jeszcze wrócić do pracy w policji, jednak spustoszenie, jakiego dokonały w nim tamte wydarzenia, było zbyt głębokie.
Wypalił się i tyle.
Westchnął, wyskoczył z dżipa i ruszył w kierunku wejścia. Przed miesiącem przestał pracować na tym posterunku, zamierzał posiedzieć na swoim samotnym ranczo i dojść ze sobą do ładu, ale zaglądał tu od czasu do czasu, głównie po to, żeby pogadać z Ortegą. Sierżant nie darował mu tego, że odszedł. Najpierw prosił, potem rozkazywał i tupał z wściekłości, na koniec niechętnie wyraził zgodę.
- Wrócisz - orzekł nieco złowieszczo, wręczając Hunterowi ostatnią wypłatą - szybciej niż myślisz.
W tej chwili Ortegi nie było w zasiągu wzroku. Hunter pchnął drzwi i skierował się do pomieszczeń leżących w głębi. Drzwi od jego dawnego pokoju zamknięto, zapewne na klucz. Nigdzie żywej duszy. Tylko w holu, na rzeźbionej drewnianej ławce, siedział sztywno pan Wessver z teczką na kolanach. Na widok Huntera wstał.
- Mam tu samochód. Czy możemy kontynuować rozmowę w Rancho del Sol, restauracji pana Hollowaya? - spytał. - Chciałby zaprosić pana na kolację, niezależnie od tego, jaką decyzją ostatecznie pan podejmie.
Hunter bez słowa skinął głową i w ślad za niewysokim mężczyzną udał się do jego ciemnozielonego lexusa.
Rancho del Sol w Santa Fe było niskim, pełnym zakamarków budynkiem z vigas - ciemnymi, wystającymi na zewnątrz belkami i sklepionymi przejściami z czerwonej, sztucznie postarzonej cegły. Tutejsza kuchnia serwowała autentyczne dania z południowego Zachodu, a także steki, uważane za najlepsze w okolicy. Hunter zwykle zamawiał żeberka i nigdy się nie zawiódł. I dziś już pierwszy kęs rozpłynął mu się w ustach. Chyba nigdy nie zdoła zrozumieć wegetarian.
Joseph Wessver wybrał wino. Hunter nie był specjalnym amatorem win, ale merlot mu smakował; był równie dobry, jak wołowina. Gdzieś w połowie drugiego kieliszka uświadomił sobie, że Wessver tylko udaje, że pije, postanowił więc przejść do sedna sprawy.
- Czego oczekuje ode mnie pan Holloway? - spytał, sadowiąc się wygodniej na krześle. Nogi mu zdrętwiały i najchętniej rozprostowałby je na małym spacerze. Był w czarnych dżinsach i szarej, rozpiętej pod szyją koszuli. Jeżeli taki strój nie spełniał wymogów pana Wessvera, to Hunter miał to gdzieś. W Santa Fe nikt się czymś takim nie przejmuje.
- Chciałby, żeby ochraniał pan jego córkę.
- Córkę? - Hunter zmarszczył czoło i wysunął nogę, jak mógł najdalej, nie potrącając swojego znerwicowanego rozmówcy. - Przed czym?
- Przed byłym mężem. - Prawnik z uwagą przyglądał się Hunterowi. Detektyw zamarł. Wiedział, na co się zanosi.
- Jego córka, Geneva, dla przyjaciół Jenny - ciągnął Wessver - była przez krótki czas żoną człowieka, którego interesował wyłącznie jej majątek, lub może bardziej precyzyjnie, majątek, który miała kiedyś odziedziczyć. Ojciec pomógł jej przeprowadzić rozwód i zrobił wszystko, by ten człowiek przez wszystkie te lata trzymał się od niej z daleka.
- Wszystkie? To znaczy ile? - spytał powoli Hunter.
- Piętnaście.
Hunter pociągnął łyk merlota. Nie spuszczał oka z poważnej twarzy adwokata.
- A teraz się pojawił?
- Tak. - Wessver wciągnął powietrze i pozwolił sobie na dramatyczną pauzę.
- Dlaczego wybraliście mnie?
- Pan zna człowieka, o którym mowa.
Hunter miał nerwy napięte jak postronki. Poczuł na rękach gęsią skórkę. Czekał w milczeniu, aż Wessver cicho dodał:
- To Troy Russell.
Na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień. Prawnik stłumił uśmiech. Właśnie na to liczył.
– Mam kontynuować?
Hunter szybko skinął głową. Serce biło mu mocno i miarowo. Troy Russell winien był śmierci jego siostry Michelle.
Rozdział 1
– Ten facet z czternastki cię obserwuje. – Jenny Holloway podniosła wzrok znad rachunków, usiłując nadążyć za swoją przyjaciółką Carolyn Roberts, która z naręczem dymiących talerzy, pełnych przeróżnych włoskich makaronów, lawirowała między stolikami z gracją baletnicy.
- Słucham?
- Ten facet. Przy czternastce. - Carolyn ruchem głowy wskazała drugi koniec sali. W restauracji U Riccarda sala miała kształt litery L, a sklepione łukowato przejście prowadziło do mniejszego pomieszczenia, w którym stały stoliki nakryte obrusami z białego adamaszku. Stolik numer 14 stał tuż za rogiem. Jenny widziała tylko łagodnie migoczące cienie, które rzucały na kamienne ściany rozstawione na stolikach świece.
- Wierzę ci na słowo. Nie widzę czternastki - odpowiedziała w drodze na zaplecze. Poczuła na plecach niemiły dreszcz. Ktoś ją obserwuje? Od kilku tygodni rzeczywiście miała to dziwne wrażenie, ale kładła je na karb nerwów. Niepokoił ją fakt, że lada moment będzie musiała podejmować decyzje w sprawie pieniędzy, które ma odziedziczyć.
Każde wspomnienie o obietnicy, jaką złożyła jej kiedyś matka, wywoływało łzy. „Odłożyłam coś dla ciebie, Genevo”, szeptała Iris Holloway, leżąc na szpitalnym łóżku. „Jednak dostaniesz to dopiero, kiedy skończysz trzydzieści pięć lat. Chcę tylko, żebyś o tym wiedziała. Kocham cię”. Kilkunastoletnia Jenny, nękana niepewnością i przerażona stanem matki chorej na raka trzustki, potrafiła myśleć tylko o własnym nieszczęściu. Płakała z wściekłości, rozżalona na mamę, że umiera i na ojca, którego związek z kobietą niewiele starszą od Jenny zakończył się później małżeństwem i na zawsze oddalił od siebie ojca i córkę.
Dopiero teraz, po tylu latach, rozumiała, jak mądrze i przezornie postąpiła matka. Gdyby dostała cały należny jej spadek jako młoda dziewczyna, nic by z niego nie zostało. Dziś kieruje się własnym, z trudem zdobytym doświadczeniem, ma piętnastoletniego syna i wie, że potrafi zainwestować pieniądze w to, na czym jej rodzina zna się najlepiej: w restauracje.
Ma wiele powodów do zdenerwowania, I co z tego? Nie wpada w paranoję ani nic w tym rodzaju. Jest ostrożna.
Carolyn dopadła ją przy drzwiach biura.
- Przynajmniej na niego zerknij! Sam seks przez duże S!
Jenny parsknęła śmiechem. To brzmiało zdecydowanie mniej złowieszczo. Dla Carolyn seksowny był każdy facet o sympatycznej twarzy i mocnej posturze. Przez pięć lat pracy w restauracji U Riccarda Jenny nauczyła się odpowiednio traktować wszystko, co miała do powiedzenia o mężczyznach ta drobna, jasnowłosa kelnereczka. Carolyn intensywnie poszukiwała tego właściwego. Jenny zrezygnowała z takich poszukiwań wiele lat temu.
- Chyba sobie daruję - stwierdziła.
- Będziesz żałowała. Pójdzie sobie za parę minut i ominie cię spotkanie z przeznaczeniem.
- Zaryzykuję.
Carolyn smętnie pokręciła głową. Znała powody niechęci Jenny, wiedziała, że dziewczyna wiele wycierpiała w małżeństwie z egocentrycznym, agresywnym facetem i że zdecydowanie zniechęciło ją to do mężczyzn.
Jenny wypatrzyła szefa i skinęła na niego ręką. Alberto Molini był właścicielem restauracji U Riccarda. Carolyn jęknęła.
- Alberto nie może być jedynym mężczyzną w twoim życiu.
- Za późno - roześmiała się Jenny. - Hej, hej! - krzyknęła do pulchnego restauratora, kiedy Carolyn, wyrzucając ręce w górę, zawróciła, by przyjmować zamówienia.
- Bella! ...
marzenka2100